MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tamte czerwce

Redakcja
Z podobnych powodów wrzesień należał do miesięcy fatalnych. Pierwszego dnia nie dość, że świętowano rocznicę wybuchu wojny, to jeszcze po wakacyjnej przerwie, z głową pełną wspomnień, trzeba było znów zasiąść w szkolnej ławce. Chrypiały głośniki, przemawiał minister oświaty, a my ciągle mieliśmy w oczach, w sercach, górskie potoki, grzyby tkwiące w zielonym mchu, maliny, jednym słowem - wakacyjne rozkosze.

Nie maj, opiewany w poezji i piosenkach, był najprzyjemniejszym miesiącem roku, ale czerwiec. Dlaczego? Dlatego że wówczas otwierała się brama do cudownej krainy zwanej Wakacjami.

W czerwcu - zazwyczaj upalnym, obwieszonym kolczykami z czereśni, pachnącym jaśminem - po raz ostatni szliśmy do szkoły. Dzisiaj człowiek już nie pamięta, ile czaru, ile nadziei kryło się w tych słowach - "po raz ostatni". Przed nami rozpościerał się obszar dwóch miesięcy wolności. Nawet dla tych, którzy nie wyjeżdżali na wakacje. Bo przecież zielenią wabił Lasek Wolski, Błonia zachęcały do gry w piłkę, a w Wiśle, jeszcze czystej, jeszcze rybnej, można się było kąpać.
Trochę mniej radośni byli ci, których skazano na powtarzanie klasy. Po domowej egzekucji przychodzili do szkoły z kwaśnymi minami. Nie pocieszał ich nawet przyszły status repetentów, uchodzących za ekspertów od nauczycielskich dziwactw i obyczajów oraz za ludzi - rzecz biorąc ogólnie - doświadczonych.
Na katedrze gromadziły się kwiaty przyniesione przez uczniów, irysy, arystokratyczne róże z kwiaciarni i pospolite margerytki, zerwane rano nad Rudawą. W równym stosiku leżały świadectwa i książki - nagrody. Gdzie się podziała powieść dla młodzieży zatytułowana "Kolonia Burkat" (autor! autor, kto był autorem?), którą otrzymałem za postępy w nauce? Przepadła, a szkoda... Była opowieścią o parobku Ignacu, który służył u kułaka i nie miał świadomości klasowej oraz w ogóle nie był kumaty. Pod wpływem młodzieżowych aktywistów w Ignacu rozbudziła się świadomość i - o ile pamięć mnie nie myli - zdemaskował wrogów klasowych, którzy chcieli nie dopuścić do utworzenia we wsi rolniczej spółdzielni produkcyjnej, czyli - jak wówczas uparcie mówił lud pracujący miast i wsi - kołchozu.
Uroczystość trwała, pani wychowawczyni mówiła o uczniowskich cnotach (a w myśli ryby, pasiaste okonie i szczupaki o chytrych pyskach - czy będą brały). Wspominała o socjalistycznej ojczyźnie, która nam, młodym, dała wielkie możliwości (a w myślach szum potoku i myśl o samochodowej oponie, cudem zdobytej, na której będzie się pokonywało skalne porohy).
Co bardziej oczytani przypominali sobie koniec roku szkolnego w szkole Tomka Sawyera, o kocie spuszczonym na sznurku z otworu w suficie, kocie, który wpił się pazurami w perukę pana nauczyciela, zerwał ją, obnażając łysą głowę, którą wcześniej, gdy pan nauczyciel spał pod wpływem wódeczności, ktoś pokrył złotą farbą.
Niestety, w suficie nie było otworu, pani wychowawczyni nie nosiła peruki, no i nie spożywała napojów produkowanych przez przemysł spirytusowych.
A później wybiegaliśmy z radosnym wrzaskiem - aby wrócić dopiero za dwa miesiące.
Jeszcze wówczas niektórzy jeździli na wakacje tak jak w XIX stuleciu - z pierzynami, garnkami, z blaszanymi wanienkami do kąpania niemowląt. No i trzeba było z tymi bambetlami dostać się do pociągu. A w pociągu tłok, a w pociągu ciasno. Kiedy więc wjeżdżał na stację, ruszali zagończycy - młodzi i sprawni. Jeszcze wskakiwali do wagonów, aby zająć miejsca, najlepiej cały przedział. Inni, miej odważni, przez otwarte okna wpychali do przedziałów najmłodszych, a więc najlżejszych członków rodziny.
Przez całe lata trwały te wakacyjne, dworcowe gonitwy, ale trudno - do raju zwanego Wakacjami, trzeba się było dostać przez piekło podróży koleją. No bo jak inaczej - samochody mieli nieliczni, praktycznie rzecz biorąc - nie miał prawie nikt...
Kiedy już wszyscy jako tako usadowili się (dzieci często polegiwały na półkach na bagaże), zaczynała się nieodzowna konsumpcja. Wiadomo - podróżny musi jeść, taki jego obowiązek. Jadło się więc jajka na twardo, bułki zwane wodnymi, ze sznyclami na zimno, bułki zwane wodnymi z pieczonymi lub smażonymi kurczakami. Piło się z termosów herbatę. W każdym termosie obowiązkowo pływały plasterki rozmoczonej cytryny. Dowód zapobiegliwości, bo cytryny trudno było zdobyć, kupowało się je spod lady, po znajmości.
A kiedy podróż dobiegła końca, gdzieś na małej śródleśnej stacyjce, czekała furka, czekał koń z łbem zanurzonym w obrokowym worku. Pachniało zielenią, rozgrzanym igliwiem sosen, pachniało wolnością. Każdy krok zmęczonej szkapy, każdy obrót grzęznących w piasku kół zbliżał do raju. I już się nie pamiętało szkoły, tabliczki mnożenia, wzorów chemicznych i prawa Pitagorasa. Wszystko co nudne i uciążliwe zostawało za nami, za ścianą lasu, w rozpalonym, prażącym się w słońcu, mieście...
Andrzej Kozioł

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski