Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jestem szczęśliwy. Moje życie ma sens

Katarzyna Hołuj
Katarzyna Hołuj
Daniel Zawodnik ze swoją żoną - Joanną
Daniel Zawodnik ze swoją żoną - Joanną Fot. Katarzyna Holuj
Rozmowa. Daniel Zawodnik tydzień temu wyśpiewał trzecie miejsce w finale Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Niewidomy 27-latek z Krakowa pracuje w myślenickim Ośrodku Interwencji Kryzysowej i Poradnictwa, gdzie, jak mówi, spłaca swój dług wobec ludzi.

- Jakie to uczucie stać na scenie obok Marka Piekarczyka na scenie stojącej na krakowskim rynku, na oczach wielotysięcznej publiczności?
- Niesamowite. Przeżywałem je po raz drugi, bo 12 lat temu wziąłem udział w pierwszej edycji tego festiwalu. Wtedy też to było dla mnie ogromne przeżycie, śpiewałem z Grzegorzem Turnauem. Teraz z panem Piekarczykiem i miałem okazję przekonać się jak niesamowitym jak facetem. Nie sztucznym, plastikowym, ale normalnym, facetem, który coś osiągnął. Śpiewał ze mną i moją koleżanką. Stanął obok nas i było widać, że nie uważa się za kogoś lepszego. To było super…

- No i wyśpiewał Pan trzecie miejsce, a wtedy jako nastolatek, 12 lat temu pierwsze.

- Tak, jestem z tego powodu bardzo dumny i szczęśliwy, bo dostać nagrodę na takim festiwalu to jest coś. Oceniało nas profesjonalne jury a osoby w nim uczestniczące zajmują się muzyką profesjonalnie, śpiewają od lat. Ale chyba najbardziej cieszę się z tego, że udało mi się teraz zadedykować publicznie piosenkę żonie. Nie wiedziałem czy wystarczy mi odwagi. Ale kiedy wyszedłem na scenę, stwierdziłem że, nie ma odwrotu i że muszę to zrobić.

- Pan również śpiewa w zespole...
- Tak, w zespole Namuzowani. Ale śpiewamy hobbystycznie. Każdy z nas pracuje zawodowo, a muzyka jest formą odreagowania, rozrywki.

- Niepełnosprawność na scenie przeszkadza czy raczej pomaga?

- Myślę, że nie tylko na scenie, ale i wszędzie, w pewnych momentach przeszkadza, a w innych pomaga. Wychodząc na scenę mogę się potknąć, zrobię na niej dwa kroki za dużo i mogę spaść ze sceny, nie mówiąc już o tym, że na niej nie zatańczę. Pod tym względem jest trudniej. Ale czasem jest łatwiej. Bo choćby teraz na festiwalu wiedziałem, że jest tam telewizja, ale nie widziałem kamer, mikrofonów, reflektorów więc nie musiałem się tym dodatkowo stresować. W pracy też są momenty, kiedy jest trudno, bo nie wypełnię sam karty, ani nie zapiszę nic w grafiku. Ale bywa też łatwej. Kiedy ktoś przyjdzie i płacze, to ja go nie oceniam. Nie wiem czy łzy kapią mu z brody, czy zmoczyły sukienkę. Dzięki temu ludzie nie czują się przy mnie skrępowani.
W życiu, poza pracą też jest różnie. Nie widząc nie muszę oglądać agresywnych reklam, których jest coraz więcej. Ich widoku akurat nie żałuję. Ale są oczywiście rzeczy, których żałuję, że nie widzę, choćby urody kobiet, uroków krajobrazu. Nie wiem co to kolor czerwony, albo co to znaczy, że niebo przy zachodzie słońca zmienia barwę.

- Jest Pan pogodzony z niepełnosprawnością?
- Nie i nigdy nie będę. Nie można się pogodzić ze złem, a niepełnosprawność jest złem. Ja… zaakceptowałem to, że nie widzę. To zupełnie co innego niż pogodzenie się z tym. Zawsze będę marzył, żeby widzieć… Niewidzenie to część mnie, coś z czym muszę żyć. Myślę, że dobrze sobie z tym radzę, ale są momenty, kiedy bez żony nie dałbym rady. Spotkałem wspaniałą kobietę, z ogromną empatią, która mnie wspiera, ale jednocześnie, która ode mnie wymaga. Wkrótce zostanę ojcem. Wolałbym widzieć. Łatwiej by mi było opiekować się dzieckiem.
Myślę, że gdybym pogodził się z niepełnosprawnością, to przestałbym z nią walczyć, a ja chcę walczyć, chcę się jej przeciwstawiać, chcę się rozwijać.

- Żyje Pan jak pełnosprawny człowiek. Ma rodzinę, jest aktywny zawodowo, realizuje swoje pasje…
- Właśnie dzięki temu, że się nie pogodziłem się z moją niepełnosprawnością. To nie znaczy, że neguję to, że nie widzę. Jestem świadom swoich ograniczeń. Nie marzę o zrobieniu prawa jazdy i wiem, że choćby nie wiem co, nie zostanę kierowcą autobusu.

- Ale znalazł Pan zawód, w którym się spełnia. Cieszy się Pan opinią profesjonalisty. Jak to się stało, że wybrał Pan interwencję kryzysową?
- To nie ja ją wybrałem, ale ona mnie. Pod koniec studiów (nauki o rodzinie na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie) przeszedłem tutaj na praktykę i… zakochałem się. Okazało się, że to praca, o jakiej zawsze marzyłem tylko... nie wiedziałem, że to się tak nazywa – interwencja kryzysowa. Zawsze marzyłem, żeby w jakiś sposób spłacić dług jaki mam u ludzi, a mam duży. Ludzie mi bardzo dużo mi pomogli, dlatego zawsze powtarzam, że nie ma w naszym społeczeństwie czegoś takiego jak znieczulica. Wszyscy, którzy mi pomagają mówią, że jest znieczulica, po czym mi pomagają. To zabawne. Szkoda, że ludzie myślą, że jest tak źle. Ale dobrze, że rzeczywiście tak źle nie jest.
Tak więc, tu w ośrodku okazało się, że i ja mogę komuś pomóc. Pani dyrektor Sylwia Michalec-Jękot dała mi szansę. Zaryzykowała, bo przyjęcie niewidomego faceta wcale nie jest łatwą decyzją. I za to, że się odważyła zawsze będę jej wdzięczny. Zresztą nie jestem jedyną osobą niepełnosprawną w naszym zespole, pracuje z nami również dziewczyna, która jest głucha.

- Jak się Pan odnalazł w zespole OIK?

- Należy do niego również moja żona i na początku tylko ona rozumiała moje niewidzenie i to w czym trzeba mi pomóc. Ale minęła ledwie chwila, kiedy cały zespół zrozumiał specyfikę mojej niepełnosprawności. Jakoś tak odruchowo dla tych kilkunastu osób stało się oczywiste, że poruszam się swoimi ścieżkami. Że zawsze przechodzą pod tą ścianą. I zwykle jest tak, że pod tą ścianą nic nie stoi, że krzesło, na którym zwykle siadam jakoś tak nieoficjalnie zawsze jest wolne. To się dzieje, i to nie dlatego, że ktoś tak zarządził, ale dlatego, że jest ogólne zrozumienie mnie jako człowieka i akceptacja. Wtedy zrozumiałem, że skoro zrozumieli mnie, to tak samo rozumieją klientów, którzy tu przychodzą.

- Jak reagują na Pana klienci? Przecież przychodzą do Pana ludzie nie tylko niepełnosprawni, ale też zdrowi.
- Na początku się dziwią. A potem jest super. Dzięki temu, że nie widzę łatwiej jest im się przede mną otworzyć. Nieraz przychodzą opowiedzieć o cierpieniu, a tu przed nimi siedzi facet, który wie co to znaczy, który choć jest młody to już trochę przeżył. Albo przychodzi ktoś i mówi o wstydzie. Na przykład, że się wstydzi wezwać policję. Ja o wstydzie wiem wszystko. No na litość boską! Idę do komunii św. przez cały kościół i wszyscy się na mnie gapią. Czuję to. Albo ktoś mi mówi, że nie widzi wyjścia, że do końca życie będzie w takiej a nie innej sytuacji. Też będę do końca życia w takiej a nie innej sytuacji. Rozumiem co to znaczy, rozumiem jak to jest z czymś się borykać. Ale nie jestem alfą i omegą. Nie jest tak, że rozumiem każdy problem. Ja tylko staram się każdy zrozumieć problem. Moim ograniczeniem jest to, że nie pracują z dziećmi, bo z nimi pracuje się „projekcyjnie”: na rysunkach, bawiąc się klockami. Tego nie potrafię. Ale już na przykład ofiara gwałtu, przemocy ze strony mężczyzn nie musi się mnie bać. Jestem facetem, ale niegroźnym. Niewidzenie stanowi coś takiego co otwiera te panie. Panów zresztą też, bo panowie nie lubią, kiedy widzi się ich płaczących.

- Z czym najtrudniej jest sobie poradzić będąc niepełnosprawnym?

- Myślę, że… ze sobą. Najtrudniej jest nie dostać pomoc, ale o nią poprosić. Uprzejmie, spokojnie, z pokorą. Choćby wtedy, kiedy stoję na przystanku, muszę zapytać kogoś co akurat podjechało. Trzeba umieć się przełamać, bo to trochę wstyd nie radzić sobie samemu i to z taką drobnostką.
Trzeba pokory, żeby przyznać, że z czymś sobie nie radzę. Trzeba również pokory w przyjmowaniu tego, że ludzie mogą mi nie odpowiedzieć. Mają prawo być zajęci, mogą nie widzieć jak mi pomóc, obawiać się mi pomóc. To nie dyskryminacja, nie brak tolerancji, ale normalny, ludzki lęki. Zdarza się, że muszę trzy raz powtórzyć pytanie na przystanku. Moim zadaniem nie jest narzekać na to, jacy to ludzie wokół są głupi i nieuprzejmi, ale przełamać ich strach, zrobić tak, żeby przestali się mnie bać. Boją się inności, ja też się jej boję. Nie ma co się o to obrażać. Ten strach trzeba oswajać. Po to jestem na świecie. Jak spotykam kogoś z kim zaczynam rozmawiać to ten strach oswajam.
Albo inna sytuacja - jadę do pracy busem, kiedy nie ma nikogo na przystanku trzymam kartkę z napisem „Czekam na busa do Myślenic”. I tu znów największy problem to wstyd. Stoję na deszczu, kartka w jednej ręce, biała laska w drugiej. Wiem, że minęło mnie kilka busów i żaden się nie zatrzymał. Upokarzające. Ale czy mam krzyczeć o dyskryminacji? Prościej jest podejść do kierowcy, który się zatrzyma i podziękować mu, powiedzieć: „Fajnie, że się pan zatrzymał, bo tyle się wyczekałem. Dziękuję”.

- Czy jest Pan szczęśliwy?
- Mam rodzinę, mam pracę. Mam po co żyć. Szczęście to nie zadowolenie. To nie to, że nam wszystko wychodzi, ale to poczucie, że życie ma sens. A moje życie ma sens.

WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 7

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski