MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tańczyła i śpiewała w Mazowszu

Marcin Idczak
Była tancerka i pieśniarka skończyła właśnie pisać książkę, której treść została oparta na jej przeżyciach z niemal 80 lat
Była tancerka i pieśniarka skończyła właśnie pisać książkę, której treść została oparta na jej przeżyciach z niemal 80 lat Fot. Archiwum zofii bielawskiej
65 lat Zespołu. Zofia Bielawska była jedną z pierwszych osób występujących w Mazowszu. Skok ze spadochronem przerwał karierę solistki

Wskromnym pokoju w Domu Pomocy Społecznej w Poznaniu mieszka Zofia Bielawska, jedna z pierwszych śpiewaczek i tancerek, które znalazły się w składzie zespołu Mazowsze. Najbardziej znanego i prezentującego polski taniec oraz muzykę ludową.

- Miałam kilkanaście lat i ogromne doświadczenie życiowe, niestety związane z wojennymi przeżyciami - wspomina Zofia Bielawska. - Jednak przede mną otworem stał świat, którego mało kto w naszym kraju mógł poznać - opowiada i dodaje, że udało jej się poznać osoby, które na stałe zapisały się w historii polskiej kultury, a to Tadeusza Sygietyńskiego, jego żonę Mirę Zimińską, czy Juliana Tuwima. Jej karierę przerwała druga pasja...

Przesłuchanie

Zofia z domu Górska urodziła się w 1935 roku w okolicach Lublina. - Mieszkaliśmy we dworze, mój tata był lekarzem, osobą bardzo szanowaną w okolicy - wspomina była członkini zespołu Mazowsze. Życie mogło być sielanką, jednak rozpoczęła się wojna. Ucieczka, bombardowania i tragiczna śmierć ukochanego ojca (padł ofiarą bandytów).

- Po wojnie niczego nie było, no może poza zniszczeniami - mówi. - Nie wiedziałam, co mam robić.

Pewnego dnia dowiedziała się o tym, że odbywają się zapisy do powstającego zespołu pieśni i tańca. Postanowiła spróbować swoich sił.

- Poszłam na przesłuchanie - uśmiecha się Zofia Bielawska. Jak podkreśla, nie liczyło się tam wykształcenie muzyczne (którym mało kto w tamtych czasach mógł się poszczycić), a liczył się słuch absolutny, czyli taki, dzięki któremu będzie można w przyszłości zarówno śpiewać, jak i tańczyć. Na przesłuchania przyszły tłumy. Niektórzy z własnymi instrumentami. - Musiałam zaprezentować się przed całą grupą osób, wśród nich był Tadeusz Sygietyński, twórca Mazowsza - wspomina kobieta. Udało się jej pomyślnie przejść próby i została zaangażowana.

Mazurek w Moskwie

Praca w Mazowszu była ciężka. Próby ciągnęły się godzinami. Na nic innego nie było czasu. Specjalnie dla występujących zaadaptowano pałacyk w Karolinie. Wcześniej znajdował się w nim szpital psychiatryczny. - Tadeusz Sygietyński wraz z żoną mieszkali w budynku obok - opisuje Bielawska.

Po miesiącach przygotowań i ciężkich prób nastał czas pierwszego wyjazdu zagranicznego Mazowsza. Było to w 1951 roku. Oczywiście w tym czasie kierunek musiał być tylko jeden - Moskwa.

We wspomnieniach pani Zofii utrwaliło się to, że Warszawa podobnie jak wiele innych polskich miast była bardzo zniszczona. - Tymczasem w Moskwie nie było widać żadnych oznak wojny. Miasto tętniło życiem, było zupełnie inne od tego, co widziałam odkąd byłam dzieckiem - wspomina i dodaje, że pierwszy występ pamięta tak, jakby odbył się on wczoraj. Choć sala była pełna, to członkowie Mazowsza mieli zakaz rozglądania się na boki, mogli patrzeć jedynie na wprost. Pierwszym odśpiewanym utworem był hymn Związku Radzieckiego. Po nim przyszła kolej na Mazurka Dąbrowskiego. - Odśpiewaliśmy go na całe gardła, z całego serca i nagle okazało się, że przyłączyło się do nas wiele osób z widowni - mówi p. Zofia. Potem, wraz z kolegami dowiedziała się, że duża część osób, które przyszły, to byli Polacy. - Głównie ci, którzy po 1939 roku zostali zesłani na Syberię, a późnej pozwolono im osiedlić się w Moskwie. Dopiero podczas bisów pozwolono nam na uśmiechy i rozglądanie się na boki. Widziałam tę radość w oczach naszych rodaków, którzy przymusowo znaleźli się w Rosji.

Pani Zofia specjalnie na okoliczność okazania licznych dokumentów podczas przekraczania granicy otrzymała wówczas legitymację członka Państwowego Zespołu Ludowego Tańca i Śpiewu Mazowsze. Widnieje na nim adnotacja na podłużną pieczęć „przedsiębiorstwa”. - Dokument był ważny rok - wyjaśnia.

Solówka w Berlinie

W małym pokoju rozmawiamy jeszcze o jednym wyjeździe zagranicznym, w którym uczestniczyła pani Zofia. W 1951 roku w Berlinie odbywał się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Imprezę przeprowadzano w poszczególnych krajach bloku wschodniego.

- Miało to być wydarzenie reklamujące ustrój. Pokazujące, jak dobrze się żyje w krajach socjalistycznych - mówi była tancerka i wokalistka. Do Niemiec zjechało ponad 100 tysięcy osób z całego świata. Polskę miało reprezentować m.in. Mazowsze.

Zofia Bielawska śpiewała wówczas solówkę. - To, co było po występie, przerosło moje oczekiwania. Ci młodzi ludzie z różnych stron naszego globu nieśli mnie na rękach! Wiwatowali na moją cześć! Nim mnie donieśli do pokoju w garderobie, straciłam połowę stroju - uśmiecha się i dodaje, że po raz pierwszy w życiu mogła zobaczyć ludzi o innych rysach twarzy i kolorze skóry. Każdy mówił innym językiem.

Latające popielniczki

W Polsce występy Mazowsza cieszyły się ogromnym powodzeniem. Przychodziły na nie tłumy. Osobą z zespołu, którą najbardziej zapamiętała Zofia Bielawska, był Tadeusz Sygietyński. - Być może byłam jego jakąś wybranką - śmieje się tajemniczo. Twórca Mazowsza był namiętnym palaczem. Niemal nie rozstawał się z papierosami i swoimi popielniczkami. Miał też zwyczaj, że były one „jego osobistym dobrem”. Do popielniczki nie mógł się zbliżyć byle kto.

- Był stanowczy, uśmiechnięty, ale zarazem furiat. Zawsze, gdy się bardzo denerwował, to rzucał popielniczką. A były one wykonane z jakiegoś rodzaju glinki, więc po upadku na ziemię rozsypywały się w drobny mak - opowiada pani Zofia. Do posprzątania tego była wybrana tylko jedna osoba. - Wołał wówczas tonem nieznoszącym sprzeciwu tylko mnie - zdradza. Wspomina też, że często podczas prób czy występów miała pod swoją suknią schowany zestaw popielniczek. Gdy zachodziła potrzeba, czyli szef zespołu się zdenerwował i roztrzaskał popielniczkę, to jego ulubiona Zosia się schylała i podawała następną. Jeśli nie było tyle czasu, to przesuwała ją nogą w stronę Sygietyńskiego...

Żona Tadeusza Sygietyńskiego ganiła go za papierosowy nałóg. - Gdy nadchodziła, mówił, że zbliża się Rozalia i próbował się pozbyć papierosa, choć nie zawsze mu się to udawało. Rozalia to dlatego, że Mira miała psa, który się tak wabił. Nosiła go na ramionach i stąd też na żonę tak mówił - wyjaśnia Bielawska. Kolejnym czworonogiem, którego zapamiętała i który jej często towarzyszył, był Puzon, pies Jerzego Waldorffa.

Ze swojej pracy w Mazowszu wspomina również chwile spędzone z Julianem Tuwimem. - Układaliśmy różne teksty, a stojący obok Sygietyński wydmuchiwał dym z płuc i układał do nich z głowy melodię - mówi pani Zofia. Oczywiście, gdy mu nie szło, rzucał popielniczką. W 1955 roku Tadeusz Sygietyński zmarł na raka płuc.

Miłość i spadochrony

W drugiej połowie lat 50. tancerka i śpiewaczka zakochała się. Jej serce mocniej zabiło dla pilota odrzutowców. Podczas jednego ze wspólnych wyjazdów do Inowrocławia poznała swoją kolejną życiową pasję. Były nią skoki na spadochronach.

- Oczywiście nikomu nie mówiłam o tej pasji - wyznaje. Najpierw odbywały się skoki we dwójkę, później zaczęła już sama skakać na spadochronach sportowych. - Było to niesamowite przeżycie, ten dreszcz emocji wspominam do dziś. Jednak musiałam mieć więcej wolnego, by móc pojechać do Inowrocławia, by w tajemnicy oddawać się tej pasji - tłumaczy i dodaje, że została nawet członkiem aeroklubu. Coraz więcej czasu zaczęła spędzać również ze swoim ukochanym.

- W końcu wzięliśmy ślub, ale tylko cywilny - wyjaśnia. W planach był także kościelny, na który chcieli zaprosić gości. Jednak czekali z nim do czasu, aż oboje otrzymają dłuższe urlopy. Zapragnęła wtedy skoczyć na spadochronie wojskowym, desantowym i wówczas jej życie odmieniło się. Już po wyskoczeniu z samolotu poczuła, że coś jest nie tak, że ten skok na pewno będzie nieudany. Spadała z ogromną siłą, a potem uderzyła w ziemię, tuż przy jakiejś drodze. Przeżyła. To był cud. Zabrano ją do szpitala. Rozpoczęła się walka o zdrowie spadochroniarki. Okazało się, że ma zmiażdżony kręgosłup. - Wiedziałam, że już nie będę mogła występować na scenie - dodaje. Po licznych operacjach straciła na wzroście aż 8 centymetrów.

- Lekarze skrócili mnie - wyznaje. Jednak to nie był koniec złych wiadomości. Gdy leżała na oddziale w 1959 roku zapadła decyzja o wycofaniu ze służby samolotów Ił-10, na których latał jej mąż. Dwa dni po podpisaniu dokumentów w Ministerstwie Obrony Narodowej wydarzył się wypadek. - Mąż odbywał ostatni lot na tym samolocie i niestety zginął w katastrofie lotniczej - wspomina ze łzami w oczach.

Gdy wyszła ze szpitala, musiała zacząć życie od nowa. Straciła pracę, ukochanego męża, ale nie opuścił ją hart ducha. Przeniosła się do Poznania, gdzie zaczęła pisać i ilustrować książki dla dzieci.

Audycje dla seniorów

Obecnie mieszka w Domu Pomocy Społecznej. - Są tutaj bardzo różni ludzie, część przykuta do łóżek, inni z różnymi schorzeniami. Chcę im pomagać - wyznaje. Prowadzi audycje w radiowęźle. - Mam przygotowane różne pogadanki z różnych dziedzin, przeplatane piękną muzyką. Ta ostatnia jest tak dobrana, by pomagała zachować pogodę ducha.

Była tancerka i pieśniarka skończyła właśnie pisać książkę, której treść została oparta na jej przeżyciach z ostatnich niemal 80 lat. Czeka na wydawcę, który zechce ją wydać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski