Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Słowa mogą być inne, ale emocje zawsze zostają te same

Redakcja
Z JENNY ERPENBECK, autorką "Słownika", o sile języka, argentyńskiej świętej Difuncie oraz symbolice wody i słońca rozmawia Marcin Wilk

W powieści "Słownik" dominują dwa języki: nostalgii i poezji. Który był ważniejszy?

- Na początku najważniejsza była bohaterka. To ona - mała dziewczynka, która usiłuje odgadnąć, gdzie ukrywa się kłamstwo - skupiała moją uwagę. Ona była tą osobą, która zadaje mnóstwo pytań o słownictwo. Stąd może to wrażenie pomieszania języków. Najważniejsze dla mnie było spojrzenie na ten proces z perspektywy jej dorosłego życia. Jej życie bowiem, podobnie jak i nasze, zdefiniowane zostało poprzez słowa nazywające doświadczenie - słowa, które nie zawsze precyzyjnie określały rzeczywistość.
Brzmi to niebywale - zwłaszcza w świetle tego, że książkę, przynajmniej na początku, czyta się jak thriller...
- Bo na tym też chyba polega struktura kłamstwa. "Słownik" zbudowany jest właśnie w oparciu o spiralę. Przemieszczając się wzdłuż niej powoli zbliżamy się do tragedii. Bohaterka odkrywa gorzką prawdę o świecie i, przede wszystkim, o swoich rodzicach. Na jaw wychodzi tajemnica.
Nie ujawnia się ona jednak w języku. Dziewczynka zdaje się być okłamywana przez świat...
- Otóż to. Kłamstwo nas wciąga. Poprzez język, to po pierwsze, i to starałam się pokazać przede wszystkim. Ale kłamstwo także wciąga poprzez jakąś uwodzicielską siłę. Jednym z najbardziej interesujących pytań, jakie sobie stawiałam pisząc tę fabułę, była próba uchwycenia momentu, w którym dziecko, które nie dysponuje właściwym językiem, czyli narzędziem do odpowiedniego, prawdziwego, nazywania rzeczywistości, będzie w stanie to zrobić mimo wszystko. Interesowało mnie, jak to konkretnie musi wyglądać, gdy świat jest tak poukładany, że ty bierzesz wszystko za prawdę...
...co prawdą nie jest. Zagadnienie iście filozoficzne!
- Ale pretekst był bardzo pragmatyczny. W każdym razie, gdy zaczynałam pisać "Słownik", moje dziecko zaczynało się uczyć słów. Gdy kojarzyło i absorbowało kolejne fragmenty z bogatego zasobu, ja zdałam sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na mnie jako na rodzicu. To nie polega przecież na tym, że ja przekazuje mu jedynie obiektywne znaczenie słów. Za słowami idą pewne historie, skojarzenia. A ja nie mówię o wszystkich, bo część z nich była zbyt na przykład perwersyjna. Albo być może chciałabym powiedzieć, ale dopiero o wiele później.
To chyba raczej zrozumiałe.
- Owszem. Ale równocześnie ono poznaje świat dość ograniczony. Jakby wycinek. Innymi słowy: podsuwając rozmaite słowa dziecku, podsuwasz właściwie obraz świata nie taki, jaki on jest naprawdę, ale taki, jaki chcesz go sam lub sama widzieć.
Przyznajemy tym samym rację zwolennikom teorii, która mówi o ważności doświadczeń dzieciństwa...
- Trochę tak. Ale chodzi też o szerszy kontekst. Myślę tu o emocjach. Bo oczywiście w dorosłym życiu weryfikujemy pojęcia, których nauczyliśmy się jako dzieci. Emocje zawsze pozostają. Potrafię zmienić rozumową definicję pewnych spraw, ale nie umiem zmienić emocji, jakie wiążą się z określonymi słowami. Sama wiele razy łapałam się na tym, że odpowiadam zdaniami, jakie wypowiedzieliby moi rodzice, a nie ja sama. To dziedzictwo, od którego nie da się uciec. Po prostu ono w nas jest.
Tak jak i inne rzeczy, niekoniecznie słowa, które przynosimy do dorosłego życia z dzieciństwa. Na przykład w Pani przypadku chyba tak było z muzyką Chopina, która zresztą pojawia się w książce.
- Faktycznie. Byłam bardzo dumna, gdy mi się wreszcie udało nauczyć wykonywać jego muzykę. Pamiętam, że przechodziłam okropne męczarnie z tym. Jako dziecko źle znosiłam tą naukę. Teraz się z tego cieszę.
Z innych ciekawych akcentów pozajęzykowych w "Słowniku" wielu czytelników zapewne zwróci uwagę na niebywałą świętą Difuntę. Kim ona w zasadzie jest i skąd Pani wzięła jej historię?
- To argentyńska święta. Nie wiem czy uznana przez Watykan, ale jest uwielbiana przez tamtejszych ludzi. Natknęłam się na nią podczas pobytu w Argentynie. Widziałam te stosy butelek, o których najpierw myślałam, że są toną niepotrzebnych nikomu śmieci, a z czasem okazało się, że są rodzajem ołtarza dla Difunty. Ona faktycznie, o czym piszę też w książce, zmarła z pragnienia. Te butelki mają na celu ją napoić.
W książce Difunta odnosi się poniekąd do metafory życiodajnej wody...
- Bardzo mnie to przez pewien czas fascynowało. Co więcej, kiedyś ujrzałam pewne zdjęcie z getta warszawskiego. Żydowska matka z żydowskim dzieckiem na ramieniu umierała z pragnienia. Nikt im nie pomagał. Przypomniało mi ono portret Difunty. Z nią było bardzo podobnie.
Skoro już przy takich mocnych symbolach jesteśmy, to spytam o słońce. Bohaterka Pani książki nad wyraz zresztą interesuje się słońcem - jego życiem i perypetiami.
- Słońce w "Słowniku" w istocie jest czymś bardzo istotnym. Z jednej strony przynosi ono świętej Difuncie śmierć. Ale z drugiej bez słońca trudno się obejść... W naszym świecie w ogóle jest dużo dwuznaczności. Zupełnie jak słowa w "Słowniku". Wbrew pozorom.

Jenny Erpenbeck

Urodziła się w 1967 roku w Berlinie Wschodnim. Jest autorką sztuk teatralnych, opowiadań i powieści. Na swoim koncie ma m.in. Nagrodę im. Ingeborg Bachmann. Debiutowała w 1999 roku "Opowieścią o starym dziecku", którą w Polsce przygotowuje do druku oficyna Czarne. Wydawnictwo z Wołowca jak na razie wydało w naszym kraju powieść "Słownik", które jest historią małej niewinnej dziewczynki odkrywającej dwuznaczność otaczającego ją świata - nie tylko ze słów utkanego. Erpenbeck gościła niedawno w Polsce. Do Krakowa przyjechała na zaproszenie m.in. Domu Norymberskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski