Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podążam za wyobraźnią

Redakcja
Michael Gira nie zdejmuje kowbojskiego kapelusza nawet do kąpieli Fot. Jennifer Church
Michael Gira nie zdejmuje kowbojskiego kapelusza nawet do kąpieli Fot. Jennifer Church
- Na okładce płyty Swans dokumentującej trasę koncertową w 1987 roku "Feel Good Now" jest Twoje zdjęcie wśród małych dzieci. I wyglądają one dosyć znajomo. Czy to pamiątka po Waszym pobycie w Polsce w tamtym czasie?

Michael Gira nie zdejmuje kowbojskiego kapelusza nawet do kąpieli Fot. Jennifer Church

MUZYKA. Rozmowa z MICHAELEM GIRĄ, liderem zespołu Swans, który 15 marca wystąpi w krakowskim klubie Kwadrat

- Tak. To zdjęcie zostało zrobione w małej wiosce gdzieś w Polsce. W tamtym czasie chyba nie oglądano u was zbyt często Amerykanów, a do tego w kowbojskim kapeluszu na głowie. Kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę, grupa jakichś dziesięciorga dzieci otoczyła nas i wszędzie za nami chodziła. W końcu zebrałem je wokół siebie i zrobiliśmy to zdjęcie. To były naprawdę piękne dzieci.

- Przyjechaliście wtedy po raz pierwszy do komunistycznego kraju. Jakie były wrażenia?

- Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem konsumpcyjnego kapitalizmu, ale to, co wtedy zobaczyliśmy w Europie Wschodniej, było naprawdę straszne. Przede wszystkim pamiętam pustki w sklepach z żywnością, nie było żadnego wyboru. Za koncert zapłacono nam w polskich złotówkach i mieliśmy naprawdę mnóstwo pieniędzy. Cóż więc było z tym robić? Kiedy mieliśmy już wyjeżdżać z Polski, poszliśmy do wielkiego sklepu, próbując kupić sobie coś za to honorarium. Było tam jednak tylko kilka płaszczy przeciwdeszczowych i par butów. W końcu kupiłem sobie bardzo drogi rosyjski zegarek. Dwa dni później - zepsuł się. Wyjeżdżając z Polski, wciąż mieliśmy przy sobie większość tych złotówek. Kiedy więc zobaczyliśmy starą babuszkę przy drodze, zatrzymaliśmy się i daliśmy jej wszystkie pieniądze. Potem dotarliśmy do Czechosłowacji - a tam ludzie mieli jeszcze gorzej niż u was. Pamiętam nawet wozy wojskowe na ulicach. Wszyscy byli ponurzy i zmartwieni.

- Ostatni raz koncertowaliście na ubiegłorocznym OFF Festiwalu. Występ został przerwany ponieważ graliście za długo. Często zdarza Ci się zatracać w muzyce podczas występów?

- Oczywiście. Na tym to przecież polega. Dla nas i dla publiczności. To był wspaniały koncert! Miałem to niesamowite uczucie zanurzenia w wielkim oceanie dźwięków. I dzieliłem je ze wszystkimi widzami na równych prawach.

- Podczas koncertu wydawało się, że pełnisz rolę dyrygenta reszty zespołu. Czy to znaczy, że postrzegasz Wasz najnowszy album "The Seer", z którego materiał wtedy wykonywaliście, jako coś w rodzaju symfonii?

- Nie. Mam zupełnie inne podejście do muzyki. Nie zdobyłem klasycznego wykształcenia, kieruję się przede wszystkim instynktem. Najważniejsza dla mnie jest intuicja, zawsze podążam za swoją wyobraźnią, staram się wyrzeźbić w dźwięku to, co słyszę w głowie. Ale z drugiej strony, na scenie jestem liderem zespołu. To wielka odpowiedzialność. Wszyscy moi muzyczni bohaterowie byli wokalistami i jednocześnie liderami zespołów - James Brown, Fela Kuti czy Howlin' Wolf. To nie znaczy, że uważam pozostałych muzyków za mniej ważnych. Czasem jednak, kiedy mi coś nie odpowiada, muszę zmienić kierunek, w którym podąża muzyka. Taka jest moja rola.

- Nagrania z "The Seer" brzmią jak praca zbiorowa. To znaczy, że z obecnym składem Swans znalazłeś wyjątkowe porozumienie?

- To prawda. Muzycy, z którymi teraz gram, są jednymi z najlepszych, z jakimi miałem okazję współpracować. To dlatego, że mamy podobną wrażliwość. Nagrywanie ostatniej płyty było więc pełne wzajemnego poświęcenia. Wszyscy poszukiwaliśmy tego samego. Kierowałem tym procesem, ale oczywiście pozwalałem się innym zaskoczyć. I kiedy tak się działo, to było wspaniałe uczucie.
- Wasz występ wyglądał jak wyjątkowo ciężka fizyczna praca. Kiedy skończyliście, pot lał się z Was strumieniami. Tak samo było w studiu podczas nagrań?

- (śmiech) Zupełnie inaczej. Zaczynaliśmy od intensywnego grania - ale to był tylko początek. Kiedy skończyliśmy, dla mnie to był zaledwie wstęp do dalszej pracy. Postanowiłem bowiem wykorzystać zarejestrowany materiał do zbudowania większej całości. A to już zdecydowanie nie było fizyczne czy emocjonalne doświadczenie, ale raczej konceptualna praca. Trochę jak montowanie filmu. Układałem bowiem nagrane dźwięki w większą całość. Tutaj ważna była technika, a nie przeżywanie chwili. Pełniłem w studiu rolę producenta - ode mnie zależało więc ułożenie wszystkich dźwięków dzięki znanym tylko mnie magicznym sztuczkom w większy obraz.

- Dlaczego zaprosiłeś do współpracy muzyków z zespołów Akron/Family, Low i Mercury Rev?

- To moi przyjaciele. Low grało z nami na pożegnalnej trasie koncertowej Swans w 1997 roku i od tamtej pory podziwiam ich muzykę. Kiedy skomponowałem "Lunacy", stwierdziłem, że piosenka ta potrzebuje grupowego śpiewu. Skontaktowałem się więc z Low i zaproponowałem im współpracę. Ich wokalne harmonie mają wyjątkowo uduchowiony charakter - a o to właśnie mi chodziło. Grasshopper z Mercury Rev śpiewał już na koncertowych płytach Swans w przeszłości. Tu było więc podobnie - jego osobność pasowała do tej, a nie innej piosenki. Zaprosiłem go więc do studia i popracowaliśmy trochę wspólnie.

- Ponownie w Twojej muzyce pojawił się żeński pierwiastek, bo na "The Seer" zabrzmiały głosy Karen O. z Yeah Yeah Yeahs i Twojej dawnej partnerki, Jarboe.

- Kiedy nagrałem "Song For A Warrior", stwierdziłem, że mój głos kompletnie nie pasuje do tej melodii. Był za ciężki. Dlatego pomyślałem, że powinna ją zaśpiewać jakaś wokalistka. Akurat nasz basista przyjaźni się z Yeah Yeah Yeahs, zaproponował więc Karen. Posłuchałem jej piosenek i stwierdziłem, że faktycznie będzie pasować, bo ma czuły i delikatny głos. Kompozycja, do której jej potrzebowałem, była utrzymana w stylu country - to była kołysanka dla mojej małej córeczki. Kobiecy głos był więc idealny. Jarboe spotkałem po wielu latach, kiedy graliśmy ze Swans w Atlancie, bo ona tam mieszka. Miło było się spotkać, a ponieważ jest utalentowaną wokalistką, poprosiłem ją o wykonanie kilku partii, które mają dużą moc, a jednocześnie są w jakimś sensie uduchowione.

- Głównym elementem muzyki Swans był zawsze Twój wokal. Dlaczego tym razem postanowiłeś go mocno zredukować?

- Jako producent muszę myśleć o całości muzyki, a nie tylko o sobie. Tym razem stwierdziłem, że nie powinienem śpiewać za dużo. To zresztą nie pierwszy raz w historii Swans. Podobnie było przecież na "Soundtracks For The Blind". Śpiewam tylko wtedy, kiedy to naprawdę jest potrzebne. Wielu liderów rockowych zespołów myśli, że powinno udzielać się wokalnie w każdym utworze - a w takim myśleniu kryje się pułapka pychy. Starałem się więc jej uniknąć.
- Wiele utworów z "The Seer" opiera się na mocnym dźwięku dronu. Co Cię w nim tak fascynuje?

- Jest w nim otwarta przestrzeń. Interesuje mnie to, jak jeden akord może się rozwijać. Nie lubię grać typowych progresji - bo wydają mi się banalne. O wiele ciekawsze są repetycje. Wbrew pozorom potrafią się ciekawie rozwijać, właściwie nigdy nie pozostają takie same. Poza tym uwielbiam dźwięk głośnych gitar, ponieważ można w nich zatracić całego siebie.

- Potężne brzmienia gitar i transowe rytmy bębnów przypominają... religijne hymny. Muzyka Swans może wywoływać duchowe przeżycia?

- Zabawne, że pytasz o to, bo właśnie napisałem piosenkę na ten temat. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to sama muzyka musi wywoływać takie stany, nie da się tego sprowokować tekstem. To jest właśnie moja religia - chcę poprzez muzykę osiągać wyższe stany duchowe, znaleźć w ludzkiej egzystencji coś naprawdę autentycznego. Wiem, że to brzmi nieco pretensjonalnie, bo w końcu jesteśmy tylko zespołem rockowym, ale wierzę, że to możliwe w tym gatunku. Udało się to choćby niemieckiemu zespołowi Popol Vuh. Kiedy go słucham - przenoszę się w inną rzeczywistość.

- Powiedziałeś kiedyś, że największe wrażenie wywarły na Tobie w młodości płyty The Stooges i koncert Pink Floyd. Wygląda na to, że pierwszy okres twórczości Swans wyrastał z tego pierwszego doświadczenia, a ten obecny - z drugiego.

- Nigdy nie próbowałem robić takiej muzyki jak ktoś inny. Zawsze chciałem wyrażać siebie. Tak samo i teraz. To nie było tak, że siedzieliśmy sobie w studiu i mówimy: "Zagrajmy tutaj taką partię bębnów jak u Pink Floyd". Zaczynamy zawsze od najprostszych rzeczy - jakiegoś akordu, który potem spontanicznie rozwijamy, staramy się nadać mu jakiś konkretny kształt. Może i są pewne podobieństwa między "The Seer" a "Ummagumma" Pink Floydów, ale to jednak zdecydowanie dzieło Swans.

- Dlaczego koncerty Swans są zawsze tak ekstremalnie głośne?

- Nasze brzmienie jest wyjątkowo dynamiczne. Jest w nim mnóstwo niuansów, które są słyszalne tylko wtedy, gdy muzyka jest odpowiednio głośna. Nie jesteśmy jednak, jak My Bloody Valentine, potężną ścianą dźwięku, mającą "zmiażdżyć" słuchacza. W naszych utworach są głośne, ale i ciche momenty. Zawsze podkręcamy wzmacniacze, bo bez tego wszystko brzmi kiepsko. Muzyka powinna być jak fala morskiego przypływu, wznosząca człowieka aż do samych niebios. Tak samo nas, jak i publiczność. To powinno być wspólne doświadczenie. Dlatego, kiedy gramy w klubach, czasem prosimy o... wyłączenie klimatyzacji. Robi się niemiłosiernie gorąco, co sprawia, że zarówno my, jak i widzowie wprowadzamy się w jakiś pozazmysłowy stan. W latach 80. zdarzało się nawet, że zamykaliśmy na klucz salę na czas występu - i ludzie nie mogli wyjść. To było coś niesamowitego!

- "The Seer" został przez większość krytyków uznany za jeden z najlepszych albumów minionego roku. Na koncerty Swans przychodzą tłumy fanów. Spodziewałeś się takiego uznania po powrocie grupy na scenę?
- Oczywiście, że nie. Nigdy nie myślę w ten sposób. Kiedy ukazuje się nowa płyta Swans, ja pracuję już nad następną. Tak jest i tym razem. Dlatego gramy obecnie na koncertach część materiału z "The Seer", a część - zupełnie premierowego. Co więcej - właśnie podczas koncertów tworzymy jego konkretne kształty. Tak samo działo się z bardziej rozbudowanymi kompozycjami z "The Seer". Podczas występów poprzedzających nagrania, zmieniały one kompletnie swoją konstrukcję.

- Czy gracie na tej trasie jakieś starsze utwory?

- Tylko jeden - "Coward" z 1985 roku. Spodobał mi się jego dziwaczny rytm, trochę jakby bluesowy. Oczywiście, przerabiamy go mocno na żywo. Ale generalnie to tylko bębny i... nasze wrzaski.

- Jaka zatem będzie kolejna płyta Swans?

- Tym razem podstawą będą głębokie i niekończące się struktury rytmiczne. Czyli zupełnie inaczej niż na poprzednim albumie. Może też muzyka będzie miała bardziej filmowy klimat. Nie jestem jeszcze pewien. Na razie to wszystko jest tylko w mojej głowie.

Rozmawiał PAWEŁ GZYL

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski