18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Radosław Krzyżowski. Aktor, którego nosi na boki. W jednym spektaklu potrafi grać i z żoną, i z kochanką

Redakcja
Krzyżowski:- Najważniejsze są próby, to czas, kiedy się spełniam jako aktor, kiedy poszerzam swoją świadomość artysty... FOT. BARTEK SYTA
Krzyżowski:- Najważniejsze są próby, to czas, kiedy się spełniam jako aktor, kiedy poszerzam swoją świadomość artysty... FOT. BARTEK SYTA
Teatr im. Słowackiego ma 120 lat. - Dla aktorów nie jest najważniejsza historyczna wyjątkowość tego miejsca, ważne jest spełnienie zespołu, tak bardzo potrzebne - mówi RADOSŁAW KRZYŻOWSKI. Rozmawia Wacław Krupiński

Krzyżowski:- Najważniejsze są próby, to czas, kiedy się spełniam jako aktor, kiedy poszerzam swoją świadomość artysty... FOT. BARTEK SYTA

- Czuje się Pan twarzą Teatru im. Juliusza Słowackiego?

- Nie. Za mało w nim gram.

- Przecież od "Idioty" z 2002 r. do wystawionej ostatnio "Maskarady" to kilkanaście ról - znacznych, znaczących. Nagradzanych.

- Byłoby więcej, gdyby nie nosiło mnie na boki. Na szczęście - i chwała mu za to - dyrektor Orzechowski rozpoznaje we mnie aktora, który musi czerpać z wielu doświadczeń. Pewnie wie, że pozwalając mi grać na innych scenach, będzie u siebie zbierał śmietankę. Natomiast na pewno czuję się mocno związany z tym teatrem.

- Rok temu, przy okazji odbierania Nagrody im. Wyspiańskiego, wspominał Pan, że rozważa przenosiny z żoną do Warszawy. To prawda?

- Propozycja była, ale po przemyśleniu uznaliśmy, że zostajemy w Krakowie. Przynajmniej na razie. Oczywiście w Teatrze Polskim nadal gram.

- Dał Panu to, czego nie daje od lat Kraków - komediową rolę Orsina w Szekspirowskim "Wieczorze Trzech Króli". W Krakowie wciąż Pan gra role mroczne...

- Kraków widzi we mnie ciemnego typa, a przecież grałem kiedyś lżejsze role... Dlatego przygoda warszawska ma urok. Poza tym dobrze jest móc skonfrontować się z publicznością warszawską.

- Wróćmy do Krakowa. Jak się Pan czuje, grając w jednym spektaklu - "Obcy", "Maskarada" - z żoną i kochanką?

- [śmiech] Domyślam się, że mówi pan o mojej żonie Dominice Bednarczyk i Agnieszce Judyckiej, z którą mam romans w serialu "Na dobre i na złe"...

- ... i która konfrontuje się teraz z publicznością Krakowa, a nie Teatru Współczesnego w Warszawie.

- Agnieszka bardzo ładnie weszła w nasz teatr i tak się złożyło, że jako serialowa para już w drugim spektaklu gramy związanych z sobą bohaterów. Od dawna mówię, że jedną z największych zalet tego zawodu jest to, że można się bezkarnie całować z innymi kobietami. A mówiąc serio, jak wiem, teraz odpoczniemy od siebie...

- W serialu czy w teatrze?

- I tu, i tu. W serialu nasz wątek schodzi na dalszy plan, w teatrze też nie ma łączących nas propozycji obsadowych.

- Z żoną spotyka się Pan na scenie od lat; wspomnę choćby wcześniejsze spektakle "Bliżej", "Beatrix Cenci", "Tragedia Makbeta". Nie przenosi się to Państwu na dom, udaje się Wam teatr zostawiać w teatrze?

- W samochodzie jeszcze gadamy o rolach, w domu - w ogóle. Nauczyliśmy się tego, od kiedy mamy córkę, która chce z nami pobyć czy nieraz odrobić lekcje. Najgorsze jest granie w jednej obsadzie, to strasznie komplikuje życie; przed premierą "Maskarady" przez półtora miesiąca mieliśmy razem próby, dwa razy dziennie, od wtorku do soboty.

- A ja czytałem, że Państwo w łóżku, do późnej nocy, potrafią wzajemnie słuchać swych ról i dyskutować o nich.

- Kiedyś tak było...

- A co z Pana śpiewaniem, pamiętam Pana duet z Edytą Górniak- "Pierwszy znak". Kolejnych znaków już nie było...

- Być może zbyt radykalnie obraziłem się na śpiewanie; nie lubię bowiem tzw. aktorskiego śpiewania. Zarazem, paradoksalnie, wystąpię w gali najbliższego Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Zaproponowała mi to Agata Duda-Gracz, a ja uznałem, że czas dokonać z mojej strony zawieszenia broni. Widać, radykalizm mi przeszedł.
- Po czterdziestce już tak jest...

- To piękny czas, kiedy człowiek wyjmuje sobie z tyłka ten zaworek, co sprawia, że uchodzi z niego nadmiar powietrza.

- A w młodości był Pan rockmanem z gitarą basową.

- Dalej gram, odkąd żona kupiła mi gitarę.

- Kiedyś śpiewem zarabiał Pan na ulicach Rzymu.

- Także Wenecji. Czas gościny u znajomego się kończył, a my z Dominiką wcale nie mieliśmy ochoty wracać do Polski. Pożyczyłem więc od niego gitarę i okazało się, że śpiewanie na ulicy to całkiem niezłe źródło dochodu. I to w obcej walucie. A Włosi pięknie reagują na muzykę na ulicach.

- Powróćmy na scenę. Ostatnio nie tylko mój zachwyt wzbudziła "Maskarada" z Panem w roli głównej.

- Kiedy aktor trafia na takiego reżysera jak Nikolaj Kolada, który wie, czego chce, i umie robić teatr, dostaje porządnego kopa. Praca z Koladą pokazała, jak duży jest potencjał tego zespołu! Nasz teatr ma znakomity zespół, co jasno ten reżyser formułował.

- Teatr przy pl. Świętego Ducha był Pana pierwszą sceną. Tu Pana zaprosił Bogdan Hussakowski, tu powrócił Pan w 2003 roku po pięciu sezonach w Starym Teatrze, w którym nagle podziękował Panu za pracę Mikołaj Grabowski. Domyślam się, że tamten ból minął?

- Dawno, choć wtedy na chwilę utraciłem wiarę w sens tego, co robię. To był akurat okres po dobrych rolach, m.in. w "Trzecim akcie wg Szewców" u Jarockiego, po której dostałem nagrodę na XXVIII Ogólnopolskich Konfrontacjach Teatralnych w Opolu.

- Teraz mówi Pan: jak to dobrze, że gram przy pl. Świętgo Ducha?

- To nie jest takie proste. "Stary" dawał sposobność kontaktu z reżyserami, których w tym teatrze nigdy bym nie spotkał.

- Lupa, Bradecki, Jarocki, Nazar... Dziś by ich Pan też tam nie spotkał.

- Wie pan, granie w narodowym teatrze zawsze daje pewnego rodzaju prestiż. Ale zostawmy; zbyt długie to rozważania.

- Aktora utwierdzają w tym, co robi, nagrody, krytycy, publiczność, ale też nadchodzi taki moment, że sam jest dla siebie drogowskazem, najważniejszym widzem i krytykiem...

- Kiedyś bardzo się przejmowałem słowami krytyki, potem miałem okres pilnego wsłuchiwania się w publiczność; ona nadal jest dla mnie niesłychanie ważna. Najważniejsze są jednak próby, to czas, kiedy się spełniam jako aktor, kiedy szukam, kiedy poszerzam swoją świadomość artysty, co nie oznacza, że jak zaczynam grać spektakle, to przestaję nad rolą pracować. Granie ma piękne etapy; najpierw premierowy, o niesłychanej kondensacji energetycznej, potem nadchodzi pewien rodzaj rozprężenia, kiedy trzeba zebrać wszystko na nowo, aż przychodzi to, co najpiękniejsze w spektaklu - swoboda. I radość z grania.

- Należy Pan do aktorów, którzy się przyznają, że łakną braw, że się w nie wsłuchują?

- Zawsze należałem; to przecież komunikat od widza, mówiący, czy spotkanie z nami było dla niego satysfakcjonujące. Lekceważenie tego oznaczałoby postawę "ja się nagadałem, a co wy o tym sądzicie, kompletnie mnie nie interesuje".
- A jak zdarza się spektakl chłodniej przyjmowany, jak "Tragedia Makbeta", to co - szuka Pan winy w sobie, w innych?

- Grając głównego bohatera, nie mogę nie szukać w sobie. I zastanawiam się, co jest nie tak, że mój komunikat, jakim jest rola, nie trafia do widza, czemu publiczność jej nie odbiera. Bo już minął ten etap, kiedy myślałem, że jestem kiepski, że trzeba zmienić zawód. Cóż, "Makbet" osiągnął swój piękny okres swobody; ostatnie 10 spektakli kończyły owacje na stojąco. Niestety, przyszło to za późno, kiedy dyrekcja już zdecydowała o zdjęciu "Tragedii Makbeta" z afisza.

- Zawsze można mówić, że to wina reżysera.

- To, że można zagrać dobrą rolę w słabym przedstawieniu, również już wiem.

- Rozmawiamy przy okazji 120-lecia Teatru im. Słowackiego, sceny bez wątpienia w Krakowie ważnej. Macie w zespole poczucie, że ten teatr to takie znaczące miejsce?

- Nie sądzę, żeby tak było. Raczej mamy poczucie pewnego niedosytu. I to dwojakiego. Przez dłuższy czas skarżyliśmy się, że nie wymaga się od nas tyle, ile możemy dać, że zadania reżyserskie nie są na miarę tego zespołu. Teraz, kiedy zaczęli pracować świetni reżyserzy, jak: Wojciech Kościelniak, Rafał Sabara, Iwona Kempa, Agata Duda-Gracz czy Nikolaj Kolada, kiedy doskakujemy do tak wysoko ustawionej poprzeczki, kiedy powstają świetne spektakle -to o naszym teatrze przestało się pisać. I tak jeden niedosyt zastąpił inny. Zatem, wracając do pytania, nie jest dla nas najważniejsza historyczna wyjątkowość tego miejsca, ważne byłoby w końcu spełnienie tego zespołu, tak bardzo mu potrzebne. A naprawdę nie mamy się czego wstydzić, mamy dobre, solidne, mainstreamowe, a nie uważam tego słowa za pejoratywne, przedstawienia - "Peer Gynt", "Ziemia obiecana", "Ojciec", "Maskarada" plus kilka spektakli z Miniatury - każdemu teatrowi życzę...

- A ja życzę spełnienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski