MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Trzeba mieć pogodę ducha, zainteresowania i plany. Tylko wtedy się żyje naprawdę

Rozmawiała: Majka Lisinska-Kozioł
FOT. ADAM WOJNAR
Rozmowa. Wydał kilka podręczników, ma na koncie ponad 200 publikacji krajowych i zagranicznych. Na Politechnice Krakowskiej kierował Zakładem Projektowania Procesów Obróbki i Montażu w Instytucie Technologii Maszyn. Obecnie pracuje w Katedrze Automatyzacji Procesów na AGH. Profesor Andrzej Samek jutro kończy 90 lat.

– Po co profesorowi Politechniki Krakowskiej i Akademii Górniczo-Hutniczej prawie 200 porcelanowych, metalowych, szklanych, drewnianych i Bóg wie jeszcze jakich żab?

– Zbieram je. Każda ma swoją historię i każda jest inna. Żaba francuska – jak widać – odpoczywa. Tę maciupeńką dostałem w prezencie na głównym placu Mexico City od handlarza, bo mu przyniosłem szczęście. Są żabki z Paragwaju, Tanzanii, Wenezueli, Konga, Wietnamu i Tajlandii. Mam też dużo polskich.

Trochę podróżowałem, wiele widziałem i wiele różnych różności z tych moich wypraw przywoziłem. I tak w stanie wojennym, byłem kierownikiem naukowym wyprawy „Kuba – Meksyk” z Akademickim Klubem Podwodnym „Krab”. Zwiedzaliśmy Meksyk od Jukatanu po Acapulco. Było wiele przygód, zdarzały się też miłe zaskoczenia; jak biało-czerwona nalepka z hiszpańskimi napisami na meksykańskiej stacji: „Niech żyje wolna Polska”; „Niech żyje Polska katolicka …” „Śmierć komunizmowi”.

– W Meridzie na Jukatanie miły prezent zrobił wam biskup.

– Szukaliśmy noclegu dla naszej piętnastoosobowej grupy. W recepcjach mijanych hoteli siedzieli raczej bandyci niż obsługa. I wtedy pod katedrę podjechały trzy limuzyny, z jednej wysiadł biskup. Przyjął nas, a potem wynajął nam na swój koszt pięć pokoi w dobrym hotelu. Wysłaliśmy mu z Polski obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Dostaliśmy od niego podziękowanie i ręcznie dopisane błogosławieństwo: „tutto popolo Polacco”.

– Nurkował Pan?

– Pierwszy raz na Kubie. Parę metrów pod wodą szedł sobie po piasku ślimak, którego muszlę mam w swoich zbiorach. Innym razem przepływała obok duża barrakuda. Bestia nie spuszczała ze mnie wzroku.

– Przez modelarstwo był Pan zamieszany w aferę szpiegowską…

– Zrobiłem zdjęcia okrętów i dałem koledze, on je posłał do jakiegoś zachodniego wydawnictwa. Przesiedział za to osiem miesięcy, a ja byłem przesłuchiwany i w Krakowie przy pl. Inwalidów i na Koszykowej w Warszawie. Podejrzewano, że działam w zorganizowanej grupie szpiegowskiej. Moi przyjaciele obłaskawili nawet pewnego generała, który obiecał, że będzie interweniował, kiedy mnie zamkną.

Nie zamknęli, ale smutni panowie byli na moim wykładzie i uprzedzili, że mają mnie na oku. Przez trzy lata nie mogłem też opuszczać kraju. Za jakiś czas napisał i do mnie, i do kolegi pewien Czech. Chciał informacji o różnych okrętach. Podejrzewaliśmy prowokację i poszliśmy na pl. Inwalidów. Za trzy miesiące poinformowano nas, że nic ważnego w liście nie było. A ja wiem, że gdybyśmy nań odpisali, toby nas zamknęli.

– Wcześniej publikował Pan m.in. w „Skrzydlatej Polsce”.

– Pisałem o „Samolotach minionej wojny” już w 1948 r. Zdarzyło się, że podałem za dużo technicznych szczegółów dotyczących maszyn radzieckich. Nakład skonfiskowano, a cykl zakończono. Kilka lat później na prośbę MON opracowywałem kartonowe modele okrętów i statków.

Tak zaczęła się moja przygoda z modelarstwem. W 1957 r. wydałem pierwszy numer „Małego Modelarza” z modelami amerykańskiej floty desantowej z angielskim czołgiem „Churchill” na pokładzie. Po opisanej wyżej „aferze szpiegowskiej” rozluźniły się moje związki z modelarstwem. Powróciłem do niego później.

– Tymczasem żabek z różnych stron świata przybywało. Ta z jest z Egiptu...

– I przywołuje kolejne wspomnienia. Afrykę odwiedziłem z „Krabem” w 1984 r. W Egipcie celnicy zatrzymali nam na miesiąc wyładowany sprzętem samochód. Sporo nas to kosztowało. Potem wyjechaliśmy do Sudanu.

– Po długim oczekiwaniu na wizę.

– Ambasada sudańska w Kairze to był barak, wewnątrz znajdowały się dwa okratowane okienka, przez które podano nam stertę dokumentów do wypełnienia i kazano się zgłosić za tydzień, a potem znowu za tydzień, i znowu.

Wytrwałość się opłaciła. Zwiedziliśmy Chartum, Omdur-man i dotarliśmy na samo południe do Suakinu. Pamiętam, że w Port Sudanie natknęliśmy się na jakieś namiociki, prowizoryczne daszki i setki samochodów stojących w gigantycznej kolejce. Okazało się, że kierowcy od trzech tygodni czekali na benzynę. Cierpliwy naród – pomyślałem. A przy tym wesoły.

– Zupełnie jak Pan. Lubi Pan wracać do przeszłości?

– Jak najrzadziej. Świat się zmienia i wiele razy się tymi zmianami rozczarowałem. Wolę patrzeć w przód, otwierać się na nowe, ciekawe zagadnienia.

– Z pozoru każda z Pana pasji jest inna, ale właściwie jedna się za drugą zazębia. Na przykład maluje Pan muszle, a rysunkami ilustruje książki, które Pan pisze.

– Miałem uzdolnienia rysunkowe. Rodzice posyłali mnie na lekcje do prywatnej Szkoły Malarstwa i Rysunku przy ul. Smoleńsk w Krakowie. To się skończyło, gdy w 1937 r zmarł ojciec. Dwa lata później wybuchła wojna.

– Miał Pan wtedy czternaście lat.

– I zaczął się dla mnie trudny czas. Od 1941 r. uczyłem się w Państwowej Szkole Budownictwa. Jak zdobyłem tytuł technika budowlanego, zatrudnił mnie w Wodociągach i Kanalizacji dyrektor Serwacki z Poznania. To była twarda szkoła życia przy tzw. zbiornikach przeciwpożarowych. W tygodniu pracowałem, a w niedzielę uczyłem się na tajnych kompletach.

– Do matury…

– I to bez taryfy ulgowej. Kiedy studiowaliśmy Słowackiego, wymagano przeczytania wszystkich jego dzieł łącznie z „Listami do matki”. Germanista, profesor Szaflarski zaaplikował nam od razu Schillera i poemat Goethego „Herman und Dorothea”; musiałem się go nauczyć na pamięć. A jak tylko zaczynałem mówić po niemiecku, profesor Szaflarski wzdychał: „O Herr Jezus”. Do dzisiaj niemieckim i francuskim władam biegle. Po angielsku się dogadam.

– Egzamin dojrzałości zdał Pan w lipcu 1945 r. Potem były studia wyższe, doktorat, habilitacja profesura. Normalna droga naukowa. Był Pan też przewodniczącym polskiej delegacji Stałej Komisji Normalizacyjnej RWPG.

– Przypomniała mi się z tamtego okresu polityczna anegdota. Otóż podczas jednego z posiedzeń komisji w NRD gospodarze zabrali nas do obozu koncentracyjnego w Dachau. Zapytali o wrażenia. Na to odezwał się rosyjski minister, przewodniczący delegacji: „Ja tu byłem jako jeniec”. Można sobie wyobrazić konsternację pytających.

– Moje pytania są bezpieczne. Dlaczego „Atlas muszli ślimaków morskich” zilustrowany jest gwaszami? Dlaczego portretuje Pan muszle pędzlem, a nie aparatem?

– Bo to dodatkowa przygoda. Zwłaszcza że najczęściej maluję okazy z własnej kolekcji. Pociąga mnie obserwacja szczegółów budowy muszli, kolorów, śladów żerowania jakichś pasożytów. Poznaję przy tym historię każdego okazu. Wie Pani, że pierwszą muszlę kupiła mi mama? I to nie nad morzem, ale na Rynku Głównym pod pomnikiem Mickiewicza.

Z czasem owa muszla zainspirowała mnie do napisania popularnej książki o mięczakach pt. „Świat muszli”. Profesor Adolf Riedel, wybitny polski specjalista od mięczaków, służył mi pomocą, a ja wykonałem zdjęcia. Potem zacząłem muszle malować. Sportretowałem ich już ponad 500. Prezentowałem je w Krakowie i Zakopanem.

Na otwarcie wystawy u stóp Giewontu kupiłem cztery kilogramy muszli monetek, jak te przy góralskich kapeluszach. Zniknęły z wielkiej misy w mgnieniu oka. Miejscowi uznali, że jestem z górali i skojarzyli, że w Dolinie Strążyskiej jest nawet Samkowa Czuba. Ucieszyli się, a ja tę ich radość ciężko przeżywałem następnego dnia.

– O góralskie pochodzenie podejrzewano też Pana Profesora na uczelni…

– Miałem swego czasu surowego szefa. Zanim został szefem, był tzw. profesorem tymczasowym – nie miał doktoratu. Krzywo na mnie patrzył, bo wskoczyłem na stanowisko starszego asystenta i szybko zabrałem się za doktorat. Profesor skończył więc czym prędzej swoją pracę i posłał ją do Warszawy. Ja swoją złożyłem u niego. Moja ujrzała światło dzienne dopiero jak on zdobył doktorat.

– A ta góralska historia?
– Wezwał mnie kiedyś i pyta: – panie Samek, pan jest podobno z górali? A ja wypaliłem: „Tak, panie profesorze”. Mój prapradziadek był zbójnikiem. Kazimierz Przerwa-Tetmajer opisał go w „Na Skalnym Podhalu”. Bo rzeczywiście w rozdziale pt. „Zbójecka chałupa” jest o Wojtku Samku. Znów mnie wezwał i mówi: „Rzeczywiście, zbójnik z pana”. I dał mi spokój.

– Pan się urodził w Krakowie

– I ja, i moi rodzice.

– Z kalendarza wynika, że jutro kończy Pan Profesor 90 lat. Co jest – z Pana perspektywy – najważniejsze w życiu?

– Mieć świadomość swoich uzdolnień i ciekawość świata.

– Z tym się człowiek rodzi, czy trzeba się tego nauczyć?

– Trochę dostajemy od matki natury, ale dużo można się nauczyć; zwłaszcza w latach szkolnych.

– To znaczy, że Pańska ciekawość świata ma związek ze szkołą , do której Pan chodził?

– Tak mi się zdaje. To była szkoła eksperymentalna św. Wojciecha. Uczono nas samodzielności w myśleniu. Mieliśmy ledwie po 11 lat i już wydawaliśmy własna gazetkę?

– Na co szkoda czasu w życiu?

– Choćby na oglądanie głupich filmów w telewizji.

– To co Pan ogląda?

– Dziennik.

– A mistrzostwa świata w piłce?

– Piłka nożna dawno przestała mnie interesować. No, chyba że byłaby to pelota ze starożytnego Meksyku. Gra polegała na tym, że piłka podrzucana łokciem musiała wpaść do specjalnego pierścienia. Tyle że drużyna, która przegrała – szła pod nóż. Może sobie pani wyobrazić jak zmoty-wowani byli gracze?

– Wolę sobie nie wyobrażać. Wiem za to, że w latach dziewięćdziesiątych XX wieku zafascynowała Pana bionika?

– Bo miałem inklinacje przyrodnicze, no i poznałem profesora AGH Adama Moreckiego, automatyka i pioniera tej dyscypliny. PAN zlecił nam projekt robota kroczącego w rurach. Wzorowaliśmy się na dżdżownicy.

Dziś np. w Anglii i Japonii specjalne ryby–roboty są wykorzystywane do badania stopnia zanieczyszczenia przybrzeżnych wód morskich. Już pora, by człowiek z zadufanego w sobie inżyniera, stał się uczniem, który przygląda się przyrodzie.

Dlatego przygotowujemy w AGH grant dotyczący kompleksowego programu wprowadzania bioniki jako ogniwa między techniką a przyrodą w szkołach podstawowych, średnich i wyższych. To jest dziś sprawa o znaczeniu kluczowym.

– Miał Pan różne doświadczenia ze swoimi szefami. A potem sam został szefem i wykładowcą. Co, zdaniem Pana Profesora, trzeba przekazać studentom?

– Warto pamiętać, że obecna młodzież to jest generacja, która myśli realistycznie. Młodzi chcą wiedzieć głównie to, co im się w dalszym życiu zawodowym przyda. Są raczej sceptyczni i mało emocjonalni. Lubią zdobywać wiedzę w sposób najprostszy, bez wysiłku. Dlatego trzeba im wciąż pokazywać korzyści płynące z uczenia się.

– Największa satysfakcja jako pedagoga?

– Pewna anegdota dobrze to zdefiniuje. Idę sobie nie tak dawno ulicą, mijają mnie dwaj mężczyźni, średniolatkowie. Słyszę jak jeden mówi do drugiego: – Widzisz, to jest profesor Samek, to drań, ale nie świnia. Ja to rozumiem: wymagający, ale sprawiedliwy.

– Przygląda się Pan światu niemal przez wiek wciąż w znakomitej formie. Jak to się robi, Panie Profesorze?

– Należy unikać marazmu i patrzenia na koniec własnego nosa. Nasz mózg wymaga dopingu. Trzeba zawsze mieć co robić . Wtedy się żyje naprawdę.

TATA Z TAMTYCH CZASÓW

- Tata bez zawodu. W dzieciństwie byłam zła, że tata nie jest po prostu lekarzem, krawcem, piekarzem. W moim mniemaniu wykładowca akademicki nie robił nic pożytecznego.

- Organizacja. Tata jest niebywale zorganizowany i szanuje czas. Nie zmarnował chyba ani minuty ze swego życia. Tego się od niego nie nauczyłam.

- Opowieści na apetyt. Podczas naszych wspólnych wakacji nad morzem zadaniem taty było mnie podtuczyć. Znalazł więc sposób na to, żebym otwierała buzię – opowiadał mi drastyczne historie o zwierzętach. Na przykład, że rekiny mają wielkie zęby i nawet jak sobie je zniszczą – zęby im odrastają. Słuchałam oniemiała i połykałam jedzenie, które nie wiedzieć kiedy wypełniało mi buzię. Opowieści były tak zajmujące, że słuchały ich wszystkie dzieci w stołówce.

- Bajki mi się należały. Korzystałam z przywileju jedynaczki i terroryzowałam tatę na różne sposoby. Chciałam, żeby każdego wakacyjnego dnia pisał dla mnie bajkę. I on to robił. Pamiętam opowieść o małym jeżyku, który uciekał przed ogniem, stracił rodzinę i został zupełnie sam. Cieszyłam się, gdy poznawał przyjaciół – borsuczka, myszkę. Mimochodem dowiadywałam się z tych bajek mnóstwa rzeczy o lesie i jego mieszkańcach.

- Koncentracja i kondycja. Tata bardzo dbał o zdrowie; w tej materii nie było żartów. I pewnie dzięki temu jest w dobrej kondycji, chociaż nie uprawiał sportów. Potrafi się też genialnie koncentrować. Cała jego praca naukowa oraz zajęcia związane z hobby odbywały się – i odbywają w bloku. Mam przed oczami taki obraz: tata siedzi przy biurku, a obok piętrzą się ponumerowane pudełeczka z muszlami, każda pieczołowicie ułożona na ligninie i opatrzona fiszką po łacinie.

- Rozmowa zamiast irytacji. Tata uważał i uważa, że trzeba rozmawiać, żeby się porozumieć. Nigdy mi się nie udało wyprowadzić go z równowagi, sprowokować do podniesienia głosu, a może mi pani wierzyć, że się bardzo starałam. Byłam dosyć trudną nastolatką.

- Skórzana marynarka Od ojca kolegi, gdy spotkaliśmy się po latach, dowiedziałam się, że gdy tata był nauczycielem w technikum mechanicznym, codziennie przychodził do pracy w tej samej skórzanej marynarce. Zdziwiłam się, bo ja od zawsze pamiętam go w garniturach. Tylko po domu pozwala sobie na luz i zakłada sztruksowe spodnie i flanelową koszulę.

- Trabant z akcentem W wieku około pięćdziesięciu lat tata zrobił prawo jazdy. I kupił beżowego trabanta kombi. To był wóz z hippisowskim akcentem, czyli lnianymi, szarymi pokrowcami w duże kolorowe kwiaty. Przed wyjazdem tata robił szczegółową listę mijanych miast, taki osobisty GPS.

- Być, nie mieć. Nie miał potrzeby posiadania. Starodruk – owszem, ale nie większe mieszkanie, czy nowoczesna lodówka. Wiele podróżował. Zamiłowanie do podróży z plecakiem, odziedziczyłam po nim.

- Biżuteria i ewangelia. Książki na prezent dla mnie tata wyszukiwał w antykwariatach; pierwsze wydania, przedwojenne, pięknie ilustrowane. Wtedy mnie te książki ledwie cieszyły, teraz to jego staranie dobrze rozumiem.

Dostałam też od taty sporo wspaniałej biżuterii. Ma dobry gust. Lubię ją, choć nie noszę. W prezencie komunijnym dla mojej córki tata wykaligrafował na czerpanym papierze Ewangelię św. Jana i opatrzył ją własnymi rysunkami. Kiedyś Jaga doceni jego pomysł. Przygotował też dla mnie dossier rodziny ze zdjęciami.

To są niezwykle prezenty od niego; takie prezenty numer jeden. Może niedzisiejsze, z tamtych czasów, ale mój tata taki jest. Z tamtych czasów.

Krystyna Samek-Jakubowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski