18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Urszula Mela: Wierzyłam, że po śmierci jednego dziecka nic złego nie może mi się już w życiu przydar

Katarzyna Kachel
Urszula Mela: - Ufam Panu Bogu, że tak prowadzi naszą historię, żeby było jak najlepiej. FOT. ARCHIWUM RODZINNE
Urszula Mela: - Ufam Panu Bogu, że tak prowadzi naszą historię, żeby było jak najlepiej. FOT. ARCHIWUM RODZINNE
Straciła dom, dziecko, przeżyła wypadek syna. Po coś ważnego. Urszula Mela nie ma poczucia, że jest ofiarą. Mówi, że wiele jest historii trudniejszych od tej, która jest udziałem jej rodziny. ROZMAWIA KATARZYNA KACHEL

Urszula Mela: - Ufam Panu Bogu, że tak prowadzi naszą historię, żeby było jak najlepiej. FOT. ARCHIWUM RODZINNE

- Był poniedziałek.

-24 lipca, 2002 roku.

- Popołudnie.

- Niczego złego nie przeczuwałam. Niczego. Byłam wtedy w Szklarskiej Porębie na obozie.

- Mąż zadzwonił po 21.

- Nie zrozumiałam, co mówi. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że Jaśka poraził prąd i leży w szpitalu w Gdańsku. Powtarzałam: to niemożliwe.

- Myślała Pani, że po stracie jednego dziecka nic już się nie może podobnego zdarzyć?

- Podświadomie tak. Miałam wrażenie, że jestem wystarczająco obolała. Wierzyłam, że już dosyć.

- Co Pani zrobiła po odłożeniu komórki?

- Poszłam z przyjaciółką sprawdzać pociągi. Musiałam czekać do rana. To były bardzo dziwne godziny. Trauma działa tak, że człowiek nie zachowuje się całkiem racjonalnie. Rozbija się na dwie części. Jedna przyjmuje do świadomości to, co się stało, druga nie. Wiedziałam, że muszę przetrwać noc. Robiłyśmy wtedy wiele rzeczy: rozmawiałyśmy, płakałyśmy, śpiewałyśmy piosenki. Wszystkie, jakie nam przyszły do głowy. To był odjazd.

- A potem droga przez całą Polskę.

- Starałam się nie wpadać w rozpacz, bo rozleciałabym się na kawałki. Wiedziałam, że muszę dojechać, dowiedzieć się co się tak naprawdę stało.

- Jakie były te pierwsze informacje?

-Nie były optymistyczne.

-Bała się Pani, że jedzie się pożegnać z synem?

- Bałam, choć lekarz powiedział, że pierwsze dwie doby od porażenia nie stanowią zagrożenia dla życia. Zaczyna się od trzeciej, a potem przez dwa tygodnie czeka się na informacje, jak głęboko zostały uszkodzone organy wewnętrzne.

- Był przytomny, gdy weszła Pani do szpitala?

- Był. Cały czas podawali mu morfinę. Potem któryś z lekarzy powiedział, że nie będzie z dziecka robił narkomana. Zastąpił morfinę dolarganem w systemie raz na cztery godziny. To był koszmar, bo Jasiek przez godzinę był w euforii, przez kolejne trzy wył z bólu. Zrobiłam wtedy w szpitalu straszną awanturę. Pamiętam, to było wtedy, kiedy pierwszy raz poszłam sobie odpocząć od szpitala do kina.

- Co to był za film?

-"Pianista" Polańskiego. Genialny wybór, prawda? Oglądałam i myślałam, że naprawdę mam coś z głową.

- Jasiek powiedział Pani, że Bóg go uratował.

- Zaraz jak tylko weszłam na oddział. Patrz, mamo, jak Pan Bóg się musiał napracować, żeby mnie stamtąd wyciągnąć.

-Skąd takie słowa?

- Mieszkali z kolegą w namiocie. Umowa była taka, że miał codziennie meldować się w domu o 23. Raz przypomniałam sobie o czymś i poszłam mu powiedzieć. Nie było ich. Czekałam, dostawałam świra i modliłam się, żeby leżał pijany w rowie. Następnego dnia powiedziałam mu: śmierci drugiego dziecka nie przeżyję - rzuciłam w emocjach, a przecież to obciążało dziecko. Tak w nim jednak utkwiło, że po porażeniu, kiedy odzyskał przytomność, tak się zawziął, że na własnych nogach dotarł do domu. Przydało się.
-To nie było pierwsze takie zdanie?

- Nie. Pięć lat wcześniej byliśmy tu, blisko, nad jeziorem. Piotruś pływał na takim małym pontoniku. Janek widział, jak się zsunął. Był w takim szoku, że dopiero po jakimś czasie przyszedł nam powiedzieć, że brat się topi. Rzuciłam z wyrzutem: - Dlaczego nie krzyczałeś wcześniej?!! Żałowałam tego bardzo. Jasiek długo jeszcze obwiniał się za śmierć Piotrusia.

- Jaka była różnica wieku?

-Dwa lata. Piotruś miał 7, Jasiek 9.

- Jasiek pytał w szpitalu, czy umrze?

- Tak, od razu, od początku. Chciał, byśmy byli z nim szczerzy. Odpowiedziałam, że nie wiem. Czekaliśmy na to, czy będzie żył, więc co mu miałam powiedzieć?

- Jeździła Pani do szpitala codziennie. Z Malborka do Gdańska.

- Codziennie. Każdego dnia przez trzy miesiące. Modliłam się i myślałam, co mu potrzeba, jak jeszcze mogę mu pomóc.

- Po dwóch tygodniach okazało się, że Jasiek nie ma uszkodzonych żadnych narządów wewnętrzych. Co Pani wtedy pomyślała?

- Cud! Przeleciało przez niego 15 tysięcy wolt. Na skos. Absolutny cud. Potem powoli było lepiej, aż do 15 sierpnia. Pamiętam dobrze, było święto i Jasiek nie miał wtedy zmiany opatrunku. Dzień później wzięli go, długo nie wracał. Czuliśmy, że coś jest nie tak. Gdy zobaczyliśmy minę lekarza, wiedzieliśmy, że jest źle.

- Gangrena?

- Przez dwie, trzy doby był kompletnie nieprzytomny. Nie wiedzieliśmy, czy przeżyje. Wtedy lekarze zadecydowali o drastycznych amputacjach, by zlikwidować ogniska zapalne. Długo walczyli z pałeczkami ropy błękitnej. To było bardzo trudne dla Jaśka. O ile pierwsze dni w szpitalu były ocaleniem, gangrena mocno i okrutnie go uderzyła. Wie pani, nie pamiętam nawet, co wtedy mówił.

- Co drugi dzień miał operacje.

-Pod całkowitą narkozą. Zdarzało się, że miał halucynacje, odlatywał. Wtedy wszyscy traciliśmy odporność. Mąż miał żal do Jaśka, że się załamuje, poddaje. Krzyczeli na siebie. Wszystko pękło, trudno było rozmawiać. Szarpaliśmy się.

-Po powrocie do domu było gorzej czy lepiej?

- Z jednej strony lepiej, bo już mieliśmy dość szpitala, z drugiej gorzej, bo nie wiedzieliśmy, jak Jasiek poradzi sobie w domu, już w innym świecie. Nagle proste rzeczy stawały się skomplikowane. Już nie było normalnie, jak kiedyś.

- Pojawiła się depresja?

- Po tak długotrwałym doświadczaniu bólu to było normalne. Jasiek po wyjściu ze szpitala zaczął brać środki antydepresyjne. Wszycy wtedy byliśmy wówczas na granicy wytrzymałości. Martwiliśmy się, że nie będzie nas stać na protezy, nie wiedzieliśmy, co przyniesie kolejny dzień.

-Jasiek zaczął się buntować?

- Mąż naciskał, Jasiek nie chciał ćwiczyć. Dopiero później, gdy przygotowywał się do wyprawy z Kamińskim, zaczął sam bez żadnego zmuszania walczyć. Dzień w dzień. Przez półtora roku.

- Dlaczego wyrzuciła Pani męża z domu?
-To było przed maturą Jaśka, kiedy w domu działo się bardzo źle. To były ekstremalne napięcia. Po którejś kolejnej awanturze powiedziałam, żeby się wyprowadził, bo w taki sposób nie da się żyć. Nie dawałam rady, choć przecież wiedziałam dobrze, że mój mąż nie wziął się taki z powietrza, że ma za sobą trudny kontakt z własnym ojcem, ciężkie dzieciństwo, pamięć przemocy. Stąd te problemy, stąd nieradzenie sobie z własną agresją.

- Jak zareagował?

- Stanął w drzwiach i zapytał z prawdziwym bólem: wyrzucasz mnie z domu? Odpowiedziałam: nie wyrzucam ciebie, tylko przemoc, która się do ciebie przykleiła. Jeżeli uda ci się ją zrzucić, chętnie cię przyjmiemy.

- Bóg przeszkadzał w takich trudnych momentach czy pomogał?

- Przeszkadzał trwać przy własnej racji. Stawał się niewygodny.

- W jakim sensie?

-Przez wiele lat myślałam, że jestem dobrym człowiekiem. W naszym małżeństwie mąż był zły, ja byłam tą pokrzywdzoną. Tak się czułam. Nie myślałam inaczej niż tak, że Bóg chce mnie zniszczyć. Dopiero kilka lat temu zobaczyłam, ile ja mam w sobie przemocy i agresji, którą - w przeciwieństwie do męża - świetnie umiałam skrywać. Nagle z wielkim przerażeniem uświadomiłam sobie, że gdybym nie bała się kary, tej tu na ziemi i tej poza nią, mogłabym bez żadnych problemów zabić męża. I zrobić to z wielką satysfakcją.

- Do tego zrozumienia potrzebna była śmierć Piotrusia i wypadek Jasia.

- Na pewno. Tak chcę myśleć. Ufam Panu Bogu, że on tak prowadzi tę historię, żeby było jak najlepiej.

- Śni się Pani Piotruś?

- Tylko raz, bardzo pozytywnie.

-Rozmawiacie o nim?

- Często i modlimy się codziennie: Prosimy Cię, Panie Boże, opiekuj się naszym ukochanym Piotrusiem. Dziękujemy Ci, że jest szczęśliwy z Tobą w niebie. Pociesz nas i pomóż być dla siebie dobrymi.

- Pamięta Pani jeszcze, co pomyślała, kiedy lata wcześniej spalił się wasz dom i straciliście wszystko?

- Że nic gorszego nie może się nam już przydarzyć.

CV

Ciepła i pogodna. Z wykształcenia psycholog. Wierzy, że wszystko dzieje się po coś i jest częścią Boskiego planu.

Zawsze chciała mieć czwórkę dzieci. I tyle urodziła. Seria zdarzeń, które zaczęły doświadczać jej rodzinę, zaczęła się od pożaru rodzinnego domu. Kilka lat później utopił się jej syn Piotruś. Pięć lat później Jasiek został porażony w stacji transformatowej. Stracił lewe podudzie i prawe przedramię. Z polarnikiem Markiem Kamińskim zdobył południowy i północny biegun.

Urszula Mela mieszka z mężem w Malborku.

W ubiegły piątek do kin wszedł film "Mój Biegun", który opowiada historię rodziny Melów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski