Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nazywano ją „Di Stefano w spódnicy”

Jerzy Filipiuk
Jerzy Filipiuk
Prawoskrzydłowa krakowskiej drużyny Anna Szwabowska-Pyjos: - Uśmiechałam się nawet wtedy, gdy mnie rywalka faulowała
Prawoskrzydłowa krakowskiej drużyny Anna Szwabowska-Pyjos: - Uśmiechałam się nawet wtedy, gdy mnie rywalka faulowała Andrzej Banaś
Jest jedną z najlepszych polskich piłkarek ręcznych w historii. Imponowała szybkością, skutecznością, kondycją, przeglądem sytuacji na boisku i... ciągłym uśmiechem. 82-letnia ANNA SZWABOWSKA-PYJOS to legenda Cracovii, z którą zdobyła dziewięć tytułów mistrza Polski.

- Nie oglądam rozgrywek ligowych, bo dla mnie to są zapasy. Za moich czasów tego nie było. Ja uprawiałam zupełnie inną piłkę ręczną - przyznaje legendarna szczypiornistka.

Ciągłe przepychanki, brutalne faule, ostre starcia - takie obrazki współczesnego handballu kontrastują z tym, co przed ponad pół wiekiem prezentowała krakowianka. Nikogo nie faulowała. Grała fair. Była bardzo szybka i skuteczna. Miała niezwykle mocny i urozmaicony rzut: z wyskoku, biegu, po zatrzymaniu. Popisywała się „śrubami”, czyli strzałami tyłem do bramki. Świetnie grała również w obronie, miała znakomita kondycję i przegląd sytuacji na boisku. Kilka razy była królową ligowych strzelczyń.

Wszelkie komplementy pod jej adresem można jednak zastąpić przydomkiem, jaki nadał jej jeden z dziennikarzy po meczu z NRF (późniejsza RFN) w Opolu w 1959 roku - „Di Stefano w spódnicy”. Polki pokonały wicemistrzynie świata w „jedenastkach” 8:7, a Szwabowska (wtedy jeszcze panna) strzeliła aż pięć bramek (na siedem oddanych rzutów). Porównanie z genialnym wówczas piłkarzem nożnym Realu Madryt było uznaniem jej wyjątkowej klasy.

Wspaniały debiut

Urodziła się w Krakowie (w Podgórzu pod Kopcem Krakusa). Miała siedmioro rodzeństwa, ale tylko jej siostra Alicja (zmarła w 1992 roku) uprawiała sport (razem grały w Cracovii). Pozostałe siostry, a także bracia też byli bardzo sprawni fizycznie, mieli zacięcie do sportu, ale skutecznie torpedował je ich ojciec Bronisław, który preferował tylko długie spacery przed pracą.

Mała Ania (choć wszyscy zwracali się do niej: Hanna) uwielbiała ruch, biegała na 100 metrów i dłuższych dystansach, skakała w dal, pływała, grała w siatkówkę i tenisa ziemnego, chodziła na zajęcia gimnastyczne. W 1953 roku, gdy uczęszczała do technikum ekonomicznego, wzięła udział w turnieju piłki ręcznej szkół średnich. Wcześniej nigdy w nią nie grała.

- Przed pierwszym meczem powiedziano mi, jakie są przepisy, gdzie jest linia, skąd się oddaje rzuty itd. Zagrałam w kilku spotkaniach i... strzeliłam najwięcej bramek. Obserwował mnie kierownik sekcji Cracovii Tadeusz Kański i zaproponował przejście do klubu. Tata nie chciał się jednak na to zgodzić. Pan Kański był wiele razy w moim domu, aż wreszcie tata wyraził zgodę na podpisanie przeze mnie deklaracji do klubu. Mama Wiktoria nie miała nic przeciwko temu - wspomina.

Na pierwszy trening przyszła 31 sierpnia, a już 4 września zadebiutowała w ligowym meczu w Opolu przeciwko Odrze (kontuzję leczyła etatowa kołowa Maria Francuz). Jej koleżanki były bardzo zaskoczone, że dziewczyna po zaledwie trzech treningach dostaje szansę gry w pierwszym składzie. Dały jej odczuć, iż nie są z tego zadowolone. Trener Zdzisław Filipkiewicz wiedział jednak, co robi. Debiutantka spisała się rewelacyjnie, strzeliła trzy bramki, a jej drużyna wygrała 4:3. Zyskała uznanie koleżanek i praktycznie zapewniła sobie „etat” w drużynie. Potem nieraz, gdy chciała trochę odpocząć podczas meczów, trenerzy trzymali ją na parkiecie, uznając, że jest niezbędna w drużynie.

Zabrakło dziesiątego złota

Uprawiała piłkę ręczną 11-osobową (na dużych boiskach, dlatego gra była wolniejsza, padało bardzo mało goli) i 7-osobową. Z Cracovią zdobyła dziewięć razy mistrzostwo Polski: w „11” - w latach 1956, 1959, 1961 i 1962, w „7” - w latach 1957, 1958 (hala i otwarty teren), 1960 i 1961. Sześć razy sięgała po wicemistrzostwo kraju: w „11” - w 1957 i 1958 roku, w „7” - w 1955, 1959, 1962 i 1963 roku, a raz po trzecie miejsce - w „7” w 1956 roku.

Jaka była przyczyna tak wielkich sukcesów Cracovii?

- Nasza siła tkwiła w tym, że mieliśmy wielkie, utalentowane zawodniczki, które tworzyły fantastyczny zespół. Prawie wszystkie były krakowiankami, tylko skrzydłowa Teresa Góralczyk-Abratowska dojeżdżała z Chrzanowa - wyjaśnia.

Pytana o inne ówczesne gwiazdy Cracovii, wymienia nazwiska bramkarki Haliny Szypulskiej, rozgrywających Józefy Masaczyńskiej-Drozdowskiej i Ireny Piwowarczyk oraz obrończyni Lidii Krupy-Surdyki.

- Ja grałam na prawym skrzydle, ale lubiłam być wszędzie na boisku, także na lewym skrzydle czy nawet na środku rozegrania - mówi.

Do dziś bardzo żałuje, że nie udało się jej zdobyć jubileuszowego mistrzostwa Polski.

- Chciałam zakończyć karierę z dziesiątym tytułem. Niestety, w jednym z ostatnich meczów ligowych na Górnym Śląsku sędzia nie uznał nam dwóch bramek. Do kolejnego mistrzostwa zabrakło nam niewiele, a wicemistrzostwo zupełnie mnie nie satysfakcjonowało - przyznaje, zwracając uwagę na fakt, że po jej zakończeniu kariery Cracovia zdobyła tylko trzy tytuły - w latach 1967, 1985 i 1987.

Kariera bez medalu

Zdradza, że za mistrzostwo nie otrzymywała medali, tylko dyplomy i - jako kapitan drużyny - kwiaty. Okazją do świętowania sukcesu był np. wspólny obiad w Hotelu Grand. Z dumą prezentuje sygnet, jaki dostała od Cracovii w dowód uznania za jej zasługi. Ceni sobie także medal „Cracovia Restituta”, otrzymany na 100-lecie klubu.

Bardzo lubiła podróżować, zwiedzać inne kraje, a gra w Cracovii i w reprezentacji stwarzała takie okazje.

- Zawsze miałyśmy kilka godzin, by wejść do muzeum, pospacerować po mieście - mówi. I dodaje: - Dostawałyśmy drobne kieszonkowe. Nie umiałyśmy jednak handlować. Za granicę długo nie zabierałyśmy perfum, alkoholu, kryształów czy aparatów fotograficznych. Dopiero pod koniec mojej kariery coś tam się udało sprzedać i kupić.

Podczas zagranicznych wypraw przeżyła różne przygody, m.in. sztorm na Bałtyku w trakcie rejsu z Aarhus do Kopenhagi. Najbardziej w pamięci utkwił jej jednak wyjazd do Budapesztu w 1956 roku. Pojechała wraz z Lidią Krupą z zespołem Zrywu Katowice, który miał tam rozegrać kilka meczów. W Budapeszcie ich ekipa znalazła się 23 października, czyli w dniu... wybuchu powstania węgierskiego.

- Jadąc na Węgry, wiedziałyśmy, że jest tam niespokojnie, ale nie spodziewałyśmy się, że aż tak. Na dworcu kolejowym Keleti (Wschodnim - przyp.) miał na nas czekać tłumacz. Gdy tam dotarłyśmy, zaczęła się strzelanina. Pomógł nam kolejarz, który zaprowadził nas do hotelu dla pracowników kolei. Tam spędziłyśmy tydzień, bo nie mogłyśmy się dostać do polskiej ambasady. Mieliśmy chleb, konserwy, a na pocztowej stołówce jadłyśmy zupę. Trener Zrywu Alojzy Chrószcz świetnie znał niemiecki, więc dałyśmy sobie radę bez tłumacza. Kolejarz pomógł nam potem przedostać się statkiem, pod polską banderą, do Bratysławy. Do domu wróciłyśmy 1 listopada - opowiada.

Problem ze... ślubem

W reprezentacji (1954-1962) rozegrała 59 spotkań. Uczestniczyła w trzech mistrzostwach świata. W „11” w 1960 roku w Holandii zajęła z drużyną szóste, a w „7” w 1957 roku w Jugosławii i w 1962 roku w Rumunii siódme miejsca. W MŚ 1957 prowadził ją Władysław Stawiarski, w pozostałych Edward Surdyka, jej wieloletni trener klubowy (następnym był Edward Zuba).

W kadrze zaliczyła wiele świetnych spotkań. Imponowała skutecznością i szybkością, bywała nieuchwytna dla rywalek, postrachem bramkarek. Była pierwszą polską piłkarka ręczną, która otrzymała odznaczenie „Zasłużony Mistrz Sportu”.

Kto wie, czy nie zrobiłaby kariery w... lekkiej atletyce, bo miała wrodzone predyspozycje do niej. Nie tylko w biegach. W skoku w dal uzyskiwała wyniki minimalnie gorsze od kadrowiczek. I to bez żadnego treningu.

- Kiedyś podczas zgrupowania kadry trener Stawiarski powiedział, że dostanę czekoladę z figami i orzechami, jeśli skoczę 5 metrów. Skoczyłam 5 metrów i 25 centymetrów - chwali się.

To dzięki grze w reprezentacji poślubiła Romana Pyjosa, koszykarza Wisły i piłkarza ręcznego Zwierzynieckiego, reprezentanta Polski, trenera w obu tych dyscyplinach i wiceprezesa Rady Seniorów Wisły.

- W 1960 roku z Jugosławii, gdzie gościła także kadra piłkarzy ręcznych, wracałyśmy przez Budapeszt. Tam „uciekł” nam jednak pociąg do kraju. Następny był dopiero wieczorem. Romek, którego znałam wcześniej tylko przelotnie, zaprosił mnie na spacer. Umówiliśmy się wtedy na randkę w Krakowie. I tak to się zaczęło... Ślub wzięliśmy w 1962 roku. Cywilny w lipcu. Mieliśmy problem ze znalezieniem terminu, bo ciągle byliśmy w rozjazdach. W dniu ślubu ja pojechałam do Rumunii, a Roman chyba do NRF. Kościelny wzięliśmy tego samego roku w Boże Narodzenie - wspomina.

By taką ją zapamiętali...

Karierę zakończyła, podobnie jak mąż, w 1963 roku, choć mogła uprawiać piłkę ręczną o wiele dłużej. Chciała jednak pożegnać się z boiskiem, gdy wciąż zachwycała formą. By taką zapamiętali ją kibice. Była wtedy młodą mężatką, chciała więcej czasu poświęcić rodzinie. Dwa lata później urodziła Artura, który potem także grał w piłkę ręczną (jako junior w Hutniku), ale sportową pasję przelał na unihokej (jest trenerem, współzałożycielem i prezesem Krakowskiego Związku Unihoca oraz klubu Multi - 75 Killers Kraków).

Przez wiele lat, podobnie jak mąż, pracowała w szkolnictwie. Dziś jest na zasłużonej emeryturze. Piłkę ręczną ogląda tylko w najlepszym, międzynarodowym wydaniu. Na brak ruchu jednak nie narzeka. Z mężem często spaceruje po Węgrzcach, Witkowicach i Zielonkach. I jak dawniej jest ciągle uśmiechnięta, co było jednym z jej znaków firmowych w czasie kariery.

- Uśmiechałam się nawet, gdy mnie rywalka faulowała - mówi.

Jako nastolatka mogła zostać śpiewaczką (nauczyciele zachęcali ją do pójścia do szkoły muzycznej) albo uprawiać lekkoatletykę, ale jej talent i upór Kańskiego sprawiły, że postawiła na piłkę ręczną, dzięki której odniosła wiele sukcesów, poznała świat i męża. Jest zadowolona z kariery, szczęśliwa w życiu osobistym. W 1988 roku w Szczecinie doczekała się nawet turnieju szkolnego swojego imienia.

Gdy co roku 13 czerwca, w rocznicę powstania Cracovii, spotyka się z młodszymi koleżankami i kibicami, proszona jest o autografy. Zawsze z dopiskiem „Di Stefano w spódnicy”.

#TOPSportowy24

- SPORTOWY PRZEGLĄD INTERNETU

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski