Wspominane z sentymentem, tak jak zwykle czasy dzieciństwa czy wczesnej młodości. Nawet jeśli przypadały na mroczną epokę wojny i okupacji. Przywołane dziś przywodzą na myśl raczej film kostiumowy czy scenę z rodzinnej sagi. Niektórzy lubią je wspominać, wyliczać wielość świątecznych dań, jakie dziś znaleźć można tylko w tradycyjnych kucharskich książkach, zamyślić się nad atmosferą tamtych dawno minionych świąt, tak różnych od dzisiejszych. Święta za mgłą lat wspominają ci, którzy wiekiem należą do grona seniorów.
Na Kresach
Każdej potrawy należało spróbować, aby nie ominęła nas w przyszłym roku jakaś przyjemność. Tak przynajmniej zapewniano dzieci, które już po zupie miały ochotę najwyżej na kutię. Do stołu zasiadało wiele osób, gdyż przychodzili przyjaciele rodziców, niektórzy z rodzinami. Na szczęście do przygotowania tych wszystkich świątecznych obfitości mama miała do pomocy kucharkę, pokojówkę i dziewczynę pomagającą w cięższych gospodarskich pracach, a także ordynansa ojca, który podawał do stołu.
Danuta ze Zdziechowiczów Janiczkowa, rocznik 1920, absolwentka Wydziału Nauk Ścisłych UJ
Przy karbidówce
Okupację spędziłem w moim rodzinnym Radomsku, w ówczesnej Generalnej Guberni. Mieszkaliśmy w murowanym domu na obrzeżu miasta. Było nas pięcioro: rodzice i trzech synów, a na wigilię przychodziła jeszcze "zbombardowana ciocia" z Warszawy, jak nazywaliśmy między sobą kuzynkę matki, której w czasie oblężenia stolicy bomba zniszczyła dom, i ojciec matki. Zaczynaliśmy wigilijną kolację z pierwszą gwiazdą po przykładnym poście, trwającym od rana. W ogóle przez cały adwent żyliśmy skromnie, aby zaoszczędzić na święta jakieś produkty żywnościowe, o które w czasie okupacji było bardzo trudno. Zgromadzeni wokół stołu nakrytego białym obrusem, z siankiem, opłatkiem i oczywiście pustym talerzem dla niespodziewanego gościa, odmawialiśmy modlitwę. Potem mama składała życzenia po kolei każdemu, przez wszystkie okupacyjne lata niezmiennie życząc zdrowia i doczekania w tym samym gronie następnej Wigilii. Następnie wszyscy składali życzenia wszystkim. Jedliśmy postną zupę grzybową z łazankami, pierogi z grzybami, śledzia z pieczonymi ziemniakami i smażonego karpia z białą bułką, co wtedy było wielkim rarytasem, zamawianym przez ojca u znajomego piekarza, który w tajemnicy przed władzami piekł takie ciasto na święta. Na końcu były ulubione przez nas kluski z makiem. Zimy w tamtych latach były ciężkie, szczególnie w 1942, kiedy to w wigilijny wieczór mróz za oknem dochodził do minus 30 stopni C. Ale w ten wieczór nie żałowaliśmy drewna do pieca. Naszą biesiadę oświetlała lampa karbidowa, gdyż elektryczność często wyłączano. W kącie stała niewielka choinka. Wisiały na niej kolorowe bombki jeszcze sprzed wojny, łańcuchy, które kleiłem razem z braćmi przez cały adwent, gwiazdki wyplatane z pasków białego papieru, małe czerwone jabłuszka, trochę orzechów w srebrnych papierkach i pierniczki pieczone przez mamę. Prezenty były wyłącznie praktyczne, ręcznie wykonane przez mamę, skromne. Dzieci dostawały czapki, szaliki i rękawiczki wydziergane na drutach, dorośli - podobnie.
Chociaż od tamtych czasów minęło tyle lat, pamiętam jedno. Jak bardzo wszyscy byli szczęśliwi, że mogą spotkać się razem przy wigilijnym stole, zdrowi i cali, kiedy w tylu rodzinach kogoś brakowało - zginął na wojnie, był w niewoli, wywieziono go na roboty do Niemiec czy też wyemigrował. Nam było dane cieszyć się sobą wzajemnie...
Stanisław Kośny, inżynier, rocznik 1933
Lwowskie
Firma cukiernicza mojego ojca, Ludwika Zalewskiego, znana była w całym Lwowie, jako miejsce, gdzie w okresie przedświątecznym w wielkich witrynach przy ulicy Akademickiej w centrum miasta co roku pokazywano coraz to inną bożonarodzeniową scenę. Raz był to pochód Trzech Króli, kiedy indziej betlejemska stajenka, bywały też śnieżne pejzaże, pełne aniołków, migocących gwiazd, choinek. A wszystko wykonane z czekolady, marcepanu, lukru, karmelu, kandyzowanych owoców. Na wiele dni przed świętami wszyscy pracownicy firmy, z moim ojcem na czele, pracowali od rana do późnej nocy, aby podołać zamówieniom, stąd wigilijną kolację, przygotowywaną przez babcię z pomocą służby, zjadano u nas bardzo późno, a rodzice zjawiali się w ostatnim momencie. Menu było tradycyjne, jak w większości lwowskich domów, a ostatnim daniem była oczywiście kutia. Lepiej od kulinarnej strony tego wieczoru pamiętam z tamtych czasów ogromną choinkę - sięgającą sufitu. Jej przybranie zawsze było powodem kontrowersji pomiędzy ojcem a matką i babcią. Panie chciały, by przystroić wszystkie jodłowe gałęzie jak największą ilością kolorowych i złoconych ozdóbek - przede wszystkim czekoladek w świątecznych opakowaniach. Natomiast ojciec uważał, że choinka powinna być utrzymana w tonie srebrzystym i nie uginać się od nadmiaru ozdób i łakoci. Pod drzewkiem piętrzyły się prezenty. Rodzice mieli hojną rękę, lubili obdarowywać nas, siebie wzajemnie i krewnych przychodzących na wigilię. My, dzieci, dostawaliśmy przede wszystkim zabawki i książki.
Po kolacji ojciec otwierał pięknie zapakowane prezenty, jakie - zgodnie z ówczesnym zwyczajem - dostawał od innych firm cukierniczych. Częstował wszystkich wokół, co bardzo irytowało babcię (jego matkę), zwolenniczkę przysmaków z rodzinnej firmy. Pamiętam, jak gniewała się, gdy ojciec próbując czekoladki Wedla mówił: Jedzcie, jedzcie, to naprawdę wyjątkowo dobre.
Władysław Zalewski, profesor Akademii Sztuk Pięknych w____Krakowie, rocznik 1931
Podziemne
Tak w naszej rodzinie nazywano wigilijne spotkania w czasie okupacji, którą moi rodzice spędzili w Miechowie. Ojciec, przed wojną pracownik krakowskiego kuratorium, został oddelegowany do pracy w miechowskim magistracie, razem z matką działali też w tajnym nauczaniu. Bardziej z rodzinnych wspominków niż własnych wiem, że święta obchodziło się wówczas pod hasłem "Nie damy się wojnie i Niemcom". Na prowincji można było zdobyć łatwiej niż w dużym mieście niedostępne produkty, stąd wigilijne kolacje niewiele ustępowały przedwojennym. Zawsze były różne dania z ryb, w tym karp po żydowsku, z rodzynkami i migdałami z zagranicznych paczek, oczywiście barszcz z uszkami i zupa grzybowa, a także łamańce z makiem - kruche ciasteczka utopione w masie ze słodkiego maku. Wiem, że przygotowywano bardzo dużo świątecznych produktów i w konspiracji przekazywano je osobom ukrywającym się, "leśnym", wysyłano do obozów. Była to akcja, w której uczestniczyły wszystkie rodziny mogące coś ofiarować innym. Choinkę ubieraliśmy - jak wtedy mówiono - patriotycznie. Bombkami czerwonymi i srebrnymi, wiązano też gdzieniegdzie biało-czerwone kokardki. Życzenia zawsze były takie same - abyśmy w zdrowiu doczekali następnej Wigilii już w wolnej Polsce.
Teresa Kowalińska, nauczycielka, rocznik 1938
Wysłuchała: BOGNA WERNICHOWSKA
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?