Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ojciec Artur, zawodowiec

Redakcja
Żmijewski: inaczej wyobrażamy sobie wartości rodzinne Fot. Janusz Wojtowicz
Żmijewski: inaczej wyobrażamy sobie wartości rodzinne Fot. Janusz Wojtowicz
Czym naturszczyk różni się od aktora zawodowego, jak panować nad emocjami w pracy nad rolą i o kryzysie ojcostwa. Z ARTUREM ŻMIJEWSKIM, jednym z najpopularniejszych polskich aktorów, rozmawia Marcin Kostaszuk.

Żmijewski: inaczej wyobrażamy sobie wartości rodzinne Fot. Janusz Wojtowicz

- Nagonka na Macieja Stuhra po jego roli w "Pokłosiu" prowokuje do pytania - jak dalece aktor może personifikować idee postaci, którą gra?

- Aktor jest tylko postacią, która ma przekazać emocje. Natomiast w przypadku Maćka pojawiły się emocje niezdrowe, które w społeczeństwie odzywają się bardzo nieprzyjemnie od kilku lat i nastąpiła ich eskalacja. Doniesienia o zatrzymaniu osoby, która chciała doprowadzić do zamachu na najwyższe osoby w państwie, świadczą o wielkiej agresji w naszym społeczeństwie. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy te emocje są potrzebne, natomiast nie jest to dla mnie miła świadomość, że bardzo wielu ludzi w naszym społeczeństwie takie rzeczy kręcą.

- Gdzie jest zatem granica, poza którą aktor staje się dla masowej widowni postacią z filmu?

- Nie wiem, gdzie jest ta granica. Jak widać na przykładzie Maćka, zostaje ona przekroczona w momencie, w którym najmniej się tego spodziewamy.

- W Pana przypadku emocje widzów są zdecydowanie bardziej pozytywne. Role doktora Burskiego czy ojca Mateusza sprawiły, że lekarze biorą Pana za kolegę po fachu, bywa też, że zamiast "dzień dobry" słyszy Pan "szczęść Boże"...

- Zgadza się. Te postacie pojawiają się cyklicznie, co tydzień - gdy ktoś jest tak częstym gościem w naszym domu i kojarzy się sympatycznie, to się w ten sposób mówi i myśli, traktując postać jak kogoś bliskiego. Sądząc po reakcjach na film Piotra Trzaskalskiego, będę również utożsamiany z jego bohaterem, Pawłem. Tak sobie myślę: może te role są po prostu dobre...

- Efekt jest taki, że Pana nowa rola wywołuje skojarzenie z serialem o duchownym detektywie: gra Pan ojca, pojawia się też rower... Bo seriale wywołują myślenie utartymi schematami.

- Wtedy trzeba przeprowadzić rachunek sumienia i spojrzeć w historię moich ról. W moim dwudziestoparoletnim doświadczeniu jest ich dobrze ponad setka. Z tego mniej więcej tyle samo grałem w teatrze i filmach, ale nakręciłem zaledwie 2-3 seriale. Nie wiem w związku z tym, czemu przylgnęło do mnie określenie "aktor serialowy". Być może wyjaśnienie jest takie, o jakim mówiłem wcześniej: że to są tak przyzwoite role, że zapadają w pamięć. Broń Boże, nie czuję się aktorem serialowym.

- Zanim przypięto Panu tę etykietkę, potrafił Pan poświęcić wiele dla zdobycia roli. Podobno, by zagrać w "Egoistach", pozbył się Pan - mówiąc językiem Barei - 20 kg polskiego obywatela.

- Sporą część tego obywatela odzyskałem, więc nie narzekam z tego powodu.

- Christian Bale najpierw schudł 28 kilogramów na potrzeby roli w "Mechaniku", by zaraz potem przytyć 45, bo tego wymagała postać Batmana...

- Sytuacja w naszym kraju nie wygląda tak różowo jak w Stanach Zjednoczonych. Rynek przemysłu filmowego jest u nas w dalszym ciągu raczkujący. Wyrośliśmy z kina moralnego niepokoju - kina autorskiego, gdzie reżyser był jednocześnie scenarzystą. Z filmami komercyjnymi jest inaczej i dlatego nie powstaje ich u nas wiele. Dziś najpierw w dużych bólach tworzy się scenariusz, potem w równie dużych bólach zdobywa się finansowanie na jego realizację. Na ogół nie ma zatem możliwości, żeby móc się przygotowywać do roli przez rok lub dwa lata, bo nie wiemy, kiedy co zagramy, w odróżnieniu od aktorów z Hollywood, mających zarezerwowane terminy na 2-3 lata. To, że jakiś projekt dojdzie u nas do skutku, wiemy od 3 do 6 miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć. To zbyt krótki czas, żeby diametralnie zmieniać fizyczność.
- W odróżnieniu od wielu aktorów nie musi Pan już brać każdej propozycji. Czym wobec tego przekonał Pana Piotr Trzaskal-ski do roli współczesnego ojca?

- Nie musiał mnie przekonywać. Dał mi do przeczytania tekst, który napisał z Wojciechem Lepianką i to zdecydowało natychmiast. Nie bez powodu dostali w Gdyni nagrodę za najlepszy scenariusz.

- Co było w nim tak wyjątkowe?

- W polskim kinie rzadko spotyka się taką opowieść. Od pierwszej strony tekstu wszystko wydaje się tak proste, że aż nie ma prawa się udać w filmie. Ale potem ta historia niezwykle wciąga, pokazując, że właśnie najprostsze rzeczy, jakie mogą powiedzieć sobie syn, ojciec i dziadek, wyjaśniają między nimi tak wiele wydawałoby się skomplikowanych spraw, a także uleczą zadane ciosy i rany. Ta prostota mnie uwiodła.

- Michał Urbaniak, który zagrał w filmie Pana ojca, przyznał, że z depresji po "wejściu w rolę" wyleczyły go dopiero wizyty u psychologa. Czy wyjście z roli jest trudniejsze niż jej kreacja?

- Dla aktora zawodowego pewnie nie. Aktorstwo zawodowe polega bowiem na przekazywaniu emocji, w które samemu nie trzeba wchodzić. Są na to metody: Tadeusz Łomnicki, wielki artysta, przyznawał na przykład publicznie, że łzy w oczach wywoływał, intensywnie patrząc w najmocniejszy reflektor, jaki oświetlał go na scenie. Nie pozwalał sobie na takie emocje, by samoistnie doprowadzić się do łez. Michał Urbaniak jest człowiekiem niezwykle wrażliwym, który wzrusza się niezwykle łatwo. Jest to jego fantastyczna cecha, która wspaniale zagrała w filmie, ale przez tę wrażliwość tak bardzo utożsamił się ze swoją postacią, że trudno było mu z niej wyjść. Jako amator nie miał środków warsztatowych, które pozwoliłyby mu wywoływać łzy, nie wywołując emocji. Ale to jak najlepiej świadczy o Michale, o tym, jakim jest wspaniałym człowiekiem.

- Tu zatem biegnie granica między aktorem i naturszczykiem?

- Świętej pamięci profesor Łapicki mówił, że amator może mieć natchnienie i wtedy zagra dobrze, ale zawodowiec musi grać dobrze zawsze. Może mu się zdarzyć, że raz na jakiś czas skoczy wyżej i wtedy to jest kreacja, ale nie zawsze to możliwe.

- Powiedział Pan: "W pracy aktorskiej szukam czegoś, co mnie dotyka osobiście". Rozumiem, że znalazł Pan to także w "Moim rowerze" - jako ojciec trojga dzieci, w tym dwóch synów. Tyle, że Pan dorastał na przełomie lat 70. i 80., a ojcem został w innej Polsce. Czy brak wzorców adekwatnych do czasów spowodował nieumiejętność odnalezienia się młodych ludzi w tej roli?

- W moim pokoleniu o kryzysie ojcostwa chyba nie bardzo można mówić. Biorąc pod uwagę długość mojego życia i czas, jaki przeżyłem w latach 70. i 80., mogę powiedzieć, że czuję się człowiekiem XX-wiecznym. Ten wiek dał mi wszystko, co wiem i umiem. Oczywiście, świat w ostatniej dekadzie bardzo się zmienił, tyle że w moim pokoleniu mamy poczucie wartości, nie oparte tylko na dobrach materialnych, których kiedyś nie mieliśmy, a naszym dzieciom możemy zapewniać. Wychowywaliśmy się w innym tempie, inaczej wyobrażamy sobie wartości rodzinne i są one dla nas chyba ważniejsze niż dla dzisiejszych dwudziestoczy trzydziestolatków. Oni wychowują się szybciej, szybciej chcą żyć i dochodzić do sukcesu, co naszemu pokoleniu nie było dane. Jeśli nasze dzieci mają takie możliwości, trzeba się cieszyć, tylko warto pamiętać, aby w tym pędzie zaszczepić w głowach także wartości intelektualne, bo tylko dzięki nim nie zginą w tłumie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski