MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sprawiedliwość brutto

Redakcja
Sprawiedliwość brutto

BOGDAN WASZTYL

BOGDAN WASZTYL

Sprawiedliwość brutto

Na eksporcie pracownik jest nikim. Ludzi traktuje się gorzej jak psy i łupi na każdym kroku.

   Jedno jest pewne - sposób potraktowania przez wymiar sprawiedliwości Sławomira Milera będzie kosztował polskiego podatnika spore pieniądze. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu na pewno przyzna poszkodowanemu odszkodowanie za bezprawne skazanie i przewlekłe postępowanie.
   Nie wiadomo jednak, czy Miler tego dnia dożyje. Chcąc odzyskać dobre imię, od kilku lat usiłuje zmusić prokuraturę do jakiegokolwiek działania. Bezskutecznie. - Pozostaję w swoistym stanie zawieszenia - twierdzi. - Bezczynność prokuratorów uniemożliwia mi dochodzenie sprawiedliwości i narusza moje konstytucyjne prawa, ale nikt nie może mi pomóc. Nawet rzecznik praw obywatelskich czuje się bezradny, bo prokuratorskie śledztwo niby trwa, choć w sprawie od lat nic się nie dzieje.

Porażenie

   W 1995 roku oświęcimski Sąd Rejonowy uznał, że Miler jest złodziejem, ponieważ pobrał pieniądze z własnego konta. Wyrok odebrał mu nie tylko dobre imię, ale i zdrowie. Absolwent prawa administracyjnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, człowiek o nieposzlakowanej dotychczas opinii nie wytrzymał napięcia. W wyniku wylewu został inwalidą pierwszej grupy. Istnieje bezpośredni związek przyczynowy pomiędzy zachorowaniem a stresową sytuacją, w której chory się wtedy znajdował - napisał w swej opinii biegły sądowy.
   Wylew był bardzo rozległy, paraliż dotknął prawą część ciała. Przez dziewięć długich dni Miler pozostawał w stanie śmierci klinicznej. Przez półtora roku nie wypowiedział ani słowa. Długo uczył się mówić. Dopiero w trzecim roku choroby odrzucił kule. Do dziś stąpa bardzo ostrożnie - krok po kroku - ale samodzielnie. Na nowo nauczył się pisać, choć z trudem utrzymuje długopis. - Z choroby wychodzę dzięki sile woli, samozaparciu, rodzinie i przyjaciołom. Może w końcu uda mi się zrzucić ten garb.
   Przed laty Sławomir Miler jako pracownik kontraktowy firmy Kiprolex wyjechał do pracy na budowie w Niemczech. Przy naborze trzeba było podpisać mnóstwo dokumentów (niektóre w języku niemieckim, mimo że wielu robotników nie znało tego języka). Sprawę stawiano jasno: podpisujesz i jedziesz, albo nie podpisujesz i nie jedziesz.
   - Po pewnym czasie otrzymałem zawiadomienie z Kiproleksu - opowiada Miler - że niemiecki urząd finansowy naliczył zbyt duże podatki, a nadwyżki mogą być zwrócone wyłącznie na imienne konta pracowników w Polsce. Firma proponowała, bym otworzył konto we wskazanym przez nią banku oraz upoważnił dyrektora do korzystania z niego. Po wpłynięciu nadpłaconego podatku dziesięć procent miało należeć do mnie, a reszta do firmy.

Szybki proces

   We wrześniu 1994 roku na konto Milera wpłynęło 1821 marek; pobrał pieniądze. Kiprolex powiadomił prokuraturę. Pracodawca powoływał się na uchwałę Rady Ministrów nr 71 z 1989 roku, która mówiła, że pracownik kontraktowy otrzymuje wynagrodzenie netto, a firma w ciężar swoich kosztów bierze podatki od wynagrodzeń.
   - Skoro firmy opłacają podatki za pracowników, ewentualne nadpłaty powinny trafiać do firmowych kas - dowodzili prawnicy firm. Jan Jastrzębski, adwokat Milera, nie zgadza się z taką argumentacją: - Skoro pracodawca jest jedynie swego rodzaju posłańcem przekazującym pieniądze pracownika do urzędu skarbowego, nadpłacone kwoty należą się wyłącznie pracownikowi.
   Prokurator Marek Lachendro z Prokuratury Rejonowej w Oświęcimiu oskarżył jednak Milera o zabór mienia, a sędzia Małgorzata Sadło, rozpatrując sprawę w trybie uproszczonym, nakazem karnym uznała go winnym przywłaszczenia cudzych pieniędzy i skazała na 1,5 tysiąca złotych grzywny z zamianą na 5 miesięcy więzienia. Grzywna musi być orzeczona w dużym wymiarze, albowiem społeczne niebezpieczeństwo tego czynu jest znaczne - stwierdził sąd w uzasadnieniu.
   Odwołanie się niewiele dało. W połowie lipca, po przeprowadzeniu rozprawy głównej, ta sama sędzia skazała Milera na tysiąc złotych grzywny z zamianą na 50 dni pozbawienia wolności. - Sąd z wyraźną niechęcią odnosił się do wniosków dowodowych zgłaszanych przez obronę - przypomina sobie Miler. - Nie zwrócił się o opinię do urzędów niemieckich, nie zgromadził wystarczającego materiału dowodowego, nie wyjaśnił, czy nadesłane na moje konto pieniądze rzeczywiście należały się spółce Kiprolex, nie sprawdził też, według jakich zasad spółka dzieliła pieniądze pochodzące ze zwrotu nadpłat, chociaż jeden ze świadków zeznał, iż jemu zaproponowano większy procent od przelanej na jego konto kwoty niż mnie.

Fuszerka

   Uwagi sądu nie przykuły nawet zgromadzone przez Milera dokumenty wskazujące na to, że dokumentacja firmy powinna budzić spore wątpliwości - z jednych wynika, że pracował tylko po osiem godzin dziennie od poniedziałku do piątku (choć faktycznie pracował o wiele dłużej), z innych - że pracował po 10 - 12 godzin (również w soboty). Jeden dokument zaświadcza, że w czerwcu Miler zarobił brutto ponad 1750 marek, inny - że w tym samym miesiącu Miler zarobił netto 1540 marek; oba potwierdzają, że podatek był odprowadzany z pieniędzy zarobionych przez Milera.
   Po apelacji obrony Sąd Wojewódzki w Bielsku-Białej w całości uchylił wyrok i przekazał sprawę prokuraturze w celu uzupełnienia postępowania. Postępowanie przygotowawcze oraz postępowanie sądowe zostały przeprowadzone bardzo powierzchownie i zawierają istotne braki, które uniemożliwiają nie tylko wydanie prawidłowego rozstrzygnięcia, ale i rozważenie, czy w ogóle istnieją w tej sprawie podstawy do wniesienia aktu oskarżenia - zauważył Sąd Wojewódzki.
   W czasie, gdy Miler walczył o życie, a później o odzyskanie sprawności, w sierpniu 1997 roku, próbowano sprawę przeciwko niemu umorzyć z powodu braku znamion przestępstwa. Obrońca złożył jednak zażalenia na tę decyzję i sprawę udało się utrzymać w toku.
   - Chcę dowieść swojej niewinności - mówi Miler. - To nie ja powinienem być oskarżony, ale firmy, które wyłudzały od swych pracowników nadpłacony w Niemczech podatek. Z tych kwot wypłacano potem pracownikom od 10 do 40 procent. W jaki sposób firmy podejmowały te pieniądze z osobistych kont swych pracowników? Jak księgowały te przychody? Czy płaciły od nich podatek? Na podstawie jakich regulacji prawnych przekazywały ich dowolną część pracownikom? Czy ktoś to badał? Nie. A mnie ścigano.
   Na kilka lat prokuratura zawiesiła postępowanie, bowiem stan zdrowia Milera uniemożliwiał mu udział w czynnościach procesowych. W 2000 roku, po kilkunastu pobytach w szpitalach i sanatoriach, oskarżony zaczął prosić prokuraturę o kontynuowanie postępowania. Chciał, by wystąpiła o opinię do biegłego lekarza. Nie uzyskał takiego skierowania. Zniecierpliwiony sam poddał się badaniom. Ordynator neurologii oświęcimskiego szpitala uznał, że stan zdrowia oskarżonego poprawił się na tyle, iż może już uczestniczyć w czynnościach procesowych.
   - Osobiście zaniosłem tę opinię do prokuratury - opowiada Miler. - Byłem pewny, że szybko oczyszczę się z zarzutów, skoro zniknęła jedyna przyczyna zawieszenia postępowania. Myliłem się.
   Przez kolejny rok oświęcimska prokuratura nie zrobiła w sprawie Milera zupełnie nic.

Na cudzej krzywdzie

   Sprawa Milera stała się głośna, kiedy opisały ją polskojęzyczne media w Niemczech. W oświęcimskim mieszkaniu Milerów urywały się telefony od pracowników eksportowych, którzy czuli się poszkodowani przez polskie firmy. Nad Renem zaczęły powstawać kancelarie prawne specjalizujące się w odzyskiwaniu podatku dla pracowników eksportowych. Opinie niemieckich służb finansowych i kancelarii nie pozostawiały wątpliwości.
   - Stroną w podatku od osób fizycznych jest osoba fizyczna i żadne ustalenia umów międzynarodowych nie odbierają Polakom zatrudnionym na kontraktach w Niemczech możliwości ubiegania się o zwrot podatku przed niemieckimi organami fiskalnymi - mówi Georg Wylesalek, prawnik z firmy Arbeitnehmer Lohnsteuerhilfeverein w Bochum. - Kiedy wygraliśmy dwie sprawy z Mostostalem Zabrze, firma ta natychmiast przekazała stosowne dokumenty kilkuset swoim pracownikom, dzięki czemu mogliśmy odzyskać dla nich nadpłacony podatek. Tylko polskie sądy nie chcą uznać prawdy, że podatek dochodowy płacony jest z pieniędzy pracownika, a nie firmy. Gdy jednak umowa reguluje, że dla rozpatrywania podobnych spraw właściwe są polskie sądy, jesteśmy bezradni.
   Zdaniem przedstawiciela Biura Podatkowego Imiołczyk & Kulp przypadek Milera wystraszył wiele firm, a część z nich zaniechała wyłudzania nadpłaconych podatków od swoich pracowników.
   - Żal mi Sławka, bo wymiar sprawiedliwości traktuje go nieludzko - twierdzi Ryszard Golonka, spawacz precyzyjny z Jaworzna, wieloletni pracownik Mostostalu Zabrze, który po 35 latach pracy, w tym 10 latach na budowach eksportowych, ma 600 złoty renty. - Wiem, co mówię, bo sam przez to przeszedłem. Straciłem zdrowie i nerwy, bo nie chciałem, by mnie dłużej okradano.
   Jest wysokiej klasy fachowcem. Stosowne dokumenty potwierdzają też, że jest świetnym pracownikiem, z którym nigdy nie było żadnych problemów. Jedynie ostatnia opinia jest rażąco inna od poprzednich; jego umiejętności są oceniane jako dobre, a charakter jako trudny.
   - Mój trudny charakter wziął się stąd, że nie chciałem podpisywać nieprawdy. Kazali mi podpisywać papiery, że odbieram 2,5 tys. marek wypłaty, a wypłacali mi 1800. Przekreślałem te 2,5 tysiąca i wpisywałem właściwą kwotę. W dodatku za całe dwa lata pracy w Niemczech firma zagarnęła zwrot mojego podatku, w sumie kilka tysięcy marek.
   Nie przedłużono z nim kontraktu. Wrócił do kraju. W zawodzie nie było dla niego pracy, więc firma delegowała go do spółki zależnej - kopał doły, nosił krawężniki. Po roku takiej pracy nabawił się choroby kręgosłupa. Jest na rencie, ledwo wiąże koniec z końcem. - Na eksporcie pracownik jest nikim - mówi. - Ludzi traktuje się gorzej jak psy i łupi na każdym kroku.
   Dzięki Milerowi i Wylesalkowi Golonka założył w niemieckim sądzie pracy sprawę przeciw Mostostalowi i odzyskał cały podatek. Dzięki Golonce podatek odzyskało wielu innych pracowników eksportowych.
   Miler chce pisać do Strasburga, bo w polskich sądach nie znalazł sprawiedliwości. Setki innych pracowników eksportowych - również. Opowiadają o gigantycznym szwindlu. Firmy, prowadząc nabór do pracy, bazują na determinacji ludzi znękanych brakiem pracy w Polsce. Do podpisu przedstawiają dziesiątki dokumentów. Człowiek, który ma w perspektywie dobrze płatną pracę w Niemczech, podpisze wszystko w ciemno. A potem okazuje się, że ta praca wcale nie jest taka dobra, że zarobki o wiele niższe od zarobków Niemców na podobnych stanowiskach (mimo że międzynarodowa umowa mówi inaczej), że pracuje się po 12 godzin dziennie, że pracodawca nie liczy nadgodzin, a w końcu zagarnia należny pracownikowi zwrot podatku. - A kiedy się człowiek upomina o swoje prawa, pozbywa się go - skarżą się pracownicy.

Wracajcie do domu

   Pracownicy skarżą się na pracodawców, polskie firmy skarżą się natomiast na niemiecką administrację i polski rząd. Przedsiębiorstwa muszą się nieźle gimnastykować, by sprostać coraz to nowym wymaganiom. Niemcy z roku na rok wprowadzają regulacje wpływające zdecydowanie na spadek konkurencyjności obcych przedsiębiorstw. Polskie firmy kwalifikuje się do grupy podwyższonego ryzyka, nęka wysokimi opłatami za dopuszczenie do realizacji kontraktów i za pozwolenia na pracę, w imię walki z bezrobociem zamyka się przed nimi wschodnie landy, mimo że muszą płacić tzw. podatek solidarnościowy na ich rozwój.
   Na placach budów mnożą się drobiazgowe kontrole z Urzędu Pracy. W dodatku polskie firmy muszą płacić za pozwolenie na pracę dla każdego zatrudnionego na kontrakcie, czekać 8 tygodni na dopuszczenie kontraktu do realizacji, zatrudniać niemieckich majstrów, ponieważ polskie uprawnienia mistrzowskie nie są uznawane.
   - Niemcy robią wszystko, by nasze firmy wypchnąć z rynku. Z roku na rok jest ich tam coraz mniej, a w Polsce firm niemieckich przybywa. W dodatku mogą one być generalnymi wykonawcami - żalą się przedsiębiorcy, którzy domagają się od polskiego rządu zmiany umowy polsko-niemieckiej z 1990 roku, regulującej ich status. Chcą też stosowania wobec niemieckich firm takich obostrzeń, jakie dotykają polskie firmy budowlane w Niemczech.
   Wydaje się to jednak niemożliwe, bo polski rząd od lat wykazuje się w tym względzie bezradnością. Na nic zdają się też kolejne wystąpienia do strony niemieckiej o zaprzestanie dyskryminowania polskich firm.
   - To błędne koło - tłumaczy Georg Wylesalek. - Polski rząd podpisał niekorzystną dla polskich firm umowę i nie potrafi zmusić strony niemieckiej do zmiany jej zapisów. W wyniku tego polskim firmom przychodzi działać w bardzo niekorzystnym otoczeniu, nie są równym partnerem. Aby nie wypaść z rynku, zbijają ceny, a zysków nadzwyczajnych szukają w kieszeniach pracowników, którzy z kolei mają bardzo słabą pozycję wobec pracodawców. Zabierają zwroty podatków, kombinują na nadgodzinach, lwią część kosztów przerzucają na pracowników. W efekcie ludzie harują po 10-12 godzin dziennie i zarabiają niewiele więcej niż w kraju. To im przychodzi płacić za niekompetencję i zaniechania polskiej administracji.

Paragraf 22 - uchwała 71

   Uchwała nr 71 z 1989 roku była takim dziwnym tworem, który miał pomóc ominąć różnice prawne między Polską a Niemcami. W Polsce nie obowiązywał jeszcze podatek od dochodów osobistych, w Niemczech owszem. Uchwała objęła więc tzw. pracowników kontraktowych i mówiła, że podatki od wynagrodzeń bierze w swoje koszty firma. Z chwilą wprowadzenia w Polsce podatku od dochodów osobistych uchwała ta powinna być zmieniona, ale tego nie zrobiono.
   Powinna przestać obowiązywać najpóźniej w 1996 roku po przyjęciu nowego kodeksu pracy, który nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, że w Polsce obowiązuje płaca brutto (podatnik sam płaci podatek) i że pracownik nie może się zrzec żadnej części swojego wynagrodzenia. Czy i kiedy przestała obowiązywać? Nie wiadomo, bo nawet ministerialni prawnicy nie mogą zorientować się w gąszczu sprzecznych ze sobą przepisów.
   W dodatku w 1997 roku Sąd Najwyższy, opierając się na uchwale nr 71 orzekł, że kwoty nadpłaconego podatku nie stanowią części wynagrodzenia pracownika, w związku z czym nie może on dochodzić roszczeń z tego tytułu. Rzecz jednak w tym, że orzeczenie SN dotyczy sprawy z 1991 roku (i stanu prawnego z tegoż roku), kiedy jeszcze w Polsce nie obowiązywała płaca brutto. Nie przeszkadza to jednak wielu sędziom powoływać się właśnie na ten wyrok i orzekać podobnie.
   Co to oznacza? - Oznacza to tyle, że w państwie konstytucyjnym konstytucja nie obowiązuje, a na jej łamanie pozwalają sądy - tłumaczy Sławomir Miler. - Podstawowa zasada prawa brzmi, że akt niższego rzędu nie może być ważniejszy niż akt wyższego rzędu. A uchwała 71 narusza kodeks pracy.
   - Zastanawia mnie, dlaczego polskie sądy nie chcą przyjąć do wiadomości, iż podatek od wynagrodzeń jest częścią wynagrodzenia - dziwi się Jan Jastrzębski, adwokat Milera.
   - Polscy sędziowie nie chcą dokonać rzetelnej analizy prawnej problemu i wolą powoływać się na wyrok Sądu Najwyższego odnoszący się do zupełnie innego stanu prawnego. To problem - twierdzi Georg Wylesalek.

Na Berdyczów

   Analizę prawną można znaleźć w piśmie rzecznika prawa obywatelskich do Milera. Rzecznik nie ma wątpliwości, że podatek dochodowy jest częścią wynagrodzenia pracownika, a kodeks pracy nie dopuszcza możliwości zrzeczenia się choćby części wynagrodzenia za pracę. Analiza ta nie na wiele się zda, dopóki nie zakończy się postępowanie prokuratorskie w sprawie Milera.
   - Nic nie mogę zrobić. Nie mogę się ani bronić, ani odwoływać - żali się oskarżony. Moja sprawa jest przykładem nierzetelnego procesu karnego, gdzie jaskrawie wyszły na jaw niefachowość i nieudolność polskich organów stosowania prawa - napisał do Trybunału Praw Człowieka. Otrzymał odpowiedź, że trybunał zajmie się jego sprawą, kiedy zostanie wyczerpana procedura prawna w Polsce.
   Rok po tym, kiedy przedstawił prokuraturze opinię lekarską, a ta nie podjęła żadnych kroków, Miler poprosił RPO o interwencję. W październiku 2001 otrzymał odpowiedź, że RPO nie znajduje powodu do działania, bowiem z informacji oświęcimskiej prokuratury wynika, że postępowanie karne w sprawie 1Ds.170/98/S zostało zawieszone, a obecnie trwa oczekiwanie na opinię biegłego lekarza.
   Po interwencji RPO prokuratura rzeczywiście wzięła się do roboty. Szósty z kolei zajmujący się sprawą prokurator wystąpił do biegłego o opinię lekarską, mimo że rok wcześniej Miler sam taką opinię dostarczył. Jeszcze w październiku 2001 roku opinia była gotowa. Wkrótce Miler otrzymał wezwanie do prokuratury. Stawił się punktualnie, ale nie było prokuratora. Czekał kilka godzin, ale nikt go nie przesłuchał.
   Od tamtego dnia minęły prawie trzy lata. W tym czasie prokuratura nie zrobiła absolutnie nic. - W prostej, jednowątkowej sprawie postępowanie toczy się już 9 lat. Nie zamierzam bić rekordu w przewlekłości postępowania. Piszę skargę do prokuratora generalnego - zapowiada Sławomir Miler.
BOGDAN WASZTYL

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Zakaz handlu w niedzielę. Klienci będą zdezorientowani?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski