Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W stawie był schron, a amerykański bombowiec rozbił się na pastwisku

Jolanta Białek
Jolanta Białek
Henryk Kozubski  ze swoją kroniką
Henryk Kozubski ze swoją kroniką Fot. Jolanta Białek
Historia. Osób pamiętających II wojnę światową jest coraz mniej. Jak widzieli ją młodzi ludzie i małe dzieci? Jaka była ich codzienność?

„1 wrzesień 1939 rok, godz. 5. Służąca Magda budzi nas - że coś się dzieje. Kierujemy wzrok w stronę Krakowa, widać latające samoloty, a z głośnika radiowego słychać: uwaga, uwaga nadchodzi... Zrozumieliśmy, że jesteśmy z Niemcami w stanie wojny. (...). Gehenna czarnej nocy okupacyjnej rozpoczęła się, a w domu naszym żadnych zapasów żywnościowych nie ma, oprócz konfitur i tego co było w ogrodzie” - tak zapamiętał i opisał w swych kronikach pierwszy dzień II wojny światowej 105-letni wieliczanin Henryk Kozubski.

Henryk pracował za jarzyny, mąkę i kaszę

Rodzina Kozubskich mieszkała wtedy przy ul. Goliana w Wieliczce. Pan Henryk miał 28 lat. Kończył Akademię Rolniczą w Krakowie, niedługo przed wybuchem wojny rozpoczął pracę w uniwersyteckich ogrodach doświadczalnych. - 3 września wieczorem, po krótkiej naradzie, mój brat Franek stwierdził, że trzeba wiać. Wzięliśmy plecaki, coś do jedzenia i wyruszyliśmy z tłumem uchodźców, z nadzieją, że uda się przedostać do Rumuni lub na Węgry. Natomiast pozostali domownicy: mama i siostra Maryla, a także Magda wyruszyli piechotą do rodziny w Grajowie. Jednak z końcem września wszyscy byliśmy znów w Wieliczce. Wraz z bratem zawróciliśmy do domu, gdy 17 września weszły do Polski wojska radzickie - wspomina Henryk Kozubski.

Brak żywności, puste sklepy, pracodawcy płacą tylko groszowe pensje. Tak pan Henryk opisuje pierwsze miesiące hitlerowskiej okupacji. - Jesienią 1939 roku wróciłem do pracy w ogrodach doświadczalnych w Krakowie. Polacy pracowali tam jako robotnicy fizyczni, pensji właściwie nie dostawaliśmy, ale była okazja do zdobycia żywności. Raz w tygodniu wędrowałem z plecakiem pełnym jarzyn z Krakowa do Wieliczki - pociągi wtedy nie kursowały - by rodzina miała co jeść - opowiada.

W grudniu 1939 skończyły się jarzyny z Krakowa. - Zastanawiałem się co robić, skąd brać żywność, przecież nie mogłem siedzieć bezczynnie. I wtedy przyszła wiadomość, że jest potrzebny ktoś do prowadzenia przez kilka miesięcy majątku Rajko w okolicach Wieliczki, którego właściciel zachorował. Pojechałem tam, płacili za pracę w naturze, m.in. kaszą i mąką, co bardzo przydało się mojej rodzinie - wspomina pan Henryk.

Pieniędzy brakowało wszystkim. Ludzie handlowali czym się dało, by zdobyć choć trochę grosza. Siostra pana Henryka i żona Franciszka Kozubskiego piekły i sprzedawały ciastka. - Oczywiście bez pozwoleń i zgłaszania tego Niemcom. W którymś momencie wojny przyjechał do Wieliczki Jan Kozubski z mojej rodziny. Założył tu biuro mier-nicze, co pozwalało mojej rodzinie zarobić choć trochę pieniędzy - mówi Henryk Kozubski.

Wspomina także wojenny ślub swej siostry z pochodzącym z Gdowa partyzantem Stanisławem Matuszykiem. Ślubu młodej parze udzielał zaprzyjaźniony ksiądz w kościele w Podstolicach. - Który był to rok, już nie pamiętam. Goście weselni wyruszali pojedynczo i po cichutku do kościoła w Podstolicach już w noc poprzedzającą ślub, oczywiście na piechotę. Udało się, Niemcy nikogo nie złapali.

Zdzisiu oglądał amerykański samolot

Gdy wybuchła wojna Zdzisław Wojas miał 6 lat. Mieszkał w tym samym miejscu, gdzie dziś - w Podolanach. Są jednak wydarzenia z tamtych czasów, które mocno wbiły mu się w pamięć. Najważniejszy był…samolot.

- Pamiętam, bo spadł niedaleko, na pastwisku pod Wólką Zręczycką. Załoga wyskoczyła na spadochronach i uciekła do lasu. Przyjechali Niemcy i zastrzelili człowieka z sąsiedniej wsi, który oglądał wrak w środku, a na ich widok zaczął uciekać. Jak udało się kilka lat temu ustalić, działo się to w środę 13 września 1944 r. , a amerykański Boeing B-17G o numerze 44-8166 i imieniu „Flak Happy Baby” czyli „Szczęśliwe dziecko artylerii przeciwlotniczej” należał do 15 Armii Powietrznej USA. Wystartował z Włoch. Gdy wracał z bombardowania zakładów chemicznych na Śląsku - został zestrzelony. Załoga ewakuowała się, jednak została wyłapana przez Niemców i trafiła do obozów jenieckich dla aliantów. Natomiast życiem przypłacili udział w kampanii wrześniowej trzej żołnierze, którzy zginęli w Podolanach. Przypomina o nich pomnik przed Ośrodkiem Fundacji Osób Niepełnosprawnych.

Pan Zdzisław z czasów wojny zapamiętał jeszcze inne epizody. - Kilka razy napadali na nasz młyn. Pewnie myśleli, że ojciec miał jakieś duże pieniądze - wspomina. Ale do młyna przychodzili też partyzanci po mąkę. Korzystali także z pomocy tutejszego kowala, który podkuwał im konie. W Podo-lanach przechowywali amunicję i broń. Wspomnienia z czasów „wyzwolenia” są konkretne: - Wojska rosyjskie stały na drodze w Podolanach - katiusze ostrzeliwały drogę na Marszowice. Mieszkańcy chowali się w lesie i pod mostem. W Podolanach złożona była „na kupie” broń polska, węgierska, partyzancka. Rosjanie przyjeżdżali i zbierali na samochody - mówi Zdzisław Wojas.

Monika miała pierwszy raz iść do szkoły

W piątek 1 września 1939 r. siedmioletnia Monika - bo tak wszyscy ją wołali , choć „w papierach” ma Amelia - miała rozpocząć naukę w szkole w Zręczycach. Ale tam nie poszła…

- Szykowało się na wojnę, więc we wsi zrobili schron. Był suchy rok i staw wysechł - chłopy zbudowały nad nim zadaszenie i tam można się było schować - opowiada Amelia Feliks ze Zręczyc, gdzie mieszka od urodzenia. - Przez pierwsze dni to widać było, jak ludzie całymi kupami szli przez pola. Jedni od Gdowa na Łapanów, inni odwrotnie. Zamieszanie straszne było- wspomina. - Jak się za jakiś czas trochę uspokoiło, to szkoła zaczęła działać, ale nikt nie pilnował, żeby dzieci do niej chodziły. Kto chciał, to posyłał. Ja chodziłam 3 lata. Były lekcje polskiego, matematyki i przyrody. Tylko co to była za nauka! Nie było żadnych książek, dopiero potem dali nam jakieś gazetki i na tym uczyliśmy się czytać. Ale ciężko szło, bo literki były małe i tylko drukowane. Młodsze dzieci chodziły do szkoły na 11, a starsze na 8 rano. Uczyły się w dwóch salach. Szkolny budynek stoi do dziś, ale pełni już inną funkcję. Obok wyrosła nowa szkoła i sala gimnastyczna.

Po trzech latach Amelka-Monika skończyła szkolną edukację, a zaczęła szkołę życia. - W domu było pięcioro dzieci, więc żeby jakoś ulżyć, pasałam gęsi u rodziny - mówi pani Monika.

- Bieda była. Mama tylko napiekła chleba, żeby było co jeść w domu i dać tym do lasu. Jak się wojna zaczęła, kto mógł - zostawił zboże w mendlach na polu, żeby Niemcy nie zabrali. Potem się je na młynkach mieliło na mąkę. Próbowali te młynki „plombować”, zaklejali papierem, ale papier się dało odkleić...

Ale okupanci zabierali nie tylko żywność, lecz i ludzi do pracy w Niemczech. - Chłopy to się po lasach chowały - noc nie noc, lato czy zima. Jak poszła wieść o łapance, to wszyscy znikali, w domach zostawali tylko starzy i małe dzieci. Ale u sąsiadów to zabrali z domu matkę - jej córka, jeszcze dziewczyna, poszła do Gdowa prosić, żeby ją wypuścili. Zgodzili się, ale w zamian ją wywieźli.

Jak wszystkie dzieci z okolicy Monika pobiegła do sąsiednich Podolan, by obejrzeć zestrzelony amerykański samolot, którego szczątki leżały w polu nad Rabą. Samoloty na niebie widywała często, ale nie umiała - tak jak chłopcy i mężczyźni - rozpoznawać, czy to wrogowie czy sprzymierzeńcy. Na niebie widziała jednak inne złowieszcze znaki. -Od strony Wiśniowej, Lipnika często widać było łuny od ognia i dymy. To Niemcy palili wsie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski