Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

95 lat Wisły Kraków

Redakcja
Na boisku i bieżni Wisła założona została w 1906 r. Obecnie obchodzi jubileusz 95-lecia. Piękny wiek, obfitujący w wiele sukcesów sportowców z białą gwiazdą na koszulce. Do czołowych sportowców klubu należeli piłkarze, najstarsza sekcja klubu. Będą zawsze oczkiem w głowie kibiców.

Pamiętne mecze \* wielkie drużyny

Rok 1927 - Wisła pierwszym mistrzem ligi

Na boisku i bieżni

 Wisła założona została w 1906 r. Obecnie obchodzi jubileusz 95-lecia. Piękny wiek, obfitujący w wiele sukcesów sportowców z białą gwiazdą na koszulce. Do czołowych sportowców klubu należeli piłkarze, najstarsza sekcja klubu. Będą zawsze oczkiem w głowie kibiców.
 Wisła zaczęła grać na Błoniach, aż doczekała się w 1914 r. boiska (nie całkiem ukończone, budowę sfinalizowano po pierwszej wojnie).
 Drużyna od początku należała do czołowych w kraju. Jej działacze byli zwolennikami utworzenie I ligi państwowej, co udało się w 1927 r. W inauguracyjnych rozgrywkach ligowych triumfowała właśnie drużyna Wisły. Nie miała sobie równych, gromiąc np. TKS Toruń 15-0, Warszawiankę 8-2 czy 7-1 Polonię Warszawa. Najwięcej goli zdobył Henryk Reyman, 37 - to wyczyn do dziś niepobity.
 Za rok Wisła znów była najlepsza w ligowej tabeli. Drugie mistrzostwo zapewniła sobie, gromiąc m.in. znów Polonię dwukrotnie 7-2 czy Śląsk Świętochłowice 9-2. Skład pierwszych mistrzów ligi: Folga - Pychowski, Skrynkowicz - Józef Kotlarczyk, Jan Kotlarczyk, Makowski - Adamek, Czulak, Henryk Reyman, Jan Reyman, Balcer, grali też Bajorek, Burek, Łukiewicz, Koźmin, Kaczor, Krupa, Kowalski, Wójcik, Ketz, Gieras.
 Nie ma już pierwszych mistrzów ligi wśród nas, upływ czasu jest nieubłagany. Ale jeszcze kilkanaście lat temu, czy nawet kilka, niektórzy z nich wspominali reporterowi tamte dzieje.
 Jan Reyman był młodszym bratem Henryka, który uchodził za czołowego piłkarza Polski w latach przedwojennych.
 - Henryk miał niesamowity instynkt strzelecki - mówił nam młodszy brat sławnego strzelca. - Jego uderzenie miało dużą moc. W meczu z TKS 15-0 strzelił sześć goli. Z bratem pojechałem na pierwsze igrzyska olimpijskie, w których Polska uczestniczyła, w 1924 r. w Paryżu. Od 1926 r. grałem w Wiśle u jego boku. W pierwszych rozgrywkach ligowych o zdobyciu mistrzostwa Polski decydowało spotkanie Wisły w Katowicach z zespołem 1.FC. Stadion wypełniły tłumy. W gorącej atmosferze prowadziliśmy 2-0 po strzałach Czulaka i Henryka, a kiedy sędzia podyktował gola dla nas, rywale obrażeni na arbitra zeszli z boiska. Wracaliśmy do Krakowa jako zwycięzcy, a powrót przypominał radość rok wcześniej, kiedy Wisła wracała ze Lwowa z Pucharem Polski. Wówczas gratulowali wiślakom piłkarze Cracovii, rywale na boisku, ale koledzy poza nim.
 Rówieśnikiem "Białej Gwiazdy" był Mieczysław Balcer, urodzony właśnie w 1906 r. Grał na lewym skrzydle, jego rajdy i centry wzbudzały zachwyt widowni i respekt rywali. Był bardzo szybki, biegał 100 m w 11,1 sek, co było w tych czasach na ciężkiej bieżni świetnym rezultatem.
 Oto zachowany fragment rozmowy z Mieczysławem Balcerem:
 - Lubiliśmy grać, byliśmy przywiązani do swych barw i nie zważaliśmy na nic. Tymczasem warunki nie były łatwe. Po treningach i meczu myliśmy się w misce z zimna wodą. O jakichś wynagrodzeniach nikt nie słyszał, ale klub płacił za przejazdy i hotel. Treningi były wtedy proste. Dwa razy w tygodniu drużyna zbierała się i ktoś, choćby najstarszy gracz, zarządzał bieganie wokół boiska. Zwolnieni z tego byli starsi gracze. Potem był sparing, a potem znów młodsi biegali wokół. Najbardziej pracowali na treningach bracia Jan i Józef Kotlarczykowie, reprezentanci Polski. W klubie spotykała się młodzież akademicka, gimnazjalna, rzemieślnicza, wojskowi. Takie to były początki.
 Mieczysław Balcer był wzorem przywiązania do klubowych barw. Kiedy przeniósł się do Poznania na studia, nie zrezygnował z gry w Wiśle. Pociągami dojeżdżał na jej mecze. W historii Wisły zapisał się niezwykłym wyczynem. Był bowiem nie tylko świetnym piłkarzem klubu i reprezentacji Polski, ale ciągnęło go do lekkoatletyki. Jak pisaliśmy, szybko biegał, był skoczny, wysoki, uprawiał też dziesięciobój.
 W 1931 r. lekkoatletyczne mistrzostwa Polski odbywały się we Lwowie i Balcer walczył tam o złoty medal w tej najcięższej konkurencji. Znakomitym biegiem na 1500 m zapewnił sobie mistrzowski laur, ale radość zaraz zmącił mu niepokój. Po południu tego dnia Wisła grała ligowy mecz z Czarnymi Lwów, czy starczy mu sił?... Zagrał, długo utrzymywał się wynik 0-0, aż Balcer zainicjował rajd z piłką, strzelił na bramkę i Wisła wygrała 1-0!
 To jedyny piłkarz w historii nie tylko krakowskiego klubu, który był mistrzem kraju w piłce nożnej i lekkoatletyce.

Rok 1949 - Wisła ponownie zwycięska

Trzymaj Gracza!

Potrafił nawet bez butów strzelać gole rywalom

 Wisła jako pierwsza drużyna w Polsce wygrała ligę w 1927 r., a we wznowionych po wojnie w 1948 r. rozgrywkach ligowych znalazła się na 1. miejscu, mając tyle samo punktów co Cracovia. Dodatkowy mecz przyniósł tytuł "pasiakom", a Wisła musiała zadowolić się wicemistrzostwem.
 Powetowała sobie stratę złota w kolejnych sezonach. W 1949 i 50 roku była mistrzem Polski, w następnych rozgrywkach znów zameldowała się pierwsza w ligowej tabeli. Jednak ówczesny regulamin przewidywał, że mistrzem kraju zostaje - nie najlepszy zespół w lidze - ale zdobywca Pucharu Polski. A tu triumfował Ruch...
 Wiślacy odczuwali to jako krzywdę. W końcu to oni byli triumfatorami ligi, ale przez ten dziwaczny regulamin (szybko zmieniono i przywrócono ten dawny, sprawiedliwy) zostali oficjalnie pozbawieni tytułu.
 W każdym razie przełom lat 40. i 50. w krajowym futbolu to wyraźna dominacja "Białej Gwiazdy", która przez cztery sezony pod rząd nie schodziła poniżej drugiego miejsca. Do filarów zespołu należał Jerzy Jurowicz, bramkarz powoływany do reprezentacji. Zaczynał przed wojną, kiedy nagle, z trybuny został powołany, by zastąpić kontuzjowanego bramkarza Wisły. A to był ważny mecz, bo derby z Cracovią... Debiutant spisał się świetnie i na długie lata - z przerwą na wojnę - zajął miejsce w bramce "Białej Gwiazdy". Jako jeden z pierwszych sportowców w Polsce otrzymał odznakę Zasłużonego Mistrza Sportu.
 W ataku brylował Mieczysław Gracz, niezrównany technik, strzelec i boiskowy spryciarz. - Kiedy jako młody chłopak z Grzegórzek strzeliłem w towarzyskim meczu juniorom klubu 4 gole - utopiłem się w Wiśle - tak mówił o początku swych związkach z "Białą Gwiazdą". Najlepsze lata kariery zabrała mu wojna. Ale jeszcze do 1953 r. czarował widzów swą grą. Obrońcy rywali zawsze mieli kłopoty z upilnowaniem zwinnego wiślaka, toteż często wołali do siebie: - Trzymaj Gracza! Za którymś razem napastnik Wisły ujął się pod boki i zapytał filuternie: - Jakiego gracza? Bo jeśli mnie, trzeba mówić pana Gracza...
 Obok pana Gracza na środku w ataku występował doskonały strzelec Józef Kohut. W 1953 r., w spotkaniu Wisły ze Spartą Praga 5-3, Kohut strzelił aż cztery bramki. Czołowym zawodnikiem w obronie był Stanisław Flanek, mieszkający do dziś w Krakowie. Oto fragment jego wspomnień:
 - Potwierdzam, iż naszym najlepszym graczem był... Gracz! Dużo biegał, mylił obrońców, strzelał, zachęcał kolegów do większej ruchliwości na boisku. Gole zdobywał nawet... w skarpetkach. W meczu z Lechią urwały mu się kołki w bucie, zrzucił obuwie i tak grał, zdobył dwie bramki.
 Występowaliśmy często w składzie: Jurowicz - Dudek i ja - A. Wapiennik, Legutko, J. Wapiennik - Giergiel, Gracz, Kohut, Jaśkowski, Cisowski, a ponadto: Łyko, Szczurek. Mamoń, Kurkiewicz, Rupa, Snopkowski, Gamaj.
 Za zdobycie mistrzostwa w 1949 r. otrzymałem z klubu zegarek szwajcarski i kupon na ubranie. Za następny - też przydział na ubranie, skórzaną walizkę oraz dzieła Lenina i Stalina. Po następnym sezonie trafiły się nam znów zegarki.
 Stanisław Flanek żałuje tylko, że najlepsza drużyna w Polsce owych lat nie miała okazji konfrontacji na międzynarodowej arenie. Europejskie puchary wymyślono dla generacji Jurowicza, Gracza, Kohuta, Flanka zbyt późno, bo w 1955 roku...
 Dopiero generacja Władysława Kawuli, Fryderyka Monicy, a w następnych latach - Kazimierza Kmiecika, Zdzisława Kapki, Andrzeja Iwana mogła przystąpić do europejskich rozgrywek klubowych.

Gwiazdy NBA w Krakowie

Koszykarze Wisły, podpatrując sławnych rywali, sami zaczęli stosować sztuczki techniczne w grze

 Dziś jest to nie do pomyślenia, natomiast w 1964 r. gwiazdy koszykarskiej NBA zawitały do Polski i jako All Stars. 9 maja zagrały z Wisłą, prowadzoną przez trenera Jana Mikułowskiego.
 - Oczywiście, w tamtych czasach żaden przekaz telewizyjny z rozgrywek NBA nie istniał
- wspomina trzykrotny mistrz Polski Ryszard Niewodowski z Wisły. - Mogliśmy tylko czytać o zawodowej lidze w USA, wiedzieliśmy, że grupuje najlepszych graczy na świecie. Wojażowali wtedy po Europie i zawitali na pięć spotkań do Polski. Oczywiście, wzbudzili ogromne zainteresowanie, hala Wisły wypełniona był po brzegi.
 - Mieliście tremę w starciu z gwiazdorami NBA?
 - Sparaliżowani nie byliśmy, a w trakcie gry napięcie opadało i nawet próbowaliśmy różnych sztuczek jak oni, choćby podania zza pleców. Wyróżniał się w zespole NBA Bill Russell, stosujący wsady do kosza, wtedy mało jeszcze u nas znane. Zaraz spróbował tej sztuczki skoczny Krystian Czernichowski. Russell był nie tylko świetnym koszykarzem, skakał tak wysoko, że przed igrzyskami w Rzymie zastanawiano się w Ameryce, czy wysłać go jako koszykarza czy też skoczka wzwyż?... Pamiętam także świetnego rozgrywającego Cousy’ego, znakomitych Robertsona i Lucasa itd. Wynik nie był sprawą najważniejszą, chodziło o widowisko, które spełniło zadanie. Przegraliśmy 70-117 po honorowej walce. Po meczu trener Red Auerbach chwalił do prasy Wieśka Langiewicza oraz wymienił moją osobę jako dobrze wyszkolonego technicznie gracza.
 Dodajmy, że Auerbach podczas tokijskiej olimpiady w tym samym roku zachwycał się Bohdanem Likszą. Wiślak rzucił w meczu z NBA aż 26 punktów, dobrze też spisywał się na igrzyskach, Auerbach chciał mieć takiego zawodnika. Jednak ówczesne władze w Polsce ani nawet nie chciały słyszeć o takich transferach. Szkoda, bo może center Wisły zrobiłby na amerykańskich parkietach niezłą karierę...

Rok 1965 - koszykarze Wisły w Festiwalu FIBA

Europa u stóp "Smoków"

 Nie ma dziś w ekstraklasie koszykarzy Wisły, a kiedyś "Wawelskie Smoki" nadawały ton krajowym rozgrywkom, stąd wywodzili się olimpijczycy, reprezentanci Polski. Wiślacy sześciokrotnie sięgali po mistrzostwo kraju, ostatni raz w 1976 r.
 Jerzy Bętkowski miał jako trener szczęśliwą rękę. Jego podopieczni osiągali najwyższe laury na krajowym parkiecie, a on prowadził drużynę w prestiżowym, międzynarodowym turnieju zwanym Festiwalem FIBA w Krakowie.
 Rok przed jubileuszem 60-lecia Wisły, w 1965 r., działacze Wisły z prof. Janem Janowskim na czele postanowili zorganizować wielki turniej koszykówki. Udało się zaprosić znakomity Real Madryt oraz reprezentację Europy, nie wystąpili w niej tylko koszykarze ZSRR. Stawka i tak była znakomita, Jugosłowianie Korac i Daneu, Grek Tronzos i wielu innych.
 - Z naszymi przeciwnikami spotkaliśmy się na zgrupowaniu w Zakopanem - mówi trener Jerzy Bętkowski. - Sparingi nam się nie udawały. Ktoś mógł sądzić, że wiślacy nie mają czego szukać w tym doborowym turnieju. Ostatni szlif drużyna przechodziła w sparingach ze słowackim Svitem i pojechała do Krakowa.
 Tam zainteresowanie przeszło wszelkie oczekiwania. Zdobycie biletów graniczyło z cudem. Mimo że telewizja transmitowała mecze, każdy sympatyk sportu chciał być w hali Wisły. Wielkich imprez sportowych było wtedy mało, sport w TV bywał sporadycznie, więc głód koszykówki w międzynarodowym wydaniu okazał się wielki.
 Te mecze przeszły do historii "Wawelskich Smoków", które pokonały drużynę Europy 78-70, jak i zdobywcę Pucharu Europy Real Madryt 85-70. Bohdan Likszo, Wiesław Langiewicz, Krystian Czernichowski, Czesław Malec, Stefan Wójcik, Edward Grzywna, Ryszard Niewodowski byli w życiowej formie. Likszo był głównym egzekutorem, Langiewicz szalał na skrzydle i też dużo rzucał, pozostali wnosili niezbędne techniczne i taktyczne walory do gry, którą dyrygował Stefan Wójcik.
 Wdzięczna za pobyt ekipa hiszpańska obdarowała koszykarzy krakowskich i trenera szwajcarskimi zegarkami. Do dziś znajduje się on w posiadaniu trenera Bętkowskiego.
 Jeszcze raz, na 75-lecie Wisły, zawitała do Krakowa w 1981 r. reprezentacja Europy. Nowe pokolenie wiślaków z Andrzejem Sewerynem i Krzysztofem Fikielem na czele nie sprostało gościom 81-121.
 A skąd wziął się przydomek "Wawelskich Smoków"? Jerzy Bętkowski twierdzi, że gdy grał w Wiśle (od 1951 r.), to wraz ze Zdzisławem Dąbrowskim i Maciejem Wężykiem po nieudanych meczach mówili, że grali jak smoczki, a nie jak smoki. Musiał to podchwycić redaktor "Przeglądu Sportowego" Witold Szeremeta i nazwę "Wawelskie Smoki" rozpropagował na cały kraj; zyskała wielką popularność, jak "Zieloni Kanonierzy", czyli Legia, "Czarodzieje z Bielan" - AZS Warszawa, "Toruńskie Pierniki" - AZS z tego miasta czy wiele innych.

Rok 1970 - koszykarki Wisły finalistkami Pucharu Europy

Gdyby nie Siemionowa...

 Rok 1970 był szczególny dla polskich klubów. Wówczas do finału europejskich rozgrywek zakwalifikowały się dwa nasze zespoły - piłkarze Górnika Zabrze w PZP oraz koszykarki Wisły.
 Od tamtej pory podobna sztuka nie udała się następcom Włodzimierza Lubańskiego czy następczyniom Aliny Szostak i jej koleżanek.
 Były to osiągnięcia wyjątkowej wagi, konkurencja - jak zawsze w europejskich pucharach - okazała się mocna, a nasze drużyny nie startowały z pozycji faworytów.
 Edycję 1969/70 koszykarskiego Pucharu Europy wspomina ówczesny trener zespołu Ludwik Miętta:
 - Wtedy w rozgrywkach nie było jeszcze meczów grupowych, stosowano zasadę - przegrywający w dwumeczu odpada. Po drodze do finału wyeliminowaliśmy CREF Madryt, Vojvodinę Nowy Sad, a w półfinale Spartę Praga.
 Mecze z Czeszkami szczególnie utkwiły mi w pamięci. W Krakowie wygraliśmy zaledwie 54-52. Wyjazd do Pragi odbywał się w trudnych warunkach, to była pierwsza wizyta polskiego klubu po pamiętnym sierpniu 1968 r. Obawialiśmy się widowni, ale okazało się, że to my mamy doping. Na trybunie pojawiło się dużo Polaków, zatrudnionych w przedstawicielstwie dyplomatycznym i handlowym. To nam dodało ducha i zespół wygrał mecz 55-48.
 Wiślaczki znalazły się w finale klubowego Pucharu Europy, gdzie czekał je dwumecz z Daugawą Ryga. Oba mecze wygrał zespół z radzieckiej wówczas Łotwy 61-45 i 59-42. Czy można było pokusić się o jeszcze jedną niespodziankę?
 Ludwik Miętta uważa, że nie; przeciwnik był wtedy poza zasięgiem krakowianek. Choćby z prostego powodu.
 Od 1967 r. grała w tym zespole legendarna Siemionowa, koszykarka o wzroście bodaj 2,15 m. Dzięki temu królowała na parkiecie, przy zasięgu rąk tej olbrzymki rywalki nie miały szans. Najwyższa zawodniczka Wisły mierzyła 182 cm.
 Odtąd Daugawa i zarazem reprezentacja ZSRR dzięki Siemionowej nie miała przez kilkanaście lat równego sobie przeciwnika na świecie. Wiśle udało się raz pokonać Daugawę, w jednym z półfinałów PE w 1966 r., ale Siemionowa jeszcze wtedy nie grała.
 Wiślaczki grały w półfinale Pucharu Europy w 1966 i 1969 r. Trzon zespołu stanowiły: Krystyna Likszowa, bodaj najlepsza środkowa w historii sekcji, celnie rzucająca ze skrzydła Janina Wojtal, umiejąca trafić z daleka Barbara Wiśniewska, waleczna Irena Górka oraz jedna z najlepszych rozgrywających w dziejach klubu Alina Szostak.
 Potem jeszcze jedną wyborną generację miał Ludwik Miętta w Wiśle. To były lata 70., grały wtedy jako rozgrywające Halina Iwaniec i Halina Kaluta, jeden z najlepszych duetów na tej pozycji w Europie, a w przodzie Lucyna Januszkiewicz, Anna Jelonek czy Elżbieta Biesiekierska. Wschodziły gwiazdy Grażyny Seweryn i Marty Starowicz. Wtedy największe sukcesy odniosły wiślaczki w kadrze narodowej.
 W 1980 r. w jugosłowiańskiej Banja Luce Polska zdobyła srebrny medal, na podium stanęła wiślaczka Halina Iwaniec.
 - Nikt na nas nie liczył - wspomina trener Miętta. - Szczególnie w półfinale, gdy walczyliśmy z Jugosławią. Mimo wspierania rywalek przez widownię, wygraliśmy ten mecz i Polska znalazła się w finale. Rok później we włoskiej Anconie znów było srebro, mimo że zaczęliśmy od wpadki z RFN. Potem przyszła seria zwycięstw aż do finału, znów przeciw ZSRR. Z obu turniejów szczególnie zapadł mi w pamięci ten pierwszy, gdzie atmosfera była godna wielkich zawodów.

Alina Szostak-Grabowska:

Kłódka na usta!

 - Sport był wielką przygodą, dał nam możliwość poznania świata - wspomina Alina Szostak-Grabowska, czołowa koszykarka lat 50. i 60.
 Przypomnijmy, we wspominanych czasach, paszporty nie leżały w szufladach w domu, łaskawie wydawała je - lub nie - władza. Oficjalnie nikt nie posiadał dewiz. Wielkim więc przeżyciem były wyjazdy na Zachód.
  Klub "Białej Gwiazdy" łączył sprawy sportowe z turystycznymi, zawodniczki w Paryżu zwiedzały Luwr, w Madrycie - Prado itd.
 Wojaże zagraniczne to była swoista nagroda za dobrą grę. Bo wtedy nawet dojście do finału Pucharu Europy nie było gratyfikowane premią pieniężną.
 - Lubiłam trudne mecze - mówi Alina Szostak. - Bo one mnie mobilizowały. Takie były pojedynki z Daugawą. W półfinale remisowałyśmy 53-53, a do końca pozostała niecała minuta. Wtedy rzuciłam z półdystansu i ku radości mej oraz widowni trafiłam, dołożyła z wolnych Joanna Michalik i sprawiłyśmy sensacje 57-53. Pojechałyśmy na rewanż przez wielu skazane na porażkę. Ale tak nie musiało być. Nawiązałyśmy wyrównaną walkę. Rywalki nieustannie faulowały, szczególnie Irenę Górkę. Niestety, sporo cennych punktów nam uciekło za niewykorzystane rzuty wolne i pożegnałyśmy się z pucharem wtedy w półfinale.
 Z kolei z tego finałowego meczu z Daugawą 4 lata później jako ciekawostkę wspomnę, że przywiozłam małą kłódkę. Dał mi ją jeden z sędziów po meczu w Rydze, abym zbyt dużo na boisku nie mówiła. To była też aluzja, iż tam ściany mają uszy... Koszykarki Daugawy mówiły nam, że Wisła jest jedyną drużyną, która je pokonała!
 Przy sporcie trzymała nas pasja, także ważne było przywiązanie do klubu. Wtedy nie mogłam sobie wyobrazić, że co rok można grać gdzie indziej, a tak bywa teraz... Aby jechać na mecze kadry, brałam urlop bezpłatny w pracy. Otrzymywałyśmy wtedy za grę nieduże pieniądze, ówczesne 400 zł. Ale też kierownik drużyny Józef Biel zarządził, iż za przewinienia techniczne będziemy płacić karę 100 zł. Ponieważ należałam do koszykarek energicznych na parkiecie, ostro atakujących rywalki, śmiałam się, że do gry będę niedługo dopłacać...

Rok 1978 - Wisła na podbój kontynentu

Zagadka Malmoe

 Reważowy mecz ćwierćfinałowy Pucharu Europy Mistrzów Krajowych z Malmoe FF wiosną 1979 roku to ciągle temat dyskusji kibiców Wisły. Krakowianie po zwycięstwie 2-1 na własnym boisku do 67 minuty spotkania wyjazdowego prowadzili 1-0 po bramce Kazimierza Kmiecika. Niestety, w krótkim czasie pozwolili Szwedom strzelić aż cztery gole. W ten sposób zmarnowali olbrzymią szansę na znalezienie się w półfinale, a może nawet w finale tych rozgrywek.
 Możliwości wiślaków były wtedy naprawdę ogromne
- przez kilka lat powinni dominować w kraju i liczyć się w Europie.
 - Każde mecze inne niż ligowe zostawiają coś w pamięci - mówi Zdzisław Kapka, który 30 lat temu debiutował w pierwszym zespole Wisły, a dziś jest wiceprezesem zarządu klubu. - Choć pamiętam także mecz, który decydował w 1978 roku o mistrzostwie Polski - z Arką Gdynia. Te pucharowe, rozgrywane raz na parę lat, dostarczały wciąż nowych doświadczeń. Trafiliśmy przecież na Celtic Glasgow, Molenbeek, Bruegge czy Malmoe. Inaczej odbieraliśmy grę przeciwko tym znanym zespołom. Z Malmoe zaprzepaściliśmy wielką szansę, bo uważam, że w półfinale byliśmy w stanie wygrać z Austrią Wiedeń i awansować__do finału. Niestety albo na szczęście piłka na tym polega, że są mecze, których praktycznie nie wolno wygrać, a się wygrywa, i takie, których nie wolno przegrać, a się przegrywa. Gdyby w Malmoe, po strzeleniu bramki przez Kazka Kmiecika ktoś powiedział, że nie awansujemy, to bym go wyśmiał. To samo zrobiłbym, gdyby ktoś wspomniał o wygranej i awansie Wisły w przerwie meczu z Realem Saragossa. To dodaje uroku piłce, ale chciałbym przeżywać tylko takie mecze, jak ten z Saragossą.
 Jako głównego winowajcę tamtej porażki w Malmoe wskazywano bramkarza Stanisława Goneta. Już nieżyjącego. - Ludzie, którzy rzucili taką plotkę, nie wiedzieli o tym, że Staszek był obserwowany przez wysłanników klubów zachodnich - tłumaczy Zdzisław Kapka. - Przecież mógł wyjechać i ustawić się w życiu. Obecność menedżerów na trybunach nie mogła go zdenerwować. Zawsze wydawał się mocny psychicznie.
 W drugiej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy piłkarze Wisły wyeliminowali w Pucharze UEFA, w 1976 roku, szkocki Celtic Glasgow (2-2 i 2-0) i pechowo - w karnych - odpadli w potyczkach z belgijskim Molenbeekiem (1-1 i 1-1, po dogrywce w karnych 4-5) nie mieli takich "kokosów", jak obecnie pierwszoligowcy. Ale zdaniem Zdzisława Kapki wcale nie było tak źle: - To jest naturalne, że czasy się zmieniają. Na Zachodzie wcześniej piłkarze też nie grali o takie pieniądze jak teraz. Z kolei nasi poprzednicy mieli gorzej od nas. My mieliśmy natomiast określone przywileje typu mieszkania czy talony na samochody, choć dla młodzieży jest to obecnie abstrakcja. Generalnie, na tamte czasy krzywdy nie mieliśmy. W niektórych klubach było lepiej niż w Wiśle, postanowiliśmy jednak grać w Krakowie. Poza tym zmiana barw to nie była łatwa sprawa. Teraz jest zupełnie inaczej.
 W zespole, który w 1978 roku zdobył dla Wisły mistrzostwo Polski, większość zawodników była wychowankami, tylko nieliczni przyszli z innych krakowskich i podkrakowskich klubów. Wszyscy znali się od lat. Ówcześni działacze, wywodzący się z milicji, pozostali głusi na sugestie piłkarzy, by ściągnąć kogoś z zewnątrz dla wzmocnienia drużyny. Nie przenieśli się więc do Krakowa: Jacek Kazimierski, Kazimierz Buda, Henryk Kasperczak czy Andrzej Zgutczyński.
 Potencjał drużyny, która sięgnęła po tytuł, był i tak ogromny: Stanisław Gonet, Janusz Adamczyk, Antoni Szymanowski, Henryk Maculewicz, Krzysztof Budka, Zbigniew Płaszewski, Henryk Szymanowski, Zdzisław Kapka, Adam Nawałka, Andrzej Iwan, Kazimierz Kmiecik, Michał Wróbel, Leszek Lipka, Kazimierz Gazda, Jan Jałocha, Marek Motyka, Roman Plewniak, Leszek Pawlikowski, Andrzej Targosz, Janusz Krupiński, Józef Rosół.
 W ekipie trenera Oresta Lenczyka nie było już wówczas Marka Kusty i Adama Musiała. Pierwszy - po okresie karencji - przeszedł do Legii Warszawa, drugi - do Arki Gdynia. Zaraz po zdobyciu mistrzostwa do Gwardii Warszawa przeniósł się Antoni Szymanowski. I niewiele brakowało, żeby pociągnął za sobą 19-letniego Andrzeja Iwana. Ale Iwan wrócił do Wisły i uczestniczył w spotkaniach PEMK: z FC Bruegge (1-2 i 3-1), Zbrojovką Brono (2-2 i 1-1) i z Malmoe FF (2-1 i 1-4).
 Dodać też trzeba, że w mistrzostwach świata, które w czerwcu 1978 roku odbyły się w Argentynie w reprezentacji Polski wystąpili: Antoni Szymanowski, Henryk Maculewicz, Adam Nawałka i Andrzej Iwan. "Biała Gwiazda" świeciła wtedy pełnym blaskiem.

Rok 1999 - Wisła prywatna

Wiktoria, czyli zwycięstwo

 Zdobycie przez Wisłę w 1999 roku mistrzostwa Polski wieńczyło pierwszy etap budowy w Krakowie silnej drużyny piłkarskiej. Nie dane było jednak wiślakom grać w eliminacjach Champions League, ponieważ Europejska Unia Piłkarska (UEFA) wykluczyła ich na rok z pucharowych rozgrywek. Była to kara za ugodzenie nożem w głowę przez jednego z kibiców zawodnika AC Parma Dino Baggio podczas pierwszego meczu II rundy Pucharu UEFA, 20 października 1998 roku.
 W spotkaniach z Włochami zespół "Białej Gwiazdy" nawiązał grą i wynikami (1-1 i 1-2) do występów wiślaków pod koniec lat siedemdziesiątych. Wcześniej krakowianie wyeliminowali walijski Newton Town (0-0 i 7-0), turecki Trabzonspor (2-1 i 5-1) i słoweński Teatanic Maribor (2-0 i 3-0). Już wtedy konsolidowała się ekipa, która kilka miesięcy później sięgnęła po krajowy prymat.
 Tę dobrą passę zapoczątkowało przejęcie sekcji piłkarskiej Wisły jesienią 1997 roku przez Bogusława Cupiała, Zbigniewa Urbana i Stanisława Ziętka, współwłaścicieli myślenickiej Tele-Foniki. Postanowili zainwestować w klub, ściągnęli z Austrii, Belgii i Francji kilku występujących tam polskich pilkarzy: Kazimierza Węgrzyna, Krzysztofa Bukalskiego, Grzegorza Kaliciaka, Ryszarda Czerwca. Penetrowali też krajowy rynek, pozyskując Radosława Kałużnego z Zagłębia Lubin, Grzegorza Nicińskiego z Pogoni Szczecin i Daniela Dubickiego z ŁKS-u. Pojawił się także Nigeryjczyk Sunday Ibrahim.
 - Dostałem sygnał od Marka Koniarka, że tworzy się w Krakowie mocna drużyna. A ponieważ miałem wówczas problemy we Francji, zdecydowałem się wrócić do Polski. Nie chciałem siedzieć na ławce w Guingamp - wspomina Ryszard Czerwiec. - W Wiśle nie graliśmy jeszcze na miarę swoich możliwości, choć z 13. miejsca wyszliśmy pod koniec sezonu na 3., co gwarantowało nam start w Pucharze UEFA. To był zalążek i zapowiedź tego, że ten zespół będzie odnosił sukcesy.
 W czerwcu 1998 r. nowi szefowie Wisły zatrudnili doświadczonego, mogącego się pochwalić niezłymi osiągnięciami na międzynarodowej arenie (z Widzewem Łódź) trenera Franciszka Smudę. - Zaczęło to funkcjonować tak, jak powinno - podkreśla Ryszard Czerwiec. - Trener Smuda ustawił nas taktycznie. Skład był już mocny i wystarczyło tylko dobrze nas przygotować. Nie ukrywam jednak, że każdemu wtedy było ciężko. Pojawiło się dużo zawodników, przyzwyczajonych do tego, że w poprzednich klubach byli wybijającymi się graczami. Należało więc zrobić tak, żeby interes drużyny był najważniejszy. Stworzyć kolektyw. Myślę, że to się udało. Od pierwszych meczów wypracowaliśmy swój styl.
 Latem nie sfinalizowano kontraktu z trenującym już w Krakowie Markiem Citką, za to w 2. kolejce spotkań, w meczu z Polonią w Warszawie zupełnie niespodziewanie w barwach Wisły zadebiutował Tomasz Frankowski, wychowanek Jagiellonii Białystok, po piłkarskich przygodach we Francji (Strasbourg, Poitiers, Martigues) i Japonii (Nagoja). Niemal od razu stał się groźnym snajperem.
 Dotrzymał zresztą słowa, bo obiecał nowym kolegom, że zdobędzie liczbę goli odpowiadającą numerowi na koszukce - 21! Do mistrzostwa Polski dorzucił tytuł "króla strzelców". W tym samym meczu kontuzjowanego Artura Sarnata zastąpił... Jakub Wierzchowski, ten sam, który ostatnio z chorzowskiego Ruchu trafił do Werderu Brema.
 W grudniu 1998 r. dał się w końcu skusić Olgierd Moskalewicz z Pogoni Szczecin, za sprawą Franciszka Smudy na Reymonta znalazło się też dwóch zawodników Odry Wodzisław Śląski: Sławomir Paluch i Krzysztof Smoliński. Ten drugi niemal całą rundę wiosenną przesiedział na ławce albo grał w rezerwach. Szansę dostał dopiero w ostatnim spotkaniu sezonu - z Pogonią. W przerwie zimowej do Odry Wodzisław odeszli: Jacek Matyja i Paweł Adamczyk.
 - Mistrzostwo Polski na pewno cieszyło - mówi Ryszard Czerwiec. - Zdobyliśmy tytuł ze sporą przewagą. Niestety, po tych różnych perypetiach nic nam nie dawał.
 Za to Kinga i Ryszard Czerwcowie narodzonej wtedy córeczce dali imię Wiktoria. Mogło się to kojarzyć różnie. Jedni dopatrywali się w tym związków z Victorią Jaworzno, gdzie tata dziewczynki rozpoczynał karierę piłkarską, inni - z sukcesami Wisły. Wiktoria, czyli zwycięstwo.
 Przypomnijmy nazwiska tych, którzy po 21 latach znów zdobyli dla Wisły mistrzostwo Polski (po raz szósty w historii klubu): Artur Sarnat, Jakub Wierzchowski, Marek Zając, Bogdan Zając, Kazimierz Węgrzyn, Grzegorz Kaliciak, Grzegorz Pater, Radosław Kałużny, Ryszard Czerwiec, Tomasz Kulawik, Krzysztof Bukalski, Tomasz Frankowski, Olgierd Moskalewicz, Daniel Dubicki, Grzegorz Niciński, Sunday Ibrahim, Sławomir Paluch, Jacek Matyja, Paweł Adamczyk, Paweł Nowak, Jakub Żurek, Krzysztof Smoliński.
 Tuż po udanym sezonie w Sportowej Spółce Akcyjnej zaszły dość istotne zmiany kadrowe. Na stanowisku prezesa Ludwika Mięttę-Mikołajewicza zastapił dotychczasowy wiceprezes (zarazem współudziałowiec) Stanisław Ziętek. Z kadry mistrzów Polski ubyli: Wierzchowski i Smoliński.
 Na początku rundy jesiennej sezonu 1999/2000 nastąpiła też dymisja trenera Smudy. To był dopiero początek zmian organizacyjnych, prawnych i kadrowych w spółce.

Teksty o Wiśle:
Jan Otałęga i Jerzy Sasorski
Zdjęcia: Wacław Klag i archiwum

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski