Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Seks bez cielesnego kontaktu [VIDEO]

Redakcja
Michał i Ania - jedyna taka para Fot. archiwum zespołu
Michał i Ania - jedyna taka para Fot. archiwum zespołu
- Jeszcze przed wydaniem Waszej nowej płyty mówiło się, że Skinny Patrini zakończyło działalność. Co wywołało ten kryzys i jak go zażegnaliście?

Michał i Ania - jedyna taka para Fot. archiwum zespołu

Rozmowa z MICHAŁEM SKÓRKĄ z duetu Skinny Patrini, który zagra 24.11 o godz. 20. w Nova Loft

- Kryzys nastąpił po pięciu latach naprawdę ciężkiej pracy. Wiele osób uważa, że nagranie płyty, wydanie i wypromowanie jej kilkudziesięcioma koncertami i wywiadami to przysłowiowa bułka z masłem. Nic bardziej mylnego – to naprawdę wiele wyrzeczeń. Kochamy to co robimy, jednakże nadmiar czegokolwiek nie zawsze służy – i tak było w naszym przypadku. Znamy się z Anią od dwudziestu lat. Po tak długim czasie rozstanie było nieuniknione. Po niemalże półrocznej przerwie stwierdziliśmy, że warto będzie nagrać kolejną płytę, jedynie postanowiliśmy nie popełniać tych samych błędów – nie przemęczać się, bo to prowadzi jedynie do frustracji i napięć. Człowiek nie jest przecież maszyną.

- Wasza debiutancka płyta sprawiła, że krytycy i fani zaszufladkowali Was jako zespół electroclashowy. Nie za ciasna była dla Was ta szufladka?

- Electroclash to etykieta dość pojemna i obszerna, ale fakt – za ciasna dla naszej muzyki. Nadal uważam, że pierwsza płyta wymykała się wszelkiemu kategoryzowaniu.

- W muzyce elektronicznej mody zmieniają się wyjątkowo szybko. Czy pracując nad materiałem na nowy album nie stresowało Cię ta konieczność nadążenia nad zmianami na tej scenie?

- Nigdy nie przyglądałem się i nie przyglądam obowiązującym trendom w jakiejkolwiek dziedzinie. Szczerze mówiąc, brzydzę się tym, co w muzyce powstało na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Nie powstają już takie arcydzieła, jak w latach 90., kiedy to artyści tworzyli niekoniecznie innowacyjnie, ale z pasją i zaangażowaniem. To słychać. Jestem totalnie rozczarowany ostatnimi poczynaniami moich ulubionych artystów, jak Billy Corgan, Trent Reznor, PJ Harvey, Tori Amos czy Björk. Odnoszę wrażenie, że to, co prezentują na nowych płytach jest totalnie nieszczere lub mocno naciągane, przeprodukowane lub przekombinowane. Przy pierwszym i drugim albumie przyświecała mi właściwie jedna myśl – zrobić płytę, której mógłbym słuchać bez zażenowania, taką, która byłaby ponadczasowa i której jakością i przekazem mógłbym zachwycić się za kilkadziesiąt lat. Na dzień dzisiejszy wydaje mi się, że się udało.

- Gdzie zatem szukaliście inspiracji do stworzenia nowych piosenek?

- Jeśli chodzi o muzykę, inspiracji szukam podczas podróży. Wiele utworów powstało w mojej głowie już kilka lat temu, ale pozwalałem im powoli rozwijać się, kiełkować. Sporo pomysłów rodzi się niespodziewanie – na basenie, w drodze powrotnej z pracy, w podróży pociągiem. Bardzo często śnią mi się nowe utwory. Zapisuję pomysły na dyktafon lub na coś, co mam pod ręką. Później je po prostu nagrywam – bardzo często jest tak, że w momencie, kiedy przychodzi pomysł, słyszę już kompletny podkład instrumentalny. Później dzielę się tym z Anią, a do niej należy już strona wokalna. Nie wykorzystuję w tworzeniu muzyki pomysłów innych artystów. Wręcz drażni mnie to, że ludzie i krytycy muzyczni totalnie fascynują się kimś, kto dla mnie jest ewidentną kopią jednego konkretnego wykonawcy. Wiem, że recenzenci i osoby, które zaznajomiły się z płytą próbują odnaleźć podobieństwa, ale nie jesteśmy jak Roisin Murphy, która wymaga od producentów konkretnego brzmienia, które zasłyszała w jakichś niszowych produkcjach i chce dokładnie tego samego na swoim gruncie. Płytę wyprodukowałem i zmasterowałem z Krystianem totalnie odrzucając to, co jest w tej chwili modne, gdyż absolutnie nie rozumiem pędu do, jak ja to nazywam, nowoczesnego przemasterowania.

- Nagrania z „Sex” zaskoczyły swą różnorodnością: jest tu miejsce na disco, synth-pop, nową falę, house i electro. Łatwo było zachować spójne brzmienie przy takim bogactwie wpływów?

- Tak – wszystko to po prostu wypływało ze mnie, a że od malusieńkiego wpływają na mnie przeróżne postaci z różnych muzycznych światów, przemieliłem to wszystko przez siebie – swój umysł, swoje emocje i swoją świadomość muzyczną. Moi znajomi w mig rozpoznawali nowe utwory Skinny Patrini mimo, że mówiłem, że to coś innego. Więc chyba istnieje coś takiego jak muzyka Skinny Patrini - jako odrębny styl muzyczny. (śmiech) Płyta kosztowała mnie sporo pracy, bardzo dużo myślałem nad tym jak konkretne utwory mają brzmieć, sporo czasu spędziłem nad samą kolejnością utworów. Ale ta spójność to wynik nie tylko mojej nad nią pracy – dochodzi do tego, oczywiście, wokal Ani, dzięki któremu – nawet gdybyśmy nagrali na tę płytę utwór stricte hip-hopowy (a był taki pomysł) - wpasowałby się idealnie.

- O ile Wasz debiut był mroczny i agresywny, tak „Sex” ma zdecydowanie bardziej melodyjny i romantyczny charakter. Skąd ta zmiana?

- Chyba z upływu czasu.

- Największym zaskoczeniem są na płycie „wolne” utwory – „Call Me” i „Glory”. Nie obawialiście się jak fani przyjmą takie „niemodne” granie?

- Myślę, że te utwory są na tyle piękne, że fani „kupią” je bez żadnego problemu. Jak wspominałem wcześniej, modne granie nie było i nie będzie moim wyznacznikiem. Ale to nie jest tak, że jesteśmy totalnie na przekór panującym modom i się zarzekamy – po prostu robimy to, co czujemy i to, co uważamy za piękne. Jeśli zgadza się to z gustem innych – to cudownie. Jeśli jest to dla niektórych niemodne – przepraszamy, ale też nie możemy obiecać, że więcej tego nie zrobimy.

- Ania świetnie odnalazła się wokalnie w tym nowym brzmieniu Skinny Patrini. Czy tworząc muzykę brałeś pod uwagę jej aktualne emocje i przeżycia?

Oczywiście – zawsze. Na przykład - „Vacuum Cleaner”, „Dancing Without You” czy „Walking Away” to utwory, które powstały jeszcze w 2004 roku z myślą o debiucie. Nie pasowały jednak ani stylistycznie ani emocjonalnie do pierwszego albumu, więc odłożyliśmy je na półkę. Tak pięknie na niej dojrzały, że postanowiliśmy wykorzystać je przy nagrywaniu drugiej płyty. Jednakże gdybym puścił Ci teraz pierwotne wersje tych utworów, nie wiem czy byłbyś w stanie je rozpoznać. Ewoluowały razem ze mną, dopasowując się do innych utworów, które komponowałem od 2009 do 2012 roku z myślą o płycie. „Life/Time” i „Glory” to nagrania, które weszły na płytę jako ostatnie i od momentu zaświtania pomysłów w głowie do ich realizacji upłynęło najmniej czasu. Myślę, że na tyle rozumieliśmy się z Anią, że wiedziałem, iż zaśpiewanie tych wszystkich utworów nie sprawi jej żadnej trudności i nie będzie komplikacji – przy tej płycie odrzuciliśmy bodajże trzy utwory, ale znów jedynie z tego powodu, że po prostu nie wpasowały się w konwencję i emocjonalność albumu. Ania napisała większość tekstów na płycie i zaśpiewała je przepięknie, prosto z serca i duszy. W niektórych momentach mocno wzruszająco. Generalnie, nie zmieniłbym na tej płycie ani jednego dźwięku, a to samo mogę powiedzieć o debiucie. Więc – jest dobrze.

- Czy zatytułowanie płyty „Sex” miało być celową prowokacją mającą zwrócić na uwagę na jej wydanie?

Nie. Seks towarzyszy nam od bardzo dawna. A ten tytuł troszkę potraktowaliśmy przewrotnie – więcej seksu potraktowanego dosłownie jest na pierwszej płycie. Tutaj chodziło nam bardziej o aspekt emocjonalny. Może w ten sposób chcemy uprawiać seks z naszymi słuchaczami bez kontaktu cielesnego?

- Podobno o sceniczny image Skinny Patrini dba Ania. Poddajesz się jej sugestiom z pełnym zaufaniem? Ostatnio prezentowaliście się na scenie w zwiewnym stylu egipskim. Jakie stroje planujecie na najbliższe koncerty?

- W tym momencie właściwie nie ma takiego podziału. O mój wizerunek na ostatnich koncertach – a właściwie o „kreatury”, jak pieszczotliwie nazywamy z Anią stroje na koncerty i nie tylko na nie, zadbał Maldoror, którego stroje noszę już od sesji do okładki płyty. Na koncert w Warszawie i Krakowie z kolei „kreaturę” przygotował mój przyjaciel – będzie to jego debiut. Dla mnie od początku wygląd sceniczny był bardzo ważny. Właściwie na jednym koncercie pozwoliłem sobie założyć T-shirt (choć nie zwykły) i jeansy (choć poklejone srebrną taśmą), ale nie czułem się z tym zbyt dobrze. Makijaż i strój, który jest zgodny ze mną i z muzyką, którą tworzę jest dla mnie bardzo ważny. I nie obawiam się zarzutów o to, że image jest dla nas ważniejszy od muzyki. Wystarczy nas poznać, żeby stwierdzić, że te aspekty są dla nas nierozerwalne. Dla mnie scena jest miejscem magicznym i uwielbionym. Darzę również szacunkiem ludzi, którzy przychodzą na koncerty, dlatego nie wyobrażam sobie wyjść na scenę w szarym, zwykłym czymś.

Rozmawiał Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski