Biały Dom nie zamierza tego oficjalnie przyznać, ale amerykańskie media nie mają wątpliwości: zmiana na stanowisku szefa Pentagonu jest związana ze strategią wojny w Iraku i Syrii. Co jeszcze ważniejsze – pokazuje, jakie trudności mają z tym zarówno władze USA, jak i cała koalicja międzynarodowa.
Dowodem na to, że prezydent Barack Obama doszedł do wniosku, iż zmiany są konieczne, może być powołana właśnie do życia nowa struktura w ramach Pentagonu. Stało się to tego samego dnia, kiedy Ashton Carter zastąpił Chucka Hagela.
To jednostka, która pod dowództwem gen. Jamesa Terry’ego ma połączyć w jedną całość rozdzielone dotychczas dwa fronty wojny przeciwko dżihadystom z Państwa Islamskiego – osobno w Iraku i w Syrii. Czy to jednak wystarczy, aby strategia wobec ekspansji Państwa Islamskiego była bardziej spójna?
Wbrew pozorom, nie jest to wcale pewne, bo koalicjanci – USA, kraje europejskie i przede wszystkim państwa z regionu Zatoki – mają rozbieżne interesy oraz inne „rozpoznanie terenu”.
W praktyce oznacza to, że dla Amerykanów wojna z dżihadystami toczy się przede wszystkim w Iraku. Tam mają, po ośmiu latach obecności, lepsze rozeznanie; stamtąd – jak tłumaczą – wydaje rozkazy szef państwa Islamskiego Abu Bakr Al-Bagdadi; tam wreszcie mogą przynajmniej w części podszkolić iracką armię, którą zostawili, opuszczając ten kraj, w opłakanym stanie.
Dla Europejczyków, wśród których prym wiodą Francuzi, Brytyjczycy, ale również np. Hiszpanie, nie da się pokonać dżihadystów bez poważnej interwencji w Syrii. Co najmniej z dwóch powodów. To kraj Assada przyciąga ekstremistów wszelkiego sortu gotowych walczyć pod czarną banderą, to tam również łowienie potencjalnych zwolenników jest dla Państwa Islamskiego najłatwiejsze, bo w czasie wojny teren wydaje się na to wyjątkowo podatny.
Pokonanie dżihadystów w Syrii przy pomocy samych nalotów (nawet jeśli pomagają w nich państwa regionu – Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn) będzie jednak trudne, by nie powiedzieć, wręcz niemożliwe. A na nic więcej nie ma zgody.
Mimo wielu rozbieżności wszystkich koalicjantów łączy jedno: stanowczy sprzeciw wobec inwazji lądowej. Jednoznacznie zwracał na to uwagę w rozmowie z „Dziennikiem Polskim” ambasador Francji w Polsce Pierre Buhler. – Ani państwa europejskie, ani Stany Zjednoczone nie są gotowe na to, by wysyłać żołnierzy do Iraku i Syrii. Takiej możliwości nie ma – mówił ambasador.
Tymczasem w martwym punkcie znalazł się też program szkolenia kilku tysięcy bojowników z umiarkowanej opozycji syryjskiej, którzy w ciągu roku mieli stać się poważnym wsparciem dla sił koalicyjnych. Program nawet się nie rozpoczął.
Efekt jest dzisiaj taki, że mimo widocznej ofensywy wojsk podległych Bagdadowi (odbicie rafinerii w Baidżi albo atak na miasto Ramadi, będące bastionem ekstremistów), zostaje coraz mniej celów, które da się zniszczyć z powietrza. Nawet jeśli zaczęły pomagać w tym wojska irańskie (najpewniej na prośbę władz Iraku przeprowadziły w ostatnich dniach naloty na pozycje PI), które chętnie widzą w dżihadystach wspólnego wroga, ale nie mają zamiaru przyłączać się do koalicji.
Obama słusznie więc rozumuje, że nowa strategia w Iraku i Syrii jest niezbędna. Ale nowa, czyli jaka? Na to nie ma jasnej odpowiedzi.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Dzieje się w Polsce i na świecie – czytaj na i.pl
- Oddano hołd ofiarom Zbrodni Katyńskiej. Złożono wieniec na grobie Kazimierza Sabbata
- Szef MSZ: Albo Rosja zostanie pokonana, albo będzie stała u naszych granic
- Lecisz do Londynu? Uważaj. Na słynnym lotnisku rozpoczynają się strajki
- Niedziela była wspaniała. A jaki będzie poniedziałek? Sprawdź prognozę pogody