Barbara Rotter-Stankiewicz: ZA MOICH CZASÓW
W pierwszej chwili zapaliłam się do pomysłu, pewnie z przyzwyczajenia, bo tzw. spis telefonów był przez wiele lat nieodzowny. Swego czasu stanowił kąsek niezwykle łakomy. Trudno było bez tej knigi żyć, a co dopiero pracować. "Spisy abonentów telefonicznych” były trudne do zdobycia, nakład z reguły zbyt niski, toteż pilnowano ich jak oka w głowie. Ginęły z firm, z budek telefonicznych, z placówek pocztowych. Szczególnie cenne były książki telefoniczne z innych miast, nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników.
Numer – służbowy albo prywatny – można było zdobyć w biurze numerów. Ale najpierw trzeba się było tam dodzwonić, a to z kolei wymagało czasem paru godzin. Obowiązywała też zasada, że jednemu pytającemu udzielano informacji tylko o kilku numerach, więc nie można było pytać hurtem. W ostatnich dziesięcioleciach o książkę telefoniczną było coraz łatwiej – przed drukiem zbierano zamówienia, a każdy posiadacz telefonu miał zagwarantowany co jakiś czas uaktualniony spis abonentów.
A teraz doszło już do tego, że książek telefonicznych prawie nikt nie potrzebuje. Rezygnuje z nich nawet starsze pokolenie, przyzwyczajone do papierowej wiedzy, bo i tak... nie przeczyta drobnego druku. Zresztą, nie da się ukryć, że stacjonarne telefony są w zaniku, natomiast komórkowe pomieścić mogą całkiem przyzwoitą liczbę najpotrzebniejszych nam numerów. Zdobycie pozostałych też nie jest zbyt skomplikowane – oczywiście pod warunkiem, że mamy własny, bądź zaprzyjaźniony komputer i dostęp do internetu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?