MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wawelski dzwonnik

Redakcja
Z wykształcenia - historyk, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od wielkiego, naprawdę wielkiego, dzwonu - wawelski dzwonnik. Prezes Komitetu Kopca Kościuszki, działającego nieprzerwanie od 1820 roku. Zakochany w Sandomierzu. Miłość do tego miasta wniosła mu w wianie i pozostawiła w spadku żona Jola. Dlatego znalazł się wśród założycieli Towarzystwa Naukowego Sandomierskiego, dlatego przynajmniej raz w roku jedzie do Sandomierza z wykładem. Miłośnik gór. Kiedy brzozy żółkną, a buki szykują się do zmiany barwy, kiedy panorama Tatr zaczyna bieleć od pierwszego śniegu, często spotykamy się w Zakopanem. Gwarzymy, a później Mietek Rokosz rusza - aby posłuchać w górach, na odludziu, jesiennego śpiewu ryczących jeleni. Ja też ruszam, ale raczej do ulubionej restauracji przy Zamoyskiego lub ulubionej kawiarni - na Krupówkach…

Andrzej Kozioł

Do Krakowa przyciągnął go uniwersytet, od średniowiecza ściągający młodych ludzi niczym magnes opiłki żelaza

Do Krakowa przyciągnął go uniwersytet, od średniowiecza ściągający młodych ludzi niczym magnes opiłki żelaza. Przyjechał z Oświęcimia, chociaż urodził się w Makowie Podhalańskim. Ojciec osiedlał się tam, gdzie go rzucił nauczycielski los - gdzie trzeba było uczyć dzieci i budować szkoły. Na dwa sposoby służył ojczyźnie, orężnie, w Legionach, i przy szkolnej tablicy. Tak było w rodzinie Rokoszów od pokoleń, od powstańczych zrywów w XIX stuleciu po Legiony, w których służył nie tylko ojciec, ale także dwaj stryjowie.
Studia zaczęliśmy w tym samym roku - aż strach pomyśleć - 1961! Świat był wtedy inny, Polska inna, my też inni - chociaż Mietek nie zmienił się, a może zmienił, ale niewiele. Tyle tylko, że czas pobielił jego brodę i wąsy niczym śnieg tatrzańskie szczyty. Wygląda niczym podstarzały młodopolski poeta obdarzony ruchliwością dwudziestolatka. Prowadzi zajęcia, egzaminuje studentów, pisze artykuły i książki, jeździ w Tatry (kiedyś te wyjazdy zaowocują kolejną książką tatrzańskich zapisków i wspomnień, która powstaje od lat, sięgając czasów tużpowojennego dzieciństwa). Jeździ do Sandomierza, walczy o narodową fundację, która zajęłaby się kopcem Kościuszki, a od czasu do czasu spotyka go niebywały zaszczyt - wprawia w ruch najczcigodniejszy z polskich dzwonów - wawelskiego Zygmunta.
Miłość do Zygmunta, miłość do dzwonów, zaszczepił w nim ojciec. Często prowadził na Wawel szkolne wycieczki, doskonale znali go kanonicy, znali świątnicy i pozwalali, aby wprowadził na wieżę uczniowską trzódkę. Pan Rokosz senior musiał mieć szczególne pedagogiczne talenty, szczególny dar, bo dzieciaki - a wśród nich Mietek - słuchały z otwartymi ustami jego opowieści o Wawelu, o Zygmuncie, o złotym okresie Rzeczypospolitej. Nauczyciel z Oświęcimia przechowywał na wieży, gdzieś za prastarą belką, metalowy pręt. Wyciągał go i uderzał. Dzwon odpowiadał, cichutko jak na swoje możliwości, ale to wystarczało: dzwonił dla nich, dla smarkaczy! A dla byle kogo Zygmunt nie dzwoni: dla kanoników wawelskich, dla biskupów krakowskich, dla królów, dla papieży, dla wielkich wodzów i największych poetów. Nic więc dziwnego, że kiedyś młody Wyspiański wspiął się wraz z trzema kolegami na wieżę i rozhuśtał dzwon - żeby zagrał dla niego, ucznia - studenta, jak się wtedy mówiło - "Nowodworka". W "Nie od razu Kraków zbudowano" pisał o tym Karol Estreicher, bo wśród uczniaków, którzy zakradli się na wawelską wieżę - oprócz Wyspiańskiego, Mehoffera i Opieńskiego - znalazł się jego ojciec.
W swej książeczce Zygmuntowi poświęcił Estreicher sporo ciepłych słów:
Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, na Boże Ciało dzwonił z zasady. Wtedy szły pod Wawel tłumy w świątecznym weselu i słyszały jego głos napełniający ulice miasta. Już w przeddzień mawiano w Krakowie, że "Zygmunt będzie dzwonił", i gdy spodziewano się go usłyszeć, otwierano okna, by jego dźwięk wpłynął do mieszkania. Jakby przynosząc błogosławieństwo życiu.
Rzadko, bardzo rzadko dzwonił niespodziewanie i wtedy budził niepokój i zaciekawienie. Brzmiał wtedy w całym mieście, poruszał umysły mieszkańców. Dźwiękiem głuszył inne dzwony krakowskie i słyszały go dalekie przedmieścia. Ludzie stawali na ulicach, kupcy wychodzili ze sklepów, robotnicy przerywali pracę, bo on wzywał, witał, obwieszczał. Mówiono krótko: "Zygmunt dzwoni" lub pytano się wzajemnie: "co to, Zygmunt?" - i nasłuchiwano jego dźwięków, płynących majestatycznie nad dachami domów, na kopułami kościołów, nad drzewami ogrodów Krakowa.
W słowach Estreichera jest miłość i podziw, ale nie ma najważniejszego - dźwięku. Bo głosu Zygmunta nie da się opisać. Trzeba go usłyszeć, a ten, kto go usłyszał, nigdy nie zapomni i odróżni zygmuntowy głos - głęboki, majestatyczny, porażający - od głosów wszystkich dzwonów świata. Mieczysław Rokosz mówi, że dźwięk Zygmunta - to modlitwa. Ma rację, ale jaka modlitwa - potężna!
A przecież kiedyś, gdy miasto było malutkie, kiedy po jego ulicach jeszcze nie przetaczały się z hukiem tramwaje, kiedy nie było samochodów - dźwięk Zygmunta był jeszcze bardziej wyraźny, jeszcze potężniejszy i dalej docierał - za rogatki, na otaczające Kraków pola.
Mietek swoją służbę wawelskiego dzwonnika zaczął na początku lat dziewięćdziesiątych, na wieżę przyprowadził go kolega, starzy dzwonnicy raz, dwa razy pozwolili mu pociągnąć za sznur - i pozostał. Dzisiaj jest najstarszym wawelskim dzwonnikiem - wiekiem, nie stażem, bo inni od ponad dwudziestu lat wprawiają w ruch Zygmunta, on od piętnastu.
A kiedy dzwon zamilknie, dzwonnicy dostają dzwonne, drobną zapłatę, którą natychmiast zamieniają na piwo w kawiarni przy pobliskiej ulicy Kanoniczej - taka jest dzwonnicza, wawelska tradycja, a dzwonne na tyle wysokie, że wystarczy na solidny kufel piwa, może nawet na dwa…
Dr Mieczysław Rokosz, wawelski dzwonnik, ale przede wszystkim naukowiec, w zeszłym roku wydał w wydawnictwie Societas Vistulana książkę zatytułowaną "Dzwony i wieże Wawelu". Książka jest opasła, a tytuł nie do końca prawdziwy, bo Mietek wprawdzie do ostatniego detalu, drobiazgu, ciekawostki, opowiada o Wawelu, ale jednocześnie - z niezwykłą swobodą i swadą - wędruje po dzwonnicach Polski i Europy. Zresztą także jako dzwonnik budził do życia nie tylko Zygmunta, ale dzwonił także w Pradze, wydobywając głos z Zygmunta hradczańskiego. Dzwonił w Zawichoście i w Opatowie - na pogrzeb dziewicy, jak mu powiedział miejscowy dzwonnik, który - zanim pomógł mu Mietek - zmagał się sam z dwoma dzwonami. Wprawiał w ruch prastare dzwony u św. Jakuba w Sandomierzu i trzynastowiecznego wawelskiego Nowaka.
A książki Mieczysława Rokosza nie zaczynajcie czytać na początku tygodnia. Wciągnie was, pochłonie i zarwiecie noce, może więc lepiej poczytać ją w weekend.
Druga po dzwonach - a może pierwsza przed dzwonami, zresztą to nieważne - miłość dr. Mieczysława Rokosza - to kopiec Kościuszki.
Czym jest kopiec Kościuszki dla krakowian - tylko oni wiedzą. Od blisko 200 lat - elementem panoramy Krakowa. Kiedy niedawno go zabrakło, kiedy potężne deszcze zmyły ziemną konstrukcję - rozciągająca się za Błoniami panorama - Wzgórze św. Bronisławy, Sikornik - wydawały się kalekie, niepełne. I nie było zapewne mieszkańca Krakowa, który na ten widok nie odwracał głowy, nie czuł ukłucia w sercu.
Kopiec powstał w miejscu niezwykłym - na ciągu spacerowym, którym krakowianie w każdą niedzielę podążają w stronę Lasku Wolskiego. Kopiec jest więc czymś swojskim, oczywistym, codziennym, ale nie tylko. Kiedy Austriacy opasali go kręgiem ceglanych murów, kiedy stał się częścią systemu obronnego Festung Krakau, wstęp na symboliczną mogiłę był utrudniony, a kopiec otwarty dla publiczności bardzo rzadko. Krakowianie tęsknili za nim, za wspinaczką po ślimakowatych ścieżkach, bo wycieczka na kopiec była poniekąd patriotycznym obowiązkiem. Odwiedzano go na przykład w drugi dzień Wielkanocy, po pobycie na Emausie. Był kopiec miejscem patriotycznych spotkań, świadkiem uniesień, mów pełnych wielkich słów.
Komitet Kopca Kościuszki, powołany przez krakowski Senat w 1820 roku, w czasach Rzeczypospolitej Krakowskiej - trwa po dziś dzień, działając pod skrzydłami Towarzystwa Miłośników. Jego dzieje - to sprawa osobna, zasługująca na osobne potraktowanie. Dzisiaj tylko króciutko - o ostatnich latach i o prezesie, którym od roku 1994 jest dr Mieczysław Rokosz.
Był pierwszym prezesem - i oby ostatnim! - który przeżył nieobecność kopca i jednocześnie brał udział w jego odbudowie. Kiedy symbolicznej mogile zaszkodziły uporczywe deszcze, kiedy zaczęło jej ubywać, obawiano się, że odbudowa będzie bardzo kosztowna, i rzeczywiście była - należało wydatkować 14 milionów złotych. Trochę dał premier Buzek z funduszu powodziowego, trochę Sejm - i kopiec zmartwychwstał.
Dr Rokosz ma wielkie plany związane z ziemnym pomnikiem generała Tadeusza Kościuszki, ale o tym może kiedy indziej…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski