MKTG SR - pasek na kartach artykułów

W połowie drogi

Redakcja
Zbigniew Buczkowski opowiada o filmie, przyjaźniach, hokeju i samochodach - w rozmowie z Jolantą Ciosek

   _-C_zy spełnił Pan już swoje wieloletnie marzenie i sfotografował się na tle napisu "Hollywood" w Los Angeles?
   - Jeszcze nie, ale jestem bliski szczęścia. W kwietniu jadę z rodziną do Stanów.
- To dziwne, że Pańska znajomość z Jacqueline Kennedy nie pomogła w realizacji tak błahego marzenia?
   - No, właśnie, jakoś pani prezydentowa nie pomyślała o tym.
- Może zbyt krótko gawędził Pan z nią podczas jazdy... warszawskim tramwajem?
   - Poza "yes", "please" w ogóle niewiele mówiłem, bo wówczas znałem tylko rosyjski, a nie angielski. To było zabawne zdarzenie. Jako młody chłopak znalazłem się w centrum wydarzeń towarzyskich. A było tak. W sierpniu 1971 roku Jacqueline Kennedy przyjechała do Warszawy na pogrzeb krewniaka, któregoś z Radziwiłłów. Dowiedziałem się o tym od mojej mamy, która pracowała w "Locie". Pognałem więc na cmentarz, żeby zobaczyć osobistość. Prezydentowa wychodziła z kościoła, oblegał ją tłum kobiet. Nie było przy niej żadnej obstawy, więc dość bezradnie rozglądała się wokół.
   Coś we mnie wstąpiło i krzyknąłem: Proszę się odsunąć i wziąłem ją pod rękę. A że byłem dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, w skórzanej kurtce, to wyglądałem na ochroniarza. Pewnie dlatego nie protestowała. Potykając się o wykopki - wokół było pole ziemniaków, doszliśmy do tramwaju, jedynej drogi ucieczki. Podjechaliśmy do pętli, gdzie czekał samochód. Zapraszano mnie do środka, ale wtedy już się wycofałem. Zostały mi tylko pamiątkowe zdjęcia: Jacqueline Kennedy i ja na stopniach tramwaju.
- To była pierwsza Pańska "filmowa" historia?
   - Wcześniej miałem już za sobą prawdziwe zmagania na planie.
- Pamięta Pan swój debiut?
   - Tytułu filmu nie, ale pamiętam zdarzenia z planu. Po raz pierwszy statystowałem, mając dziewięć lat. Wytwórnia filmowa mieściła się naprzeciwko mojego domu. Dostałem "rolę" powstańca, latałem po planie z prawdziwym karabinem. Pani wie, co to znaczyło dla chłopaka, który wychował się na gruzach powojennej Warszawy, bawiąc się wystruganymi z kijów "karabinami"? Na pewno statystowałem też w "Kolumbach". Na plan zaprowadziła mnie sąsiadka, która też tam zachodziła. Ten świat od razu mi się spodobał. Poza tym zarabiałem niezłe jak na takiego smarkacza pieniądze. Oczywiście, wszystkie oddawałem mamie, bo w domu było ciężko. Ojca - kapitana "Lotu" straciłem, mając niespełna rok - zginął w katastrofie lotniczej.
- Mama realizowała Pańskie dziecięce marzenia za zarobione przez Pana na planie pieniądze?
   - Miałem jedno: uzbierać na rower jaguar - prawdziwą kolarkę, z włoską przerzutką Campaniola i oponami Pirelli. Na takich jeździli kolarze podczas Wyścigu Pokoju. I doczekałem się. No, to w lecie zasuwaliśmy z kolegami na rowerach, a zimą graliśmy w hokeja. I to nie byle jakimi kijami, ale prawdziwymi, mistrza Smolenia. Chodziliśmy na mecze - zawodnicy często wyrzucali za bandę połamane kije - zbieraliśmy je, sklejali i wio, na lodowisko. Takie to były czasy, całkiem nieźle zarabiałem jako "artysta" na młodzieńcze luksusy.
- Pierwszą rolą epizodyczną, w filmie Janusza Kondratiuka "Dziewczyny do wzięcia", przeszedł Pan do historii polskiego kina...
   - Z powodu piosenki "Sibon, sibon". Można powiedzieć, że tym refrenem wyśpiewałem sobie karierę. Czy pani wie, że przez kilka lat nie mówiono do mnie Zbyszek, ale Sibon. Do Kondratiuka, który szukał do roli chłopca, przyprowadził mnie strażnik i powiedział: Ten się nada. Tak się stało. Chyba szybko mnie polubili, czymś zjednywałem sobie ludzi. Może moją szczerością, otwartością. A poza tym potrafiłem się nieco przypochlebić tejże sąsiadce. Czasami przyniosłem jej kwiatki, ale nie z kwiaciarni, na takie nie było mnie stać, ale uzbierane na łące, koło mojego domu. Z kolei strażnikowi kupiłem papierosy rarytasy - luksusowe, ze złotą banderolą. Lubili mnie, nie powiem. Zawsze porządnie przygotowany, miałem dossier ze zdjęciem...
- Czyli od początku profesjonalnie podchodził Pan do zawodu?
   - Czy pani wie, że jako statyście do głowy mi nie przyszło, że zostanę aktorem? To była dla mnie fajna zabawa, dodatkowe pieniądze. Podglądałem w pracy znanych aktorów i myślałem: Ten gra fajnie, a ten trochę udaje. Już wtedy miałem w sobie wyostrzoną czujność aktorską. Aktorstwo było i jest dla mnie trochę przedłużeniem dzieciństwa: jako dziecko bawiłem się w pilota, żołnierza, a potem mogłem zagrać te postaci. Ten świat mnie wciągał i tak, krok po kroku, przeszedłem wszystkie szczeble: od statysty do głównej roli. Ale jeśli wtedy myślałem o jakimś zawodzie, to raczej piosenkarza.
- Miał Pan już za sobą jakieś piosenkarskie doświadczenia?
   - O, tak. Ku uciesze wszystkich sąsiadek, wchodziłem na słup w płocie i śpiewałem przebój Mieczysława Wojnickiego: "Przyszła na plażę młodziutka dziewczyna/ pozwólcie nim zacznę piosenkę tę.../ Bo miała takie małe, malusieńkie, tyciu, tyciu, tyciusieńkie/ czerwone kropeczki na żółtym tle". Robiło to niezłe wrażenie w ustach smarkacza, więc dostawałem za występy cukierki, czekoladki. Bardzo mi się podobało, że miałem wiernych słuchaczy. Talent muzyczny odziedziczyłem chyba po ciotce - Lucynie Szczepańskiej, która przed wojną była słynnym słowikiem Warszawy. A jej brat, wujo Felek, śpiewał w warszawskiej operetce.
- Czyżby z powodu dziedziczonych talentów nie miał Pan potrzeby ukończenia szkoły teatralnej?
   - Nie skończyłem, bo mnie do niej nie przyjęto, chociaż egzaminy szły mi dobrze. Zdawałem do łódzkiej filmówki - byłem pewien, że indeks mam w kieszeni. A tu zaskoczenie. Maria Kaniewska, ówczesna dziekan, powiedziała mi: Zbyniu, teraz cię nie przyjmiemy, pójdziesz na sezon do teatru w Jeleniej Górze, a potem od razu do nas, na drugi rok. Wkurzyłem się, bo chciałem ten egzamin mamie podarować, i zamiast do Jeleniej Góry pojechałem do Warszawy. Mówię o tym Zdzisiowi Maklakiewiczowi, z którym byłem zaprzyjaźniony, a on na to: Jak się cieszę, w tej szkole tylko by cię zmanierowali. A ty sobie i tak dasz radę. Na stół wjechała butelczyna i śledzie.
- To po co zdawał Pan, po latach, egzamin eksternistyczny?
   - Żeby być zawodowcem. Kiedy telewizja nakręciła o mnie film dokumentalny pt. "Amator?", to w tytule postawiono znak zapytania. Do egzaminu namówił mnie Janek Himilsbach. Mówi do mnie: Tracimy forsę, nie mając ministerialnego świstka. No, to pojechaliśmy do przybytku kultury. Stanąłem przed komisją, a jej przewodniczący, Kazimierz Brusikiewicz, od razu do mnie: Nie pokazujcie nam, jak się gra, bo my to dobrze wiemy. Na tym zakończył się mój egzamin. W swojej karierze bardzo dużo zawdzięczam Januszowi Kondratiukowi, który od "Dziewczyn do wzięcia" zaopiekował się mną. Grałem niemal w każdym jego filmie, polecał mnie też swoim kolegom - reżyserom. Przez te 35 lat w zawodzie zagrałem w prawie 300 filmach.
- Który film wyniósł Pana na szczyt popularności?
   - Chyba "Rebus" Tomka Zygadły. Grałem główną rolę, dostałem rewelacyjne recenzje na festiwalu w Gdańsku. Aż sam byłem zaskoczony. Oczywiście, największą popularność zawsze dają seriale - w moim przypadku to był "Dom" i specjalnie napisana dla mnie rola przez Andrzeja Mularczyka i Jurka Janickiego. Andrzej opowiadał, że znał pierwowzór mojego bohatera: warszawskiego cwaniaka, co to wszystko potrafi załatwić. Mówiąc dzisiejszym językiem, można powiedzieć, że zagrałem zaradnego biznesmena.
- W życiu też Pan jest taki zaradny?
   - Tak. Jak patrzę na moją żonę, to myślę: Miała kobita szczęście. Wszystko ciągnę zawsze do domu, dla rodziny. Dzieci mam udane, dobry z nimi kontakt. Staram się o to, bo pamiętam, jak sam zazdrościłem kolegom, że mają ojców.
- Rozpieszcza Pan swoje pociechy?
   - Mają wszystko, ale też odpłacają mi za to dobrymi wynikami w nauce. No, więc tata fundnie im czasem a to wakacje w Grecji, a to wycieczkę na Cypr. Cieszę się, że mogę im zapewnić to, czego sam nie miałem. Bo u mnie zdarzały się i takie wakacje, podczas których musiałem pracować na wsi, na budowie, jako pomocnik murarza. Zasuwało się to na budowie, to na planie, żeby zarobić na trampki albo buty "beatlesówki" - takie prawdziwe, najlepsze. Stać mnie też było na płyty longplaye. Pani wie, co to było w tamtych czasach? Na wszystkie prywatki mnie zapraszano. Nieraz myślę: Mój Boże, szkoda, że mama nie doczekała moich lepszych czasów. Mógłbym jej teraz choć trochę nieba uchylić, wysłać ją na jakieś piękne wczasy. A mówię o tym wszystkim dlatego, żeby zaznaczyć, że zaradności nauczyło mnie życie. I dlatego wciąż powtarzam dzieciom, że tylko pracowitością do czegoś dojdą.
- Koledzy mówią o Panu: zacny człowiek, o gołębim sercu, porządny mąż i ojciec. A jednak gra Pan głównie rzezimieszków, różne typy spod ciemnej gwiazdy - nie wkurza to Pana?
   - Wkurza, więc w końcu zagrałem księdza w "Zmorze" Janusza Petelskiego. Na przekór, żeby udowodnić, że Zbynio nie jest tylko od ról przygłupich milicjantów i cwaniaków.
- Podobno chodził Pan na konsultacje do księdza?
   - W jednej ze scen miałem wygłosić mowę pogrzebową. No, to poszedłem do swojego proboszcza, a on napisał mi takie przemówienie, jakiego nie wymyśliłby żaden scenarzysta.
- Role gangsterów też Pan konsultuje?
   - Takich korepetycji nie pobieram.
- A jednak w tych właśnie rolach jest Pan autentyczny, one nie szeleszczą papierem - widać są Panu bliskie?
   - Coś musi być na rzeczy. Ale serio. Widzi pani, lubię pogadać z ludźmi, nawet z obcymi. Idę na bazar, na zakupy i podglądam: jak się zachowują, ich gesty, sposób rozmowy. Słucham, oglądam i potem biorę z nich. Wiele pierwowzorów moich bohaterów chodzi po ulicach. W "Nocy św. Mikołaja" Kondratiuka zagrałem niemal "jeden do jeden" człowieka, którego wcześniej poznałem. Inspiracją do ról są ludzie, a do filmów - życie. Dlatego często na planie wtrącam się do scenariusza, do dialogów, łamię ich literacki język i włączam zasłyszane powiedzonka. Nie ma to tamto - z tego zwrotu zrobiłem walor w serialu telewizyjnym "Święta wojna". Zawsze staram się maksymalnie uczłowieczyć moją postać, dodać jej barwy.
- Tę barwę miał Pan u kogo podglądać, bo terminował Pan u Maklakiewicza i Himilsbacha.
   - Wspaniali koledzy. Zdzisio nawet traktował mnie trochę jak syna. Kiedyś mówi do mnie: Tak się zdarzyło, że nie mam syna tylko córki. Ale mam ciebie. To było wzruszające. Brakuje mi ich. Graliśmy razem, czasem popijali wódeczkę. Janek wszędzie ze mną chodził. Kiedy mnie zmusił do eksterny, to dostałem ministerialną stawkę w filmie - 2,5 tys. złotych, jak Holoubek, Wilhelmi, Fronczewski. To były wielkie pieniądze na owe czasy. Nawet Janek Gajos miał mniej. Janek Himilsbach - wspaniały aktor i człowiek.
- To dlaczego nie zaprosił go Pan na swoje wesele?
   - Do tej pory mam wyrzuty sumienia. A ja się po prostu bałem, że się upije, narozrabia, gości mi rozpędzi. Myliłem się. Wracaliśmy kiedyś z filmu, a Janek do mnie, swoim charakterystycznym, chrapliwym głosem: Nie byłem u ciebie na weselu, to teraz wstąpię na dwie weselne wódki. Zaprosiłem, żona zrobiła kanapki, a ja myślałem, że ta butelka szybko denko zobaczy. Janek wypił dwie wódki i podziękował. Taki był - honorowy. I wtedy właśnie, podczas tej wizyty zobaczyłem, jaki jest czuły wobec dzieci, jak mój Misio garnął się do niego, choć zobaczył Janka po raz pierwszy. Żałuję, że nie spisywałem jego anegdot, bo uzbierałoby się na książkę, a teraz niewiele pamiętam.
- Ale swój pierwszy samochód zapewne Pan pamięta?
   - Zaczynałem od volkswagena garbusa. Lałem benzynę i wio. Nigdy się nie psuł. Teraz jeżdżę hondą, to mój czwarty "Japończyk". Lubię szybkie auta.
- Ile Pan wyciąga na autostradzie?
   - Czasami za dużo, ale ostatnio trochę zwolniłem. Po tym, jak cudem uniknąłem śmierci. Jechałem oplem astrą turbo. Na liczniku miałem jakieś 170 km/h. Nagle, tuż przed moim nosem, wyjechał traktor. W ostatniej chwili, nie wiem, jakim cudem, uciekłem nad samym rowem. W ciągu sekundy całe życie przeleciało mi przed oczami. Powiedziałem: koniec z szaleństwem.
- Czy Pański benefis w teatrze "STU" był spowodowany szczególną okazją, może jubileuszem?
   - Był okazją do spotkania się z przyjaciółmi. Nie chcę żadnych jubileuszy, bo one kojarzą się ze zwieńczeniem kariery. A ja jestem przecież w połowie drogi. I do tego po zdjęciach do filmu Janusza Majewskiego "Po sezonie". Pomyślałem przez chwilę: przecież mój sezon jeszcze się chyba nie kończy?
- Dostaje Pan mniej propozycji?
   - Nie narzekam, ale uznałem, że trzeba zwolnić tempo. Uwielbiam grać w tenisa - w tym roku nie zagrałem jeszcze ani raz. Mam świetny rower - może ze trzy razy na nim jeździłem. Kiedyś ćwiczyłem, trenowałem, przed kilku laty zdobyłem, wśród aktorów, mistrzostwo Europy w pływaniu. Trzeba do tego wrócić.
- Odmówiłby Pan zagrania roli, żeby zrobić sobie urlop?
   - Nie.
- A jednak...
   - No, tak, bo aktorstwo jest jak narkotyk - nigdy dość.
- A popularność to też stan narkotyczny?
   - To miła rzecz, choć różnie z nią bywa. Dostaję sporo listów, życzliwych, ciepłych, często też zabawnych. Kiedyś napisał do mnie jeden facet: Jest pan świetnym aktorem, bardzo popularnym. Na pewno dużo pan zarabia i ma kilka komórek. Może dałby mi pan jedną?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski