Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnienie o Marku i Mietku

Redakcja
21 sierpnia 2011 r. w katastrofie awionetki w Witowicach Dolnych pod Łososiną Dolną zginęli nasi licealni koledzy, Marek Kasperczyk i Mieczysław Rumian. Upływ czasu nie łagodzi poczucia straty, jedynie pozwala na refleksje. Każdy z nas coś stracił przez ich odejście i te indywidualne, prywatne odczucia składają się na mozaikę żalu, ale też i radości, że ich znaliśmy i o tyle jesteśmy bogatsi.

Każda śmierć to tragedia. Odejście dobrego kolegi pogłębia ból jeszcze bardziej. Ale kiedy w wypadku giną jednocześnie dwaj koledzy znani od trzydziestu z górą lat, pozostawiają po sobie całą otchłań pustki.

Zaczęliśmy wspólną naukę w I Liceum Ogólnokształcącym im. B. Nowodworskiego jesienią 1974 r.  I choć licealna przygoda miała się zakończyć po zdaniu matury w cztery lata później, dla większości z nas tak się nie stało.  Do dziś pozostajemy w kontakcie, do dziś wielu z nas nie wyobraża sobie świąt bez spotkania w klasowym gronie, do dziś niektórzy z nas wspólnie pracują, inni razem podróżują, a wszystkich łączy życzliwe zainteresowanie losem pozostałych.  Tacy byli też Marek i Mietek, uosobienia tych więzów—spotykali się towarzysko, współpracowali, razem szukali przygód, razem oczarowała ich magia latania.  Niewiele klasowych spotkań odbyło się bez nich i trudno było sobie takie spotkania bez nich wyobrazić.  Solidarnie wsparli fundusz absolwentów dla wyróżniających się młodych Nowodworczyków.  Tragiczny wypadek brutalnie przerwał ich życie, jednak pozostawili po sobie wspomnienia, które tu wspólnie spisujemy.  Jak długo te okruchy wspomnień będą nas wzruszać i cieszyć, to także o nich będą mówić słowa Horacego, pełne dumy i obietnicy: non omnis moriar, „nie wszystek umrę”.

*

Zupełnie do mnie nie docierało, że juz nigdy Marek czy Mietek nie zadzwonią, żeby sie spotkać, pogadać, czy gdzieś wyjechać. Przecież umówiona byłam w poniedziałek rano u Marka w jego warsztacie na naprawę samochodu. Zawsze był, doradził, pomógł. W niedzielę wieczorem czytając wiadomości w necie poczułam ukłucie w sercu. Rano, jadąc na godzinę 8, w głowie kołatała myśl - żeby był, żeby tylko był. Niestety - obcy mężczyzna na pytanie o Marka spuścił wzrok i powiedział "nie przyszedł - pojechał na pokazy lotnicze... i nie ma z nim od wczoraj kontaktu..." Juz wiedziałam wtedy, chociaż tliła sie jeszcze iskierka nadziei, że brak zasięgu, akcja ratunkowa, zamieszanie....

Mietka traktowałam jak brata. Śmialiśmy się wielokrotnie, aż wstyd powiedzieć, ale znamy się ponad 40 lat. Razem chodziliśmy w podstawówce do jednej pani profesor na lekcje fortepianu. Później spotkaliśmy się w jednej klasie w liceum. Następnie nasze drogi krzyżowały się na Akademii Rolniczej, na której paru wydziałach Mietek próbował studiować. Jednak był zbytnim indywidualistą, by sie nagiąć do jakiegoś sztywnego programu. Mieciu był inicjatorem powstania konta na Naszej Klasie. Chciał, byśmy mieli więcej informacji o sobie, wspierali się, spotykali, zamieszczali zdjęcia z imprez. Zawsze można było na niego liczyć - w każdej sytuacji i o każdej porze. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach przez Skype'a przesyłając zdjęcia, dyskutując. Ostatni raz spotkaliśmy się na początku sierpnia 2011 r. w Michałowicach. Wyciągnął mnie telefonem z łóżka, gdy odsypiałam imprezę weselną i jak zwykle zmobilizował swoim entuzjazmem i radością życia. Siedzieliśmy parę godzin z Mieciem, z Markiem i ich synami gadając, jedząc kiełbaski i pożegnaliśmy się do następnego razu.... którego już nie będzie.... Nikt i nic ich nie zastąpi... Pozostaje pustka i żal, że to tak szybko i na zawsze....

*

Mietek skontaktował się ze mną ostatnio po długiej przerwie w maju 2011 r., ja mu odpowiedziałem, on ponownie napisał w czerwcu i teraz była moja kolej. Ale jakoś się to odwlekło, wakacje i praca, nie było w naszej konwersacji niczego naglącego. Tak mi się wydawało.

Mietek pisał: "Ja mam już pół własnego samolotu a w tym roku pewnie odkupię jego drugie pół. Z Markiem K już latałem, nawet dużo i chyba się nie boi, bo ciągle pyta kiedy znowu". A później: "Ostatnio polataliśmy z Markiem Kasperczykiem". Przesłał mi też link do zestawu zdjęć i wideo z przelotu , pisząc "Mój samolot to ten biało-czerwony dolnopłat (kochana maszyna)". Na jednym ze zdjęć widać go lecącego w tym samolocie z czerwonym ogonem. Niestety, ten sam ogon widać i na zdjęciach z miejsca katastrofy. Mietek zakończył: "W ogóle zapraszam Cię do odwiedzania strony nowego portalu e-agle.pl, bo będą tam na pewno następne moje zdjęcia". Już nie. Ale wśród fotek z powyższego zestawu jest jedna z Mieciem na lotnisku w Łososinie Dolnej, z którego miał wylecieć z Markiem w ich ostatni lot...

Z Mieciem siedziałem na początku Nowodworka w jednej ławce. Jak się okazało, nie wyszło nam to na zdrowie, bo mając wcześniejsze podstawy z angielskiego lekceważyliśmy ten przedmiot, aż nauczycielka postanowiła z zawzięciem dać nam po nosach, co jej się zresztą udało. Nie pamiętam, czy rozdzieliliśmy się wkrótce potem, czy też dopiero kiedy Miecio odszedł do innej klasy. Ale Mietek zawsze pozostał z nami, zawsze z niefrasobliwym podejściem do życia, cokolwiek mu się przydarzyło, zawsze umiejący spaść na cztery łapy, zawsze z uśmiechem. Choć może on te łapy wytwarzał w miarę potrzeby - nie tyle lądował miękko ze względu na jakieś specjalne szczęście ile raczej potrafił znaleźć pozytywy w każdej sytuacji. I chwytał dzień.

Cztery lata temu, po ostatnim zlocie Nowodworczyków, spotkaliśmy się w dużej grupie w Stróży. Miecio mnie tam podrzucił i przebalowaliśmy aż do rana. A o świcie ruszyliśmy do Nowego Targu, gdzie ściągnął z łóżka kolegę-pilota LOTu i zaraz wylecieli awionetką do Czech. Miałem wątpliwości, czy dwaj niewyspani faceci powinni pilotować, ale zapewnili mnie, że to nie jest żaden problem. Tamtym razem rzeczywiście się udało...

Mietek wydawał się być zawsze w ruchu, choć bez pośpiechu.  Wspinał się na najwyższy szczyt Iranu, docierał w często sztormowych warunkach na platformy wiertnicze na Morzu Północnym i w wielu egzotycznych miejscach, latał szybowcami i samolotami.  Kiedyś chodziliśmy razem po Bieszczadach.  Miecio nie pasował do stereotypu poszukiwacza przygód, ale mu ich nie zabrakło.

Większą część Nowodworka przesiedziałem w ławce z Markiem Kasperczykiem, tuż obok słynnej grzywki-przyłbicy, od której wziął się jego przydomek "Rycerz". Potrafił dążyć do celu nawet kiedy wydawało się to skazane na niepowodzenie - np. jeżdżąc samochodem zanim jeszcze wolno mu było mieć prawo jazdy. W klasie przegadaliśmy niejedną chwilę (i godzinę!) na tematy nie związane z przedmiotem; często o jakiejś przyszłej wyprawie. Zawsze fascynowało mnie to, że wyruszając ze mną w 1980 r. na kajakowy podbój Przylądka Północnego miał za sobą zaledwie kilka łagodnych wypadów na jezioro. I chociaż wyznał raz czy dwa po jakimś piekielnym maglu, że "w portkach miał pełno", to nazajutrz zaciskał zęby i chwytał wiosło od nowa. I tak przez kilka tygodni. Pisałem o nim w książce: "Jeśli nasze wiadomości są dokładne, to Marek jest pierwszym człowiekiem, który współcześnie opłynął Nordkapp kajakiem. Ja w sekundę po nim" [płynęliśmy "dwójką"]. Nie były dokładne - ponoć rok wcześniej dotarła tam mocno sponsorowana grupa Brytyjczyków. Ale na pewno byliśmy pierwszymi Polakami, docierając tam składanym kajakiem z ubogiego kraju z żałosnymi finansami, bez puchowych kurtek czy śpiworów, a nawet bez środków na komary. Marek pierwszy, ja w sekundę po nim.
Kiedy polarny dzień ustąpił lapońskim nocom, przegadaliśmy wiele z nich z nich przy ognisku, często w pełnym porozumieniu dusz, ale czasem "na przeprosiny", bo i tak musiało być na wielotygodniowej wyprawie przez tundrę i tajgę. Snuł wtedy marzenia o przyszłej pracy nad jakimś wielkim wynalazkiem, myślał o rodzinie i wychowywaniu dzieci. Życie zrewidowało niejedno marzenie.

Mieliśmy się spotkać "pod Adasiem" w dziesięć lat po maturze - dla łatwego zapamiętania, ustaliliśmy to na 08-08-1988. Ale mnie los rzucił na inny kontynent i o letnim przyjeździe do Polski nie było wówczas mowy. Więc zadzwoniłem późno w nocy, żeby mu o tym powiedzieć i nie mogłem zrozumieć, dlaczego Marek tam już nie mieszka. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana, niż lapońskie nadzieje. A jemu mojej wiadomości oczywiście nie przekazano...   Rozmawialiśmy później o tym momencie kilkakrotnie. Powiedział mi, że to wtedy wyszłaby nam ta mityczna podróż dookoła świata, na którą miałby wówczas dość czasu, pieniędzy i desperacji. Ale mnie nie było.

Marek był zapalonym miłośnikiem samochodów – jako doskonały mechanik i współwłaściciel warsztatu samochodowego, pierwszorzędny kierowca i rajdowiec.  Pamiętam, jak bezbłędnie zmieniał biegi w „maluchu” bez dotykania sprzęgła, kompletnie „na słuch”, a także jak opowiadał mi o wypadnięciu z trasy w czasie rajdu, kiedy wraz z pilotem cudem wyszli z tego cało.  Nawet kajakując sadowił się w kokpicie pod kątem, tak jak w samochodzie, gdzie prowadził opierając się o drzwi.  A ja przez długi czas nie mogłem się zorientować, dlaczego kajak wyraźnie przechyla się na jedną burtę.

Po powrocie z Norwegii powiedział mi: "Jeśli będziesz kiedyś organizował wyprawę do piekła, daj mi znać!" To najdziwniejszy ale bodaj najmilszy komplement, jakim mnie ktokolwiek obdarzył. Cóż, ta wyprawa będzie musiała poczekać - aż do czasu, kiedy się znowu spotkamy.
Otarliśmy się kiedyś razem na Północy o śmierć w białym szkwale, wyrąbaliśmy drogę do życia przez kilka godzin opętańczego wiosłowania w gębę sztormu. Ale na oceanie zawsze można wykrzesać jeszcze jedną iskrę energii, jeszcze jedno włókno mięśni do walki. W nieplanowanym korkociągu takiej szansy nie ma. Nie wiem właściwie, dlaczego przyniosła mi ulgę wiadomość, że za sterami tej awionetki Miecio walczył do końca, choć próba wyobrażenia sobie tego ściska mi gardło. Może po prostu tak lepiej, niż obawa, że to niedopatrzenie czy pusta brawura. Napotkali coś większego od siebie i nie poddali się. Oby nam się tak wszystkim udało!

*

Prawie nic nie mam w sferze faktów. A jeśli już, to raczej zasłyszane od innych niż od nich samych. Pewnie dlatego, że się rozmijaliśmy: Mietek – ze swoją wieczną pogonią, przemieszczaniem się, zmianami, łatwością przyłączania się do ludzi, do życia, i Marek – stabilizacja, wyznaczający sobie nowe terytoria i trwający przy nich tak, że utożsamiany potem ze swoją pracą, warsztatem, pasją. Jakim zaskoczeniem było dla mnie to, że to właśnie Marek z Drugim Markiem popłynęli w tę ryzykowną wyprawę kajakową, a nie na przykład Mietek. Z nich dwóch: Marka i Mietka, stawiałabym właśnie na Mietka, że to on popłynie...

Widzę ich: Mietek, nie to, że z uśmiechem, tylko z uśmiechem na 100 %! Całą gębą, właściwie nie uśmiechem, ale śmiechem! Słyszę ten śmiech. Gdy go spotykałam, dużo się śmiał i brał sprawy tak jak są: tak – to tak, a nie – to nie. Nie lubił niuansów. I ta jego śmiałość w spojrzeniu, może nawet zuchwałość?
I Marek: przede wszystkim poważny wyraz twarzy, czasem zatroskany, wzbudzający zaufanie, że można na nim polegać, solidny gość, trwałość... Ale też się śmiał! Może bardziej do kogoś, bardziej dyskretnie niż tak jak Mietek – do świata, do życia, kompan do wszystkiego i dla wszystkich... 

Pamiętam ich też smutnych. Jak się spędzi razem w szkole parę lat, to się widzi kumpli w różnych sytuacjach. Marek – przybity, jeszcze bardziej zagłębiony w środek, ale dalej – jak twierdza.  Rycerz... Mietek – jak zgaszone słońce, jego twarz bez cienia uśmiechu, dziecięco nieszczęśliwa.

Nawet nie wiedziałam, że tak się przyjaźnili.

*

Marek był dla mnie bardzo życzliwy chociaż nie byliśmy bliskimi kolegami. Wyrażał to w charakterystyczny sposób. Kiedyś, na początku liceum, byliśmy pierwszy raz w Raciborowicach i graliśmy w piłkę. Miałem wtedy niezły aparat fotograficzny "Praktica". W szkole podstawowej mój zastęp harcerski miał "Foto” w nazwie, ale Marek nie mógł tego wiedzieć. Słabo grałem w piłkę i trochę nieśmiało widocznie robiłem zdjęcia w Raciborowicach, bo Marek podszedł do mnie i zaczął mnie zachęcać, „masz taki dobry aparat, powinieneś się tym zająć na serio, fotografia to jest to”. Pamiętam jego życzliwe słowa. Kto potrafiłby wtedy zajmować się mentoringiem?  Marek w 1975 roku.  To wspomnienie zapewne zdezintegrowałoby się zupełnie przez nieużywanie w dobrych czasach...lecz tak nagle wstrząsnęła nami jego śmierć.

*

Mieszkam za granicą, więc i Marka i Miecia widywałam od lat bardzo rzadko, ale obaj byli zawsze bardzo blisko memu sercu!  Ostatni raz widziałam Miecia na kawie, na Wiśle, w sierpniu 3 lata temu. Jak zawsze z Mieciem gadało nam się świetnie i czas spotkania upłynął o wiele za szybko. Namawiałam go, żeby znów mnie odwiedził. "Wpadł' do mnie poprzednio w 1996 roku i miałam nadzieję, że tym razem miałabym więcej czasu, żeby pokazać mu inną stronę miasta. Był człowiekiem, który żył "szybko": wiele chciał zobaczyć, wiele przeżyć i zawsze z uśmiechem na ustach...

Marka już nie widziałam dawno, ale na 25-leciu matury spędziliśmy dużą część nocy gadając o życiu, przyjaźniach, miłości, rozczarowaniach... Chyba była to nasza pierwsza i jak niestety się okazało, ostatnia tak długa i szczera rozmowa. W moich oczach Marek był ciepłym, uczuciowym i skomplikowanym człowiekiem, pełnym dobroci i chęci pomocy innym.

Będzie mi trudno przyzwyczaić się do przyjazdów do Krakowa bez nich, bo choć nie widywałam ich często, świadomość, że tam są—przyjaźni, serdeczni i zawsze uczynni—była mi bardzo droga!

*

Po dwudziestopięcioleciu matury Jasiek wpadł na pomysł, żeby Miecio mnie „przeleciał” - czyli, żeby mnie zabrał na lot szybowcem. Długo jakoś nie było a to pogody, a to pilota. Aż tu nagle dzwoni Miecio po nocy, że rano o siódmej zabiera mnie do Nowego Targu, bo pilot się znalazł, a pogodę może dowiozą.

I rzeczywiście, lot się odbył - dzięki Mieciowi miałam okazję oglądać redyki, Dunajec i Turbacz z góry. W drodze powrotnej jeszcze ugościł mnie żurkiem przy drodze i zaopatrzył w oscypek - przy czym nie chciał przyjąć ani grosza za benzynę. Po tym wyjeździe będę pamiętać dwie rzeczy o Mieciu. Po pierwsze, że był bardzo wspaniałomyślny, a po drugie, że ciągle żył w locie. Trochę tak, jak Janina Porazińska opisywała swojego ulubieńca: „Był fanatykiem ruchu, był ruchem samym”.  To był dobry chłopak.

*

Kto powiedział, że czas leczy rany? Teraz w to nie wierzę. A kto powiedział, że nie ma ludzi niezastąpionych? Chyba ten ktoś nie miał prawdziwych Przyjaciół. Kto inny siądzie w Waszych ławkach, Chłopaki? Nikt i nigdy!

Kolega ze szkoły pięknie powiedział, że jesteście już wolni. Tak,  Wy jesteście wolni, szczęśliwi i latacie nad kolorowymi, niebiańskimi łąkami. A czy pomyśleliście, Kochani Przyjaciele, co będzie z nami? Jak my mamy bez Was dalej żyć? Zawsze chcę z Wami płakać, śmiać się i pić za zdrowie..

*

"I oto znowu łódź z czarnym żaglem odpływa w nieznane unosząc na swym pokładzie jednego z nas" (Jarosław Iwaszkiewicz).   Czas zmienia nasze życie, wielokrotnie niezależnie od nas.

Nauczka jest dla nas wszystkich jedna  -  "spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą".

*

Łączymy się w żalu z rodzinami zmarłych i czcimy pamięć Marka Kasperczka i Mietka Rumiana, naszych kolegów i przyjaciół, jak również Nowodworczyków.

Absolwenci klasy IV d I LO im. B. Nowodworskiego w Krakowie, rocznik 1974-78.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski