MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Złote buty

Redakcja
- Oczywiście pamiętam doskonale, to zdanie pochodzi z artykułu Aleksandra Jackowskiego, który pisał kiedyś o mojej, liczącej kilka tysięcy eksponatów, kolekcji polskiej sztuki naiwnej.

Z kolekcjonerem sztuki naiwnej LESZKIEM MACAKIEM - rozmawia Andrzej Warzecha

258
Leszek Macak

\\ missed drop char \\Panie Leszku, czy pamięta Pan, kto to napisał: "Niełatwo być żoną kolekcjonera, synem, a nawet psem. Wszystko wymaga troski, a jemu ledwo starcza czasu na kolekcję".
   - Pańska rodzina zgadza się z tą opinią?
   - Przypuszczam, że, niestety, tak. Moja żona, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w jednym z krakowskich bloków, z prawdziwym przerażeniem patrzyła, jak każdego miesiąca w naszym mieszkaniu przybywało obrazów i rzeźb.
   - Nie próbował się Pan choć trochę ukrywać ze swoją pasją?
   - Wiele razy musiałem to robić. Chciałem za wszelką cenę uniknąć stresowych sytuacji, zależało mi na dobrym samopoczuciu żony, ale pasja kolekcjonerska była jednak silniejsza. Kolekcjonerstwo to rodzaj trwałego uzależnienia.
   - W jaki sposób, że tak zapytam, mylił Pan tropy?
   - Na początku pomagała mi znana krakowska artystka malarka Teresa Stankiewicz. Po sąsiedzku, w jej mieszkaniu, przechowywałem część zbiorów, radziłem się jej, słuchałem opinii.
   - Nie wmówi mi Pan, że tysiące eksponatów zmieściło się w małym mieszkaniu standardowego bloku.
   - W końcu kupiliśmy dom. Teraz jest już o wiele lepiej.
   - O wiele lepiej nie znaczy wcale, że już doskonale?
   - Doskonale to już chyba nigdy nie będzie. Kolekcja zajmuje dosłownie cały dom, łącznie ze schodami, piwnicami, spiżarnią i suszarnią.
   - Długo przekonywał Pan żonę i domowników do likwidacji suszarni i spiżarni?
   - Trochę to trwało, nim wzajemne emocje ostygły i doszliśmy do porozumienia.
   - Pasja, pieniądze, detektywistyczny zmysł, wiedza i upór, która z tych cech potrzebna jest kolekcjonerowi najbardziej?
   - Niestety, na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Wszystkie one są potrzebne, na szczęście nie zawsze wszystkie równocześnie. Pasja i wiedza przychodzą zazwyczaj z czasem, kiedy kolekcjoner zdążył już popełnić sporo błędów. Jedne udaje się poprawić, innych już nie, ale nawet te nieodwracalne procentują potem właśnie w postaci wiedzy. Kolekcjoner musi być przede wszystkim cierpliwy.
   - Czy Pańska cierpliwość wielokrotnie była wystawiana na próbę?
   - Była, ale zawsze owocowała nowymi zakupami, wspaniałymi pracami. Pamiętam, że przed laty bardzo pragnąłem dokupić coś z obrazów sławnej dziś malarki Marii Wnęk. Przypomniałem sobie kiedyś nocą, że w Nowym Sączu, na jakiś czas, przygarnął artystkę pewien dobry człowiek, lubił Panią Marię i cenił jej malarstwo. W pośpiechu znalazłem jego adres i telefon. Dzwonię. Kłamię, że jestem w pobliżu, pytam, czy ma jeszcze jakieś obrazy Marii Wnęk, czy można oglądnąć? Odpowiada że można. Wsiadam w samochód i wczesnym rankiem jestem w Nowym Sączu. Dziś muszę przyznać, że było to coś w rodzaju jasnowidzenia, choć zdarzyło się ciemną nocą. Okazało się, że dawny mecenas Pani Marii akurat kończył budowę domu. Brakowało mu pieniędzy na wyposażenie wnętrz. Tak więc i ja byłem wówczas dla niego jakimś znakiem opatrzności. Kupiłem. Wróciłem do Krakowa szczęśliwy.
   - Podobno z wieloma twórcami przyjaźnił się Pan przez lata?
   - Tak było i jest w istocie. Twórcy naiwni to często ludzie w różnym stopniu upośledzeni psychicznie albo chorobliwie zamknięci w sobie, we własnym przedziwnym świecie, często odrzuceni na marginesy swych małych, także mocno hermetycznych, społeczności. Wymagają nie tylko pomocy materialnej, ale również zwykłego ludzkiego zainteresowania, życzliwości. Pomagałem im jak mogłem, załatwiałem wizyty lekarskie, pobyty w szpitalu, obdarowywałem tym, co dla nich było ważne. Oni chcieli jednak przede wszystkim, aby ich wysłuchać, pobyć z nimi trochę dłużej. Stanisław Mika z Paszyna, którego prace pokazałem między innymi na ogromnej i ważnej wystawie, w amerykańskim American Visionary Art Museum w Baltimore, używał nawet czasem wobec mnie podstępu. Pokazywał mi nie pomalowane jeszcze rzeźby, potem dawał mi do zrozumienia, że zaraz, jeszcze przy mnie, je pomaluje. Za którymś razem, po jego rozpromienionej twarzy zorientowałem się, że on chce, abym nieco dłużej z nim posiedział. Prosty człowiek, niby niedorozwinięty umysłowo, nie umiejący zliczyć do pięciu, bo jego żona wyrzeźbionym aniołom i świętym obcinała często szósty palec, a potrafił zdobyć się na szlachetny podstęp.
   - Maria Wnęk przygarnięta przez doktora Andrzeja Kowala do szpitala w Kobierzynie nazywa Pana ponoć tatusiem?
   - Dochodzi już osiemdziesiątki, cieszy się, kiedy mnie widzi, nazywa rzeczywiście tatusiem. Odwiedzam ją, a ona twierdzi, że inni o niej zapomnieli, że potrzebna im była wówczas, gdy jej obrazy wędrowały po świecie.
   - Czym ją Pan tak zjednał?
   - Myślę, że swoją życzliwością, poważnym traktowaniem, cierpliwym słuchaniem jej pobożnych opowieści o tym, jakie polecenia otrzymuje od Jezusa i Marii. Przypomina mi się także zabawne zdarzenie sprzed lat związane właśnie z Marią Wnęk. Prosiła mnie kiedyś o dwie tubki farby - złotej i srebrnej. Trudno je wówczas było zdobyć, ale udało się. Kupiłem. Zaniosłem. Po jakimś czasie zachodzę do niej z nadzieją, że coś tymi farbkami wymalowała. Pytam o obrazy, coś kręci, jest zażenowana, w końcu pokazuje głową w dół. Patrzę i widzę na jej stopach jeden but pomalowany na złoto, drugi w kolorze srebrnym. Jakie piękne buty - powiedziałem i przytuliłem ją mocno, może właśnie wówczas narodziła się nasza długa przyjaźń.
   - Widać więc, że cierpliwości i życzliwości w stosunku do cichych i samotnych ludzi Panu nie brakuje.
   - Wie pan, lubię artystów naiwnych, a o niektórych mogę nawet powiedzieć, że ich kocham. Rzeczywiście jestem cierpliwy. Pamiętam, że kiedyś pewna pani, pracownica muzeum, jeździła ze mną i pokazywała mi miejsca, gdzie żyli i pracowali wiejscy artyści. Zajechaliśmy do domu na wysokim wzniesieniu, gdzie samotnie mieszkał Piotr Kwit, który kochał i rzeźbił ptaki. Mówili o nim nawet, że to miejscowy święty Franciszek, codziennie karmił chmary ptaków, rozmawiał z nimi, obserwował. Pani z muzeum dość ostro domagała się, aby mi pokazał swoje rzeźby. On zaś, bezbronny i milczący, jak dziecko, stał w kącie izby. Nie tędy droga - pomyślałem. Kątem oka zobaczyłem futerał na skrzypce. Pożegnaliśmy się, a ja po jakimś czasie wróciłem do domu na wzgórzu.
   - Już bez pani z muzeum?
   - Oczywiście, sam. Opowiedziałem mu co nieco o swoim życiu, zapytałem, czy może coś zagrać na skrzypcach. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, wziął do ręki instrument, a po chwili, po raz pierwszy w takiej scenerii, usłyszałem muzykę Vivaldiego. Kiedy zobaczył moje autentyczne wzruszenie, już wiedziałem, że nie czuje się samotny. Wracałem do domu na wzgórzu wiele razy, zawsze z bijącym sercem, wiedziałem bowiem, że czeka tam na mnie ktoś bliski, ktoś, kto potrzebuje mojej obecności. Piotr Kwit nie bardzo chciał nawet brać pieniądze za swoje rzeźby, dyskretnie zawsze coś tam zostawiałem, przywoziłem natomiast wory karmy dla jego przyjaciół - ptaków i coś smakowitego dla niego samego.
   - Podobno na kolanach błagał Pan urzędniczkę w nowosądeckim ZUS-ie, aby przyjęła świadczenia za Pana przyjaciela?
   - Z tymi kolanami to trochę przesada. Jest jednak prawdą, że podczas któreś wizyty rzeźbiarz ptaków przyznał mi się, że właśnie upływa termin płatności jego ostatniej składki w ZUS-ie. Niezapłacenie jej w terminie mogło spowodować poważne trudności w otrzymaniu emerytury. Wsiadłem w samochód i już po zamknięciu dotarłem do urzędu. Uprosiłem urzędniczkę, aby przyjęła należność, i wszystko skończyło się dobrze.
   - Jakie jest Pańskie ostatnie ważne kolekcjonerskie odkrycie?
   - To z jednej strony wielka satysfakcja, z drugiej, smutne zdarzenie. Mam na myśli wspaniałego rzeźbiarza Juliana Stręka. Rzeźbił przez wiele lat. Swoje prace rozdawał rozmaitym ludziom ze swojego najbliższego otoczenia. Oni je wyrzucali lub palili nimi w piecu. Jakimś cudem dotarli do niego kolekcjonerzy z Niemiec, gdzie sztuka naiwna cieszy się wielkim uznaniem. Podobno kupili za parę groszy całą ciężarówkę prac Stręka, kiedy ja dotarłem do niego, był już umierający po wylewie. Uprosiłem ordynatora, aby nie odsyłali go do domu, w którym nie było warunków na podtrzymywanie artysty przy życiu. Umarł, ale przed śmiercią pokazałem mu fotografie prac, które chciałem kupić, uśmiechnął się, kiwnął głową, i ciepłym spojrzeniem odprowadził do wyjścia ze szpitalnej sali mnie i swego syna. Do dziś przyjaźnię się z jego rodziną.
   - Pokaże Pan te rzeźby w swojej krakowskiej galerii przy ul. Józefa 11?
   - Mam taki zamiar. To wspaniała sztuka. Bardzo bliska sztuce współczesnej. Drogę Krzyżową Juliana Stręka można eksponować w najbardziej współczesnym architektonicznie kościele. To samo z innymi rzeźbami, które prymitywnymi kozikami i siekierką strugał najpierw w drewnianej komórce, a potem na skraju łóżka, które dzielił z żoną. Kupiłem wszystko, co po Stręku zostało, nawet narzędzia i drzwi do drewnianej komórki, będącej kiedyś jego pracownią. Nadal pomagam jego rodzinie, bo to niezamożni ludzie, prezentujący jednak wielką kulturę oraz znamiona bardzo solidnego wychowania.
   - Ktoś, kiedyś pomagał Panu w gromadzeniu tej wspaniałej kolekcji?
   - Kilka wybitnych osób, między innymi Jerzy Panek, Jan Mitarski - psychiatra, który przy pierwszym spotkaniu powiedział mi, że mnie akceptuje, bo tak jak i on mam "szajbę", krakowscy malarze Eugeniusz Mucha i Leszek Dutka, no i oczywiście wspomniana już na początku malarka Teresa Stankiewicz. Po drodze byli jeszcze inni, ale przecież nie chodzi chyba o to, aby wszystkich moich dobroczyńców wymienić po nazwisku.
   - Wiele lat spędził Pan w USA, ma Pan podwójne obywatelstwo - polskie i amerykańskie, na ile ta sytuacja pomogła Panu jako kolekcjonerowi?
   - Zaczęło się od tego, że pierwsza do USA wyjechała przed laty moja Mama. Była uparta. Warunkiem otrzymania wizy było wówczas posiadanie prawa jazdy i znajomość angielskiego. Mama oba te warunki spełniła. Nauczyła się jazdy samochodem i opanowała język. Pomogła nam wybudować dom w Bukowinie Tatrzańskiej. Był w stylu góralskim, chciałem go więc i wewnątrz stylowo urządzić. Zasięgnąłem w tej sprawie języka u Bronka Cukra, podhalańskiego kowala i znawcy tamtejszej sztuki. Doradził mi, abym na specjalnej listwie powiesił w izbach święte obrazy malowane na szkle. Tak zrobiłem. Od tego się wszystko zaczęło. Oczywiście, praca w USA miała znaczenie. Pozwalała mi na gromadzenie kolekcji, ale nie kosztem komfortu mojej rodziny.
   - Teraz otworzył Pan w Krakowie swoją prywatną galerię, chce się Pan może pomału pozbywać swoich zbiorów?
   - Ależ skąd, co też panu przyszło do głowy. Mam już swoich następców, syna Macieja artystę fotografika, który ma dobry gust w tym względzie, oraz moją wnuczkę - Madzię. Jest bardzo przywiązana do moich zbiorów, codziennie urządza sobie, u siebie w pokoju, nową ekspozycję według własnego gustu, i przyznaję, jest to dobry gust, choć siłą rzeczy dziecinny, rzecz jasna.
   - To po co ta galeria?
   - Chcę sztuką naiwną zainteresować szerszą publiczność, która do tej pory nie miała okazji zetknąć się z nią. Mam też nadzieję, że poprzez galerniane kontakty będę mógł uzupełniać i doskonalić swoje zbiory.
   - Dalej nie wiem, chce Pan sprzedawać prace twórców naiwnych - czy nie?
   - Wie pan, z tym jest bardzo dziwnie. Niby mam trochę prac na sprzedaż, ale kiedy przychodzi klient, to go nie potrafię jakoś specjalnie zachęcać do kupna, musi być uparty, wtedy wiem, że mu na jakiejś pracy zależy. Sprzedaję więc raczej niechętnie, a z drugiej strony, kiedy wyczuję znawcę i pasjonata, to się cieszę, że mógł coś u mnie kupić.
   - Nadal wędruje Pan po Polsce w poszukiwaniu artystów i ich prac?
   - Nadal. Odwiedzam rozmaite pokonkursowe wystawy, szczególnie tak zwanych twórców niepełnosprawnych. Nie tak dawno zdołałem dotrzeć do Ryszarda Koska z Płocka. Zwykle zamknięty w sobie, otworzył się po kilku moich wizytach. Nie ma teraz, niestety, najlepszego okresu, ale kupuję w nadziei, że w końcu namaluje i to, na co czekam. Jak już mówiłem, cierpliwość jest u prawdziwego kolekcjonera niezbędna.
   - No, cóż, życzę nowych zakupów, dobrego okresu u Ryszarda Koska, czego jeszcze Panu życzyć?
   - Aby doszło do wymiany wystaw pomiędzy moją galerią na Kazimierzu a moskiewską galerią o tym samym profilu. Prowadzę już rozmowy poprzez Internet.
   - W takim razie do zobaczenia na moskiewskiej wystawie w Pańskiej galerii.
   - To dobre życzenia na koniec rozmowy.
Zdjęcia: Maciej Macak

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Inflacja będzie rosnąć, nawet do 6 proc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski