MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Świeża woda zdrowia doda

Andrzej Kozioł
Kuchenne ściany ozdabiały makatki
Kuchenne ściany ozdabiały makatki fot. archiwum
Letnie orzeźwienie. Codzienna kranówka i wakacyjna studzienna. Do sodowiarni chodziło się z syfonami. Wisła pełna była ryb i ludzi zażywających kąpieli.

Na kuchennych ścianach wisiały makatki – kawałki płótna z wyhaftowanymi obrazkami i sentencjami. Pod toporna-wym, wręcz topornym, wizerunkiem kobiety zwieńczonej loczkami trwałej ondulacji niebieskie lub czerwone litery głosiły:

Dobra żona tym się chlubi,
Że gotuje, jak mąż lubi.

Na innych ta sama kobieta z dzbana nalewała do szklanek tajemniczy płyn, który po przeczytaniu napisu okazywał się najbardziej prozaicznym i niewinnym napojem:

Świeża woda
Zdrowia doda

Świeża, a więc jaka? W Krakowie oczywiście z kranu, ale podczas wakacji ze studni, bo jeszcze wodociągi nie rozpełzły się pod wsiami, ba, nie miały ich nawet spore miasta. Dwie studnie były dostarczycielkami wakacyjnej wody. W głąb jednej swoją długą szyję zanurzał skrzypiący żuraw, dla zrównoważenia pełnego wiadra obciążony wielką bułą czerwonego granitu, przywleczoną kiedyś przez lodowiec i wyoranego, może przez dziadka, może przez pradziadka.

Z drugiej studni, małomiasteczkowej, wiadro wyciągało się za pomocą długiego drąga. Na jego końcu umocowana była metalowa kluczka, pomysłowe, czyli zgrabne lub zgoła dowcipne, jak jeszcze mówiono, urządzenie przytrzymujące kabłąk.

Od chłodu studziennej wody cierpły zęby, dlatego do studni spuszczano na łańcuchu bańki z mlekiem, czekając, aż pokryje się grubą warstwą śmietany.

Czy świeża woda mogła pochodzić z wielkomiejskiej studni? Dzisiaj przed jej piciem ostrzegają napisy na metalowych tabliczkach i co najwyżej stanowi ona napój dorożkarskich koni, ale kiedyś... Kiedyś nikt nie miał wątpliwości, wręcz przeciwnie, uliczna studnia służyła do tego, aby z niej pić. Jak wspominał Władysław Krygowski:

Przed kościołem Mariackim, gdzie dziś parasole kwiaciarek nakrywają kolorowe ogródki kwiatowe, stoi studnia, zwyczajna krakowska studnia, (...) z długim żelaznym ramieniem do naciągania wody i nad zlewem z dużą kratą wisi umocowany łańcuszkiem pogięty blaszany kubek. Jeszcze nikt go nie urwał, więc wisi. Ile to z niego ludzi już piło, choć byli i tacy, którzy usta przykładali wprost do rury z wodą i, nacisnąwszy ramię studni, z dużą umiejętnością pili. To byli ci, co brzydzili się kubka.

Aż się przypomina przyszkolna studnia ze „Wspomnień niebieskiego mundurka”. Piewszoklasiści łapczywie pili z niej wodę, dopóki od złośliwych starszych kolegów nie dowiedzieli się, dlaczego jest taka zimna. Pompa znajdowała się w pobliżu kościoła, w którego kryptach spoczywali zmarli, a nieboszczyk, wiadomo, jest zimny jak lód...

Świeżą wodą nie nazywano wody sodowej, chociaż znakomicie orzeźwiała, kiedy banieczki gazu uderzały w podniebienie, szczypały w język. Na Zwierzyńcu po sodową chodziło się na skrzyżowanie Filareckiej i Senatorskiej. Często można było zobaczyć dzieciaka biegnącego do sodowiarni z syfonem niewiarygodnie staroświeckim, z niebieskiego szkła pokrytego delikatną drucianą siateczką, zwieńczonego łabędzio wygiętym kurkiem. Podgórze, czyli – mówiąc po krakowsku, Podgórz – miało swoją sodowiarnię przy ulicy Rejtana. W małym budyneczku napełniano syfony, ale można było też kupić szklaneczkę wody, czystej lub zaprawionej sokiem dolewanym ze słojów pełnych niespotykanych w przyrodzie kolorów.

Z czasem szklane syfony i wytwórnie wody sodowej na krótki czas wyparły tak zwane autosyfony, aluminiowe pojemniki, kuliste lub w kształcie armatniego pocisku. Wlewało się do nich zwyczajną kranówkę, wkręcało nabój ze sprężonym dwutlenkiem węgla i można było do woli popijać sodową wodę własnej produkcji.

Nawiasem mówiąc, w biednych domach, aby nie wydawać na krachlę, czyli oranżadę, zawsze brakujących pieniędzy, prokurowano wodę prawie sodową. Wystarczyło do napełnionej szklanki wlać trochę octu, wsypać odrobinę oczyszczonej sody...

Do wód dodających zdrowia bez wątpienia należały wody mineralne, które najczęściej nazywano kryniczankami, ponieważ najpopularniejsza z nich pochodziła z Krynicy. Przy ulicy św. Jana, nieomal naprzeciw kawiarenki „Rio”, znajdował się sklep wyłącznie z wodami mineralnymi. Mało elegancki, ale wówczas w samym centrum Krakowa bywały także takie sklepiki. Piętrzyły się tam drewniane skrzynie z butelkami, posadzka zawsze była mokra, a klienci pakowali do teczek i sznurkowych toreb nie tylko kryniczankę, ale przede wszystkim wody rzeczywiście lecznicze – wszelkie „jany” i „zubery”, dla ludzi zdrowych zdecydowanie niepijalne.

Kiedy nadeszło lato, cieszyliśmy się – jak w znanej niegdyś piosence – czekającym na nas lasem, czekającą na nas rzeką. Ale jaką rzeką, taką, jakiej już nie ma! Rzeką czystą, pachnącą, rybną. W „Lecie leśnych ludzi”, jedynej nadającej się do czytania powieści, jaką pozostawiła po sobie Rodziewiczówna, grupa przyjaciół udających się do puszczańskiej letniej siedziby pije wodę wprost z rzeki:

(...) zaczerpnęli (...) wody
w dłoń.
– Pijemy jak z Lety.
Zapomnienie tamtego świata.
– Smaczna, jak brzozowy
sok. Niczem wino!
– dodał Pantera.

W moim dzieciństwie z rzek już się nie piło, ale z górskich potoków, owszem. I to nie tylko w wysokich górach, ale także na Łemkowynie, gdzie Czaczów, Uhryń, Złotne, opustoszałe wsie ze sterczącymi w górę samotnymi kominami, szumiały wodą lewobrzeżnych dopływów Kamienicy.

A sama Kamienica, podobnie jak Raba, podobnie jak inne górskie rzeki, toczyła swe wody po otoczakach czystych i szorstkich; jeszcze nie porastały ich glony. A inne rzeki dzieciństwa, podtarnowska, kręta, nieco mulista Narew z piaskiem błyszczącym od muszli perłopławów! Pełne były ryb – sumów z sumiastymi wąsami, szczupaków z chytrymi pyskami, karasi złotych jak monety, linów, pasiastych okoni najeżonych kolcami.

Nawet w Krakowie, nieopodal ulicy Kościuszki, wprost z łodzi można było kupić świeżutkie świnki. I tak było do dnia, w którym wypłynęły ryby, a woda w kranach zaczęła cuchnąć fenolem. Ryby, połyskując białymi brzuchami, płynęły w wielkich ławicach, a po wodę na herbatę, na zupę przed pompą na placu Na Stawach ustawiały się długie kolejki dzieciaków, tak jak w „Przygodach Tomka Sawyera”.

Skończyły się też kąpiele w Wiśle, a przecież jeszcze niedawno plaża Krokodyl nieopodal ujścia Rudawy pachniała olejkiem do opalania, mieniła się kolorami kąpielowych kostiumów. Prawdziwi zwierzynieccy herosi walczyli z Falkami, miejscem szczególnie niebezpiecznym, położonym powyżej klasztoru Norbertanek, gdzie nurt Wisły rozbijał się o wapienne skały, wysadzone w latach sześćdziesiątych. Spragnieni kontaktu z naturą wędrowali w górę rzeki, na Dziką Plażę. Wały Rudawy też zapełniały tłumy amatorów kąpieli, a prawdziwa rewia kąpielowej mody trwała na basenach Cracovii przy 3 Maja, dzisiaj zrujnowanych i zapomnianych.

Starzy ludzie wspominali naukę pływania w parku Krakowskim, gdzie posługacze spuszczali do wody delikwentów przymocowanych do czegoś w rodzaju gigantycznej wędki. Jeszcze trwały w pamięci wiślane kabiny kąpielowe, małe drewniane budki umieszczone na łódkach. To stara krakowska tradycja, sięgająca połowy XIX wieku – na kazimierskim brzegu zainstalowano je w 1858 roku i służyły także Żydówkom do rytualnych kąpieli.

Oczywiście budki miały chronić zażywających kąpieli przed wzrokiem ciekawskich. Gwoli moralności, rzecz jasna. Różnie jednak z tym bywało, skoro na przełomie wieków cytowany już Krygowski zobaczył na brzegu Wisły cudowne zjawisko:

(...) przez witki wiklin na piasku, tuż nad wodą, zobaczyłem nagą od stóp do głów dziewczynę. (...) Może dziewczynę z Przegorzał lub Zwierzyńca.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski