Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Często jedli zupę na gwoździu, a szwindle to była codzienność

Kornelia Plizga
Aleksandra Zaprutko-Janicka, autorka książki ,,Dwudziestolecie od kuchni”
Aleksandra Zaprutko-Janicka, autorka książki ,,Dwudziestolecie od kuchni” fot. Andrzej Banaś
Do niektórych produktów dosypywano opiłków metali, co było bardzo niebezpieczne. Wbijały się one w przewód pokarmowy, co mogło prowadzić nawet do śmierci kupujących - mówi Aleksandra Zaprutko-Janicka, autorka książki ,,Dwudziestolecie od kuchni”

- Kilkadziesiąt lat temu, idąc wzdłuż targu na krakowskim Rynku, poczułybyśmy zapach kawy i mięsa. Skusiłabyś się wtedy na wołowinę?
- To zależy, czy znałabym sprawdzonego sprzedawcę. Z prostego powodu - wołowina, którą zachwalał straganiarz mogła okazać się koniną z chorego zwierzęcia, którą próbowano opchnąć naiwnemu klientowi. Szkopuł w tym, że w międzywojniu coraz więcej kobiet, które do tej pory polegały na pomocy służącej, zmuszonych było samodzielnie zająć się domem. Zupełnie pozbawione doświadczenia w tej materii łatwo padały łupem nieuczciwych. Młode gospodynie, chcąc oczarować gości, kupowały piękny kawałek wołowiny. Gdy serwowały go zaproszonej na obiad teściowej, doświadczonej pani domu, mogło się nagle okazać, że w rzeczywistości przyrządziły pieczeń z koniny.

- Jeden z periodyków ,,Nasza Ziemia” donosił, że ,,w Krakowie jedzą konie”.
- Dla wielu było to szokiem, bo w Polsce panowało przekonanie, że koniny się nie jada. W szczególności przedstawicielom wyższych warstw społeczeństwa, którzy traktowali konia jako towarzysza broni, narzędzie pracy, czy pupila, jego mięso nie przechodziło przez gardło. Nawet w czasie drugiej wojny światowej, pomimo fatalnej sytuacji żywieniowej, wiele osób wolało nie jeść w ogóle żadnego mięsa niż tknąć koninę. Ubożsi Polacy nie mieli takich skrupułów. Mięso, to mięso, bez względu na to, czy pochodzi od konia, czy gołębia.

- Łatwo było odróżnić szwindel?

- Wyłapywanie oszustw ze strony sklepikarzy było bardzo trudne, a w dodatku było to powszechne zjawisko. Nie tylko handlarze naciągali swoich klientów. Szwindle zaczynały się już na samym początku łańcucha produkcyjnego. Do herbaty dobrej jakości, dosypywano tej najtańszej, zwilżano też cukier, aby więcej ważył lub dociążano mąkę. Mięso mogło wisieć na haku dwa dni i tylko z pozoru wyglądać na świeże. Wcześniej rzeźnik zabił chore zwierzę, nie przejmując się tym, że miało gorączkę lub pasożyty. Rano było porządnie wymyte, a potem przez cały dzień chodziły po nim muchy. Jakość tego produktu była wątpliwa. Wytrawna gospodyni potrafiła rozpoznać dobre mięso, a ta, która dopiero zaczynała swoją przygodę z prowadzeniem domu, padała ofiarą oszustwa.

- Zdarzało się, że do koszyków klientów trafiały jajka mniejsze niż na wystawie.

- I tak naprawdę były to jajka innego gatunku drobiu i nigdy nie było wiadomo, ile tygodni spędziły na zapleczu. Zdarzało się też, że młoda gospodyni nie wiedziała, czym się różni jajko kacze od kurzego.

- A najłatwiej było oszukiwać na mleku. Klientów okradano przede wszystkim z tłuszczu.

- Tak, to było bardzo proste. Wystarczyło odstawić mleko i zabrać z niego śmietanę. Trzeba było jeszcze zmienić kolor, aby wyglądało na bardziej tłuste. Dodawano soku z marchwi, nagietka, czy farb. Aby mleko było gęstsze, mieszano je ze skrobią, mąką, a nawet gipsem.

- Nie inaczej było z mąką i herbatą. Jakich sztuczek używali sprzedawcy, aby zwiększyć ich wagę?

- Do niektórych z nich dosypywano opiłków metali, co było bardzo niebezpieczne. Wbijały się one w przewód pokarmowy, kalecząc go i podrażniając, co mogło prowadzić do infekcji i przewlekłych chorób, a nawet do śmierci kupujących. Oszukiwano też przy produkcji herbaty, barwiąc zużyte fusy. Producenci wykorzystywali do tego naturalne garbniki i farby anilinowe. A wszystko po to, aby sprzedać jak najwięcej i za jak najwyższą cenę. Nieważne czy ktoś się zatruje, czy nie. Byle rachunek się zgadzał.

- Dla gospodyń nie tylko sztuka gotowania i sprzątania była ważna, ale też umiejętność robienia zakupów.

- Tak. Przed wojną i zaraz po niej, żeby zrobić zakupy, trzeba było się przygotować, wykazać zapobiegliwością i zmysłem ekonomiczno-handlowym. Kobiety przynosiły ze sobą własne naczynia na kapustę, worki na mąkę i pojemniki na produkty płynne. Musiały przemyśleć, gdzie dostaną najlepsze produkty za najniższą cenę i czy mogą zaufać sprzedawcy. To było trudne, ale możliwe.

- Dawniej wystarczyło mieć kilka desek, dwa koziołki i można było zakładać biznes, co świadczy, że dzisiejsze tak modne restauracje ,,pod chmurką” nie są nowym wynalazkiem.

- Tak, to nie jest nowe zjawisko. Teraz mamy food trucki serwujące coś ciepłego do picia i do przegryzienia. Przed wojną restauracje nie były tak rozpowszechnione i dostępne jak dzisiaj. Na stołowanie się w nich mogły sobie pozwolić tylko osoby przynajmniej średniozamożne, natomiast najbiedniejsi żywili się w pośpiechu przy ulicznych straganikach. Często wyglądało to tak, że na miejsce przychodziła baba, siadała na stołku, rozstawiała gary i sprzedawała kluski, czy ziemniaki. I ta jedna kobieta wydawała posiłki, przyjmowała pieniądze i pilnowała, aby ją nie okradziono.

- Na czym polegała ,,zupa na gwoździu”?

- To metafora oddająca to, że czasem trzeba było ugotować coś z niczego. Dosłownie oznacza wodę zagotowaną z gwoździem w środku. W przenośni zupę-nic, na przykład kartoflankę na jednym kartoflu, czy fasolową z garści jaśka i jednej cebuli. Często żywiono się w ten sposób. Ludzie zbierali żołędzie i chwasty. Jadano co było, a jak nic nie było, to i tak trzeba było coś zjeść. I zamiast gotować gwóźdź, czy żuć kawałek skórzanego paska w rondlu lądował kruk lub gołąb.

- Klienci wiedzieli, że z kelnerem powinno się dobrze żyć.

- Kelner pełnił trochę odmienną funkcję niż dziś i na innych zasadach współpracował z restauracją. Pracował na pewnego rodzaju ,,kontrakcie”. To nie restauracja sprzedawała klientowi potrawy. Klient zamawiał u kelnera, ten kupował danie od knajpy na własny rachunek i serwował. Już jego głowa była w tym, by ściągnąć zapłatę. Kelner w dobrej restauracji pełnił też rolę tzw. konsjerża. Podawał posiłki, ale też dbał o to, aby klient czuł się najedzony i w razie potrzeby mógł zadzwonić, zamówić dorożkę, czy bukiet kwiatów.

- A jak klient nie zapłacił?

- To kelner tracił duże pieniądze, bo stołowanie się w dobrych restauracjach było wtedy drogą imprezą. Całodzienny zarobek wędrował na poczet tego rachunku. Kelner żądał zapłaty od gościa, ścigając go do drzwi lub dobijał się do jego domu, robiąc mu wstyd, aż ten zapłacił.

- W książce opisujesz dzień z życia Kachny, która wstaje rano przed wszystkimi, karmi zwierzęta i gotuje barszcz. Pracowała na dwa etaty.
- Nawet na trzy. Pierwszym było utrzymanie gospodarstwa, opieka nad zwierzętami i uprawa pola. Kobieta pełniła też rolę kucharki i sprzątaczki. Musiała wyżywić rodzinę i posprzątać dom. Za trzeci etat można uznać opiekę nad potomstwem. Rodziny przeważnie były wielodzietne. Społeczeństwo wymagało od kobiety, aby była bardzo dobrą gospodynią. Jeżeli rodzina nie dostawała przynajmniej dwóch ciepłych posiłków dziennie, to winę ponosiła matka, pomimo że równo z innymi pracowała w polu. Przez cały czas pomagała mężowi. Nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele pracy fizycznej wymagało prowadzenie gospodarstwa. Dziś korzystamy z maszyn rolniczych, a dawniej wszystko robiono prawie ręcznie. Aby ugotować obiad, gospodyni musiała narąbać drewna i przynieść wodę ze studni. Już samo przygotowanie jednego posiłku zabierało sporo czasu. Jednak kobiety niekoniecznie musiały pracować na etat. Te mieszkające na wsi przędły, tkały i handlowały płótnem. Panie mieszkające w miastach miały większe pole manewru. Te wykształcone udzielały korepetycji, pisały do czasopism, sprzedawały swoje wyroby cukiernicze, itd.

- A kto dzierżył ster domowego budżetu?
- Przeważnie decydował mężczyzna, jako ten, kto zarabiał. W historii polskiego społeczeństwa mamy jednak taki moment, w którym kobiety także zaczynają pracować. To pokłosie pierwszej wojny światowej, gdy panie musiały zająć miejsca, które opuścili mężczyźni idący na front. Kobiety wkroczyły, kiedy były potrzebne, i później wcale nie miały ochoty ustąpić z zajmowanych pozycji. Przekonały się, że posiadanie własnych pieniędzy pozwala wybić się na niezależność.

- Luksusem była wtedy kuchenka i piecyk gazowy. Z prądem było podobnie.

- Takim najprawdziwszym luksusem była jednak lodówka. Taka 100- litrowa napędzana na gaz kosztowała 2 tys. zł. Przed wojną pensja robotnika wynosiła 120 zł miesięcznie, z czego trzeba było opłacić mieszkanie, ubezpieczenie i wykarmić rodzinę, więc na lodówki stać było tylko najbogatszych.

WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 22

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski