Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zwyczajny profesor zwyczajny

Redakcja
Profesor Jacek Sieradzki wraz z żoną Barbarą Fot. archiwum rodzinne
Profesor Jacek Sieradzki wraz z żoną Barbarą Fot. archiwum rodzinne
Ma Pan podobno dwie pasje: pracę i podróżowanie.

Profesor Jacek Sieradzki wraz z żoną Barbarą Fot. archiwum rodzinne

Nie chcę, żeby

- Medycyna to zawód i pasja. A początki drugiej pasji także związane są z moją pracą. Kilkanaście lat temu w ogóle nie istniał taki termin, jak podróżowanie po świecie. Indywidualny wyjazd za granicę był prawie niemożliwy. Podróżowali sportowcy i lekarze - na sympozja, konferencje naukowe itd. To był realny powód wydania paszportu. Ja jeździłem dużo, bo zapraszano nas chętnie. Byliśmy pożądanymi gośćmi, ponieważ zawsze przygotowaliśmy dużą ilość prezentacji. W ubiegłym roku w San Francisco, na kongresie Amerykańskiego Towarzystwa Diabetologicznego, mieliśmy ich 10. Jednak służbowy wyjazd nie ma wiele wspólnego z podróżowaniem, jakie wraz z żoną uprawiamy dzisiaj.
Wspomniany przez Pana wyjazd do San Francisco, to bardzo atrakcyjny turystycznie cel.
- Tak, ale wyjazdy służbowe zawsze związane są z pewnym schematem, w którym naprawdę mało jest czasu na zwiedzanie. Tyle, że jeśli człowiek podróżuje przez kilka lat służbowo, to potem już aspiruje w tym samym kierunku w życiu prywatnym. Zobaczył dużo, poznał kawał świata i chce to robić dalej. Moja pasja zaczęła się od tego, że zawsze chciałem wrócić w miejsce, które mnie zainteresowało, a z braku czasu w trakcie pobytu zawodowego zaledwie je liznąłem.
Jaki rodzaj turystyki Pan preferuje? Z dobrym biurem podróży? Czy indywidualnie?
- Z daleka od utartych szlaków turystycznych. Byliśmy z żoną np. w Normandii i Bretanii, gdzie w ogóle nie ma turystów. Innym razem pojechaliśmy w Pireneje. To była któraś rocznica naszego ślubu. Zaplanowaliśmy tak, żeby trafić na fiestę w Pampelunie. Niezapomniane wrażenia! To też jest region leżący poza szlakami turystycznymi. W ubiegłym roku byliśmy w Prowansji, skąd przepłynęliśmy promem na Korsykę. Polacy występują tam śladowo. Zawsze inspirują nas tereny, gdzie rzadko bywają turyści na zbiorowych wyjazdach, a są niesłychanie atrakcyjne.
Dziś, w czasach, gdy świat stał się globalną wioską, to proste. Jednak kilkanaście lat temu możliwe były tylko zorganizowane wyjazdy zagraniczne. Zresztą - na indywidualne wypady mało kogo było stać!
- Podróżowaliśmy z namiotem za przysłowiowe 100 dolarów, ale wtedy byliśmy młodsi! Mieliśmy fiata 125 p. Nie zapomnę, jak dojechaliśmy do Algeciras - miasta w południowej Hiszpanii, a dokładniej w Andaluzji. Koniec świata. Miejscowość na cyplu, na wprost Gibraltaru i tam zepsuł nam się - bagatela - wsteczny bieg. Dopiero wtedy przekonałem się, że bez wstecznego w samochodzie człowiek nie może sobie dać rady. Na szczęście na miejscu był serwis seata, a wtedy seat należał do fiata. W warsztacie uznali jednak, że jesteśmy z Portugalii - o Polsce mało kto słyszał - i stwierdzili, że do Lizbony możemy wracać bez wstecznego. Długo musiałem tłumaczyć, że my z Polski. Rysowałem na zakurzonym samochodzie "peelki" i tłumaczyłem, że mam do domu 5 tys. kilometrów. Naprawili, ale byliśmy w strachu.
Kolejna Pana pasja także wiąże się z podróżami, czy tak?
- To raczej hobby, a nie pasja, ale owszem - zaczęła się od pierwszej w moim życiu wycieczki zagranicznej do NRD - wtedy jeszcze zorganizowanej. Byliśmy w Meissen i w Weimarze. W Meissen kupiłem sobie na pamiątkę popielniczkę z błękitnymi, skrzyżowanymi mieczami. Podobała mi się.
Ale dlaczego popielniczkę? Musiał Pan wtedy palić?
- Chyba tak. Nie pamiętam, rzuciłem palenie tak dawno, że po prostu nie wiem. Potem, w Weimarze, kupiłem drugą popielniczkę. Przy następnej podróży także - zamiast kubka czy plakietki - kupiłem popielniczkę i tak zaczęła się kolekcja. Dziś mam pewnie ponad 250 popielniczek z całego świata. Mój zbiór nie polega jednak na tym, że ktoś mi przywozi popielniczki z podróży. Zawsze sam je kupuję i zawsze jest to pamiątka z miejsca, gdzie byłem. Mam tylko jedną podarowaną w Strasburgu, ale to wyjątek.
Gdzie Pan trzyma te kruche zbiory?
- Najpierw stawiałem je w bibliotece, ale w miarę rozrastania się kolekcji kupiłem specjalną, przeszkloną serwantkę. Z moimi zbiorami wiąże się pouczająca dla mnie historia. Otóż któregoś roku, w sierpniu, gdy byliśmy na wsi, dostałem na imieniny prezent od żony. Był to album ze zdjęciami całego mojego zbioru. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nawet nie zauważyłem przygotowań, to znaczy fotografowania kolekcji, choć fotografka musiała być w domu co najmniej kilka razy. Byłem kompletnie zaskoczony prezentem. A gdzie morał? Otóż i on: okazuje się, że w domu, za plecami człowieka, można zrobić najróżniejsze rzeczy bez jego udziału i wiedzy.
Widzę, że ma Pan popielniczki najróżniejsze, chyba z całego świata. Jest popielniczka w pasiaku - z Alcatraz, są bardzo efektowne z Rodos, z Aten, z Meksyku - w kształcie sombrera. Kupuje Pan jedną czy kilka z jednego miejsca?
- Zazwyczaj jedną, choć zdarzają się odstępstwa. Mam np. dwie z Tihuany, bo dwa razy tam byłem i obie bardzo mi się spodobały. I żeby już ten wątek popielniczek skończyć, powiem tylko, że w tym roku podczas zjazdu Towarzystwa Diabetologicznego w Nowym Orleanie, w pewnej restauracji po raz pierwszy znalazłem taką jak moja kolekcję popielniczek. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, że ktoś zbiera to co ja. Po powrocie kupiłem dla nich popielniczkę z Krakowa i zamierzam ją wysłać.
Macie Państwo córkę, Joannę, która skończyła medycynę - a jakże!, ale uprawia dziennikarstwo. Zabieraliście ją w swoje podróże?
- Rzadko, bo kiedy była mała, jeździliśmy mało. Byliśmy wtedy oboje z żoną fanami zawodu. Można dyskutować, czy takie zaangażowanie miało sens, ale tak było. Nie mieliśmy dla dziecka czasu. Joasią opiekowała się babcia - matka mojej żony. Była wspaniałą opiekunką. Zresztą - córka chyba była bardziej przywiązana do niej, niż do nas. Teraz staramy się to jakoś rekompensować, zabierając naszą wnuczkę, Zuzię, na wakacje.
To jedyna wnuczka, prawda? Pewnie oboje z żoną szalejecie na jej punkcie?
- Postępuję według rad mojego przyjaciela i doświadczonego dziadka, posiadacza kilkorga wnucząt. Odkąd przyszła na świat moja wnusia, powtarza mi: kochaj i rozpieszczaj, zgadzaj się na wszystko, niczego nie odmawiaj, bo to nie jest twoje dziecko. I ja tę maksymę stosuję.
No to pięknie! Cały wysiłek wychowawczy rodziców idzie na marne!
- Nie jest tak źle. Zachowujemy zdrowy rozsądek, ale wnuczka wie, że u dziadków wolno więcej.
Czy jako lekarze zadręczacie Zuzię przesadną dbałością o higienę i zdrowe jedzenie?
- Nie, nie. Wspólnie z rodzicami doszliśmy do wniosku, że nie można dziecka chować pod kloszem. Dziś mówi się np., że niektóre przypadki cukrzycy są wynikiem przehigienizowania. Izolowane dzieci reagują chorobą na najmniejszy patogen. Myślę, że ta teoria może mieć rację bytu.
Co Pan czyta do poduszki? Pewnie literaturę medyczną?
- No nie! Ale mam np. całą kolekcję pamiętników lekarzy. Chyba wszystkie, jakie wyszły. Lubię literaturę faktu: pamiętniki, życiorysy, wspomnienia. Nie lubię literatury opartej na fikcji, a już najmniej fantasy. Może to wynika z mojego zawodu - ja muszę mieć oparcie w faktach.
A Pan nie zamierza napisać pamiętnika?
- Byłby to pamiętnik zwyczajnego lekarza i profesora zwyczajnego. Moje życie jest takie zwyczajne. Więc chyba nie będę pisać wspomnień, bo kto by to przeczytał.
Jest Pan bardzo zajętym człowiekiem, mimo że osiągnął Pan wiek emerytalny i mógłby Pan zwolnić. Ale załóżmy hipotetycznie, że ma Pan wolny weekend...
- Niemożliwe. W tym roku i już na przyszły rok mam zajęte prawie wszystkie weekendy, choć obiecałem żonie, że na emeryturze weekendy będą dla niej. Nie mam więc problemu z zagospodarowaniem nadmiaru wolnego czasu, co zresztą jest przyczyną rodzinnych kontrowersji. Bo nawet jak się zdarza, że miałbym czas, to żona jest zajęta. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy jeszcze możliwości sprawdzić, co byśmy zrobili we dwójkę w czasie wolnym od pracy.
Czy żyje Pan zgodnie z zaleceniami, które jako diabetolog daje Pan swoim pacjentom? Myślę o zdrowym odżywianiu, uprawianiu ruchu, zachowaniu właściwej wagi ciała?
- W większości tak. Trudno przecież zalecać coś nierealnego. Nie uprawiam wprawdzie żadnego sportu, ale codziennie chodzę do pracy pieszo. Tak też radzę moim pacjentom, jeśli skarżą się, że nie mają czasu na gimnastykę. W tak zatłoczonym mieście, jak Kraków, ma to - poza zdrowotnymi - także praktyczne uzasadnienie. Pieszo jest po prostu szybciej, bo piechura nie obchodzą korki. Staram się też zdrowo odżywiać i nie tyć.
Jakaś specjalna dieta?
- Nie, raczej umiar w jedzeniu i piciu. Lubię polską kuchnię, a szczególnie zupy. Chłodniki, a nie gaspachio, jarzynową, a nie minestrone. Z owoców morza najbardziej lubię schabowego...
No to smacznego. I dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Elżbieta Borek

CV: Prof. zw. dr hab. med. Jacek Sieradzki

Przez wiele lat był szefem Katedry i Kliniki Chorób Metabolicznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
Główne kierunki zainteresowań naukowych profesora Sieradzkiego, to cukrzyca we wszystkich jej aspektach.
Profesor opublikował ponad 300 prac naukowych. Przez 2 lata przebywał jako stypendysta Fundacji im. Humboldta w czołowych ośrodkach diabetologicznych w Niemczech. Odbył staże naukowe w USA w nowojorskim stanowym Uniwersytecie Stony Brook oraz w Joslin Diabetes Center Uniwersytetu Harvarda w Bostonie, a także w Steno Memorial Hospital w Kopenhadze. Wykształcił dziesiątki specjalistów chorób wewnętrznych, diabetologii i endokrynologii. W latach 1987-1991 oraz 2001-2007 był prezesem Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski