Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dochodzenie

Redakcja
Na drodze po olimpijskie zaszczyty nie brakło wybojów. Robert Korzeniowski nie poddawał się. Chód sportowy był przez dziesiątki lat konkurencją słabo znaną w Polsce i uprawianą przez nielicznych. Dopiero wraz z rozwojem kariery Roberta Korzeniowskiego doczekał się popularyzacji. Podobnie kiedyś takimi lokomotywami pewnych dyscyplin byli choćby Wojciech Fibak dla tenisa, Andrzej Bachleda w narciarstwie alpejskim czy Stanisław Królak dla kolarstwa.

JAN OTAŁĘGA

JAN OTAŁĘGA

Na drodze po olimpijskie zaszczyty nie brakło wybojów. Robert Korzeniowski nie poddawał się.

Chód sportowy był przez dziesiątki lat konkurencją słabo znaną w Polsce i uprawianą przez nielicznych. Dopiero wraz z rozwojem kariery Roberta Korzeniowskiego doczekał się popularyzacji. Podobnie kiedyś takimi lokomotywami pewnych dyscyplin byli choćby Wojciech Fibak dla tenisa, Andrzej Bachleda w narciarstwie alpejskim czy Stanisław Królak dla kolarstwa.
 Chód należy do najstarszych odmian sportu. W Anglii pierwsze mistrzowskie zawody odbyły się już w 1867 r. Rozprzestrzenił się w XIX wieku na inne kraje. Modne stały się zawody piechurów na dużych odległościach, np. Wiedeń - Berlin 578 km czy we Francji Colmar - Paryż 541 km. Ten drugi marsz utrzymał się w tym kraju do dzisiaj, jego pokonanie przez zawodników wymaga trzech dni.
 Na igrzyskach olimpijskich swą premierę chód miał w 1908 r. Przyczyna była prosta, organizatorem igrzysk stał się Londyn, a chód cieszył się na Wyspach wspomnianym wyżej, dużym zainteresowaniem. W stolicy Anglii rozegrano dwa dystanse, na 3,5 km i 10 mil. Obydwa wygrał Brytyjczyk George Larner.
 Od kolejnych igrzysk w Sztokholmie aż po 1952 r. (Helsinki) na igrzyskach odbywał się marsz na 10 km. W
1920 r. dołożono jeszcze 3 km. Od Los Angeles w 1932 r. zaczęto się ścigać na 50 km, a od 1956 r. dystans 10 km zamieniono na 20 km.
 Na ziemiach polskich chód sportowy pojawił się z końcem ub. wieku. Podobnie jak za granicą, wyznaczano zawodnikom wtedy duże odległości między miastami. W 1908 r. walczono o mistrzostwo Galicji na trasie Lwów - Stryj, było to 70 km. Zwyciężył jeden z braci znanej sportowej rodziny Kucharów
- Tadeusz.
 W niepodległej Polsce pierwsze mistrzostwa kraju zorganizowano w 1923 r. Na igrzyskach biało-czerwoni startują w chodzie od 1936 r. (Berlin). Naszym pierwszym olimpijczykiem był Teodor Bieregowoj-Bieregowski. Urodził się w 1908 r. w Lublinie, ukończył szkołę handlową i został... marynarzem. Był ochmistrzem na statku. Na igrzyskach w Berlinie spisał się dobrze, doszedł dziewiąty w stawce 33 rywali. 50 km pokonał w 4 godziny i
42 minuty z sekundami, Anglik Whitlock był szybszy o 10 min. Nasz debiutant, olimpijczyk nie dożył, niestety, czasów triumfu swego następcy - Roberta Korzeniowskiego. Bieregowoj zmarł w Gdyni w 1986 r.
 Natomiast na krajowe zawody z udziałem naszego mistrza olimpijskiego stara się zawsze przybyć Janusz Korosadowicz. To jeden z pionierów tej konkurencji w Krakowie. W 1946 r. uczestniczył w zawodach chodu. Towarzyszyły temu niecodziennie okoliczności.
 - Zawody odbywały się na stadionie Cracovii - wspomina. - Rozgrywano chód na 10 km, cały dystans na bieżni. Stanąłem na starcie, choć wcześniej nie trenowałem tej konkurencji. Byłem kierownikiem sekcji lekkoatletycznej Wisły. Miałem ambicję obsadzić wiślakami wszystkie konkurencje. Skoro brakło u nas specjalistów chodu, sam siebie zgłosiłem. Chciałem tylko dojść do mety. Sportowego kroku chodziarzy uczyłem się... w trakcie zawodów, od konkurentów. Musiałem przestrzegać reguł, bo sędziowie byli surowi. Jeden z nich nawet kładł się na murawie i podpatrywał, czy nie odrywamy obu nóg naraz od podłoża. Maszerował w naszej stawce olimpijczyk Bieregowoj, był faworytem, jednak nie zdołał ukończyć zawodów. Wygrał wtedy zawodnik z Kielc, Śliwiński, a ja, zupełny nowicjusz, byłem drugi. Tak mnie ten sukces zapalił, że niebawem w mistrzostwach Polski spróbowałem ponownie i wygrałem chód!
 Za wygraną zwycięzca otrzymał dres i w klubie 10 tys. ówczesnych złotych, które w całości przeznaczył na potrzeby sportowe swej sekcji.
 Janusz Korosadowicz, mimo obiecujących początków, nie kontynuował kariery chodziarza. Zbyt dużo pracy miał w sekcji, jak i w szkole, gdzie uczył języków obcych, a w oświacie zresztą krzywo patrzono na występy profesora - sportowca.
 Po latach poznał Roberta Korzeniowskiego, którego ceni za pasję działania. Na krakowskim Rynku, podczas mityngu chodu organizowanego przez mistrza z Atlanty i Sydney, spotkały się więc dwa pokolenia chodu sportowego.
Obecnie sędziowie chodu sportowego może nie kładą się na ziemi, by kontrolować zawodników, ale nadal reagują bez pardonu. Boleśnie odczuwają to zawodnicy, choć zarazem trudno obwiniać jedynie arbitrów o nadmierną surowość. Chodziarze nieraz przekraczają przepisy.
 - Sędziowie mogą nas karać za brak wyprostowanej nogi w kolanie i brak kontaktu z podłożem - wyjaśnia Robert Korzeniowski. - W praktyce oznacza to, że karze się za fazę lotu, która nie powinna zaistnieć w chodzie. Prościej mówiąc, nie wolno podbiegać. Sędziowie na trasie mają prawo udzielić nam ostrzeżenia i zgłaszać wnioski o dyskwalifikację. Aby wykluczyć zawodnika, trzeba trzech wniosków od trzech różnych sędziów. Wtedy pokazywana jest czerwona kartka.
 Nasz multimedalista z wielu światowych imprez sam odczuł surowość tych reguł na trasach. Zwłaszcza pierwsze lata, kiedy wspinał się do światowej czołówki, obfitowały w serię nieszczęść. Przylgnęło nawet do niego określenie "wiecznego pechowca"; zawodnika, który będzie zawodził na najważniejszych imprezach.
 Korzeniowski zadebiutował na olimpijskiej arenie w 1992 r. w Barcelonie. Nie miał jeszcze doświadczenia, zbyt krótko przebywał w Hiszpanii, by zaaklimatyzować się przed swoim startem. Ruszył żwawo na trasę 20 km, szedł czwarty, lecz w połowie dystansu brakło sił, dręczyło pragnienie. Zagubił technikę chodu, sędziowie udzielili mu dwóch wniosków o dyskwalifikację. Słabnący chodziarz nie ukończył konkurencji.
 Za kilka dni wyruszył na
50 km, swój ulubiony dystans. Na 35 km na czele stawki znalazło się trzech zawodników: Rosjanin Perłow, Mersonario z Meksyku oraz on. Wówczas ujrzał na tablicy dwa wnioski o dyskwalifikację, dlatego musiał asekuracyjnie zwolnić. Perłow uciekł, ale potem Korzeniowski wyprzedził rywala z Meksyku. Na stadionie już spiker ogłaszał podział medali: złoty dla Perłowa, a srebrny dla Polaka. Jednak w bramie stadionu, po przejściu prawie 50 km, Korzeniowski otrzymał czerwoną kartkę. Zawodnikowi świat niemal zwalił się na głowę. Zamiast podium były gorzkie, samotne chwile. Obserwatorzy długo dyskutowali, czy arbitrzy dobrze zinterpretowali technikę chodu naszego lekkoatlety.
 W 1993 r. odbywały się mistrzostwa świata w Stuttgarcie. Polski chodziarz już zaliczał się do szerszego grona pretendentów do medalu. Istotnie, Korzeniowski sprawował się dobrze, maszerował na trzecim miejscu. Jednak na 47 km znów dosięgła go dyskwalifikacja.
 Zawodnik poważnie zastanawiał się wtedy, czy nie skończyć kariery. Wprawdzie na innych zawodach odnosił sukcesy, ale dwie największe dotąd jego próby skończyły się zupełną klapą. Wielu ludzi postawiło na nim przysłowiowy krzyżyk, co nie mogło podbudować chodziarza. Nawet niektórzy członkowie jego rodziny radzili, aby dał sobie spokój, bo tyle zaangażowania i wysiłku idzie na marne...
Korzeniowski musiał sam podjąć decyzję: kontynuować to, co zaczął, czy odejść i zająć się czymś innym. Mógł uczyć wychowania fizycznego w szkole, bo właśnie ukończył AWF w Katowicach, obronił pracę magisterską. Ożenił się, urodziła się Andżelika, przeprowadzał się do Krakowa, przyszły więc nowe obowiązki. Starannie analizował dotychczasowe niepowodzenia. Czy tylko sam był winien, czy istotnie nieprawidłowo kroczył? Błędów nie można wykluczyć, ale też same okoliczności startów nie były sprzyjające.
 Polska była w chodzie sportowym kopciuszkiem. Dominowali w świecie zawodnicy Meksyku, Włoch, Hiszpanii, Rosji. W każdym gronie nowicjusz traktowany jest podejrzliwie czy niechętnie, bardziej surowo. Tak też sędziowie spoglądali na Polaka, mogącego zagrozić konkurentom z ich krajów. Do tego zdarzały się nieraz zwykłe pomyłki, sędziowie też ludzie i błędy ich nie omijają. Groźna jest dla chodziarzy pewna kategoria arbitrów, tych niedoświadczonych, z krajów, gdzie chód znajduje się dopiero w powijakach. Do takich sędziów miał Korzeniowski pretensje rok temu na mistrzostwach świata w Sewilli, iż zdjęli go z trasy ci, którzy dopiero uczyli się reguł chodu.
 Staranna analiza - wracamy do roku 1993 - perspektyw uprawiania chodu przyniosła wniosek pozytywny. Choć machnięto na niego ręką, Robert Korzeniowski postanowił spróbować jeszcze raz. Przede wszystkim chciał udowodnić krajowi i światu, że potrafi ukończyć zawody.
 W 1994 r. odbywały się w Helsinkach mistrzostwa Europy, do których przygotowywał się bez żadnego wsparcia. Po obydwu dyskwalifikacjach stracił miejsce w kadrze, pomoc i stypendium. Mimo to treningi przeprowadził sumiennie. Miał sporo sił, by walczyć w stolicy Finlandii o medal, ale nie kusił losu. Najważniejsze było dojść do mety i spokojnym krokiem zameldował się na piątym miejscu. To był przełom w jego karierze, udwodnił, iż technikę chodu ma nie gorszą od konkurentów. Za rok na mistrzostwach świata w Goeteborgu wywalczył na 50 km brąz. Zdobył pierwszy ważny medal. Swoim uporem, wykazując waleczny charakter, z którego znany jest dzisiaj, odbił się od dna. Miał już nazwisko w chodzie. Do Atlanty jechał jako ktoś już ważny.
 Od tej pory losy startów Roberta Korzeniowskiego są szeroko znane. W Atlancie maszerował na 20 km, traktując ten dystans jako rozgrzewkę przed maratonem chodu. Był ósmy, co utwierdziło go w przekonaniu, że do igrzysk jest dobrze przygotowany. W trakcie swej drugiej w życiu olimpiady był bardziej doświadczony, doskonale znał możliwości swego organizmu, wraz z trenerem Krzysztofem Kisielem precyzyjnie opracowywał cały roczny plan zajęć i rozjazdów, czas przybycia na igrzyska, by się odpowiednio zaaklimatyzować. Na 42 km trasy w Atlancie zorientował się, że ma wielkie szanse na złoto. Rywale słabli, liczył się jedynie Rosjanin Szczennikow.
 - Poczekałem jeszcze 2 km i zaatakowałem - wspomina Robert Korzeniowski. - Zostałem sam, a do mety było 6 km. Tylko chwilę martwiłem się, czy wytrzymam narzucone tempo, czy ktoś z tyłu nie rzuci się do desperackiej pogoni. Zaraz zorientowałem się, że dam radę, a inni musieliby iść w tempie sprintera, by mnie doścignąć. Ogarniała mnie euforia... Wróciła jednak szybko samokontrola, bo pamiętałem o nauczkach z Barcelony i Stuttgartu. Zachowałem spokój i tak doszedłem do mety. Teraz lepiej pamiętam, co działo się na trasie niż po minięciu mety. Byłem tak oszołomiony, ściskały mnie dziesiątki rąk, udzielałem wielu wypowiedzi, ale nie potrafiłbym teraz ich odtworzyć.
 Od tej pory Korzeniowski stał się osobą popularną w Polsce, a dziennikarze, czytelnicy i słuchacze mogli zauważyć, że jest człowiekiem umiejącym się znaleźć w każdej sytuacj. Udzielał jasnych, nie banalnych wywiadów, których słuchało się z przyjemnością. Stał się człowiekiem medialnym, w czym pomagają mu rozliczne zainteresowania. Nie koncentruje się tylko na sporcie, ale ogarnia różne przejawy życia. Może dyskutować o polityce, historii, geografii, życiu kulturalnym, sporo czyta, zna kilka języków. W kręgu rodziny popisuje się ponadto znajomością wielu kuchni świata. I nie tylko opowiadaniami, bo popiera je czynem, bierze do ręki patelnię czy inne akcesoria i w kuchni wyczarowuje jakiś specjał z Hiszpanii czy Afryki. Jest obieżyświatem, spędza co roku po kilka miesięcy trenując na różnych kontynentach.
 Popiera starania naszego kraju o wejście do zjednoczonej Europy. Bierze udział w wyborach, jego poglądy można określić jako liberalno-konserwatywne. Nie wyklucza, iż w przyszłości zostanie politykiem, choć mógłby zrobić to i teraz. Kilka partii już zgłaszało chęć zwerbowania go w swe grono. Uważa jednak, iż póki jest zawodnikiem, musi reprezentować ogół kraju. Z ważnych funkcji przyjął tylko godność ambasadora sportu naszego kraju przy Radzie Europy. Jego zadaniem jest propagowanie zasad _fair play _w sporcie.
 Samo uprawianie sportu mu nie wystarcza, postanowił rozpropagować uprawianie chodu i już trzy razy na krakowskim Rynku zorganizował światowy mityng. Rozpoczął też działalność handlową, jest w Krakowie właścicielem sklepu sportowego i współwłaścicielem drugiego.
 Zawodnik Wawelu po Atlancie kontynuował złotą serię, wygrał mistrzostwa świata w Atenach i Europy w Budapeszcie. W 1998 r. wybrany został najlepszym sportowcem Polski w tradycyjnym i prestiżowym plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Potknięcie przyszło nagle, rok temu w Sewilli. Dyskwalifikacja na trasie 50 km przypomniała mu najgorsze chwile sprzed lat. Miał żal do arbitrów z Afryki, że pochopnie zdjęli go z trasy.
 - Wyciągnąłem wnioski
- mówił przed wyjazdem do Sydney Robert Korzeniowski.
- Sędziowie nie tylko zwracają uwagę na prawidłowy chód. Ważne jest też ogólne wrażenie. Oglądałem na kasecie mój start w Hiszpanii i postanowiłem całkowicie zmienić wizerunek. W Sewilli ze względu na upał obciąłem od dołu koszulkę, na trasie fruwała wokół ciała, wrażenie nie było najlepsze. W Sydney pomaszeruję całkowicie przykryty, schludny jak kompania honorowa.
Zawodnik wyciągnął też drugi wniosek. Po Atlancie na wielkich imprezach startował jedynie na 50 km, swym koronnym dystansie. Drugi, krótszy, opuszczał, by nie tracić siły. W australijskich igrzyskach wrócił na obydwie trasy.
 - Dwie szanse to przecież więcej niż jedna. Po co więc oddawać jedną walkowerem?... Może na 20 km nie zdobędę złota, ale powalczę o miejsce w czołówce. Myślę, że wytrzymam oba dystanse. Zobaczymy, co z tego wyjdzie - stwierdził.
 I to była decyzja o kapitalnej wadze. Właśnie na mniej lubianym przez siebie dystansie 20 km, na którym wielkich sukcesów nie odnosił, został mistrzem olimpijskim. Na nic zdały się wysiłki podbiegającego Meksykanina Segury... Korzeniowski wysłuchał Mazurka Dąbrowskiego i awansował do ścisłego grona najlepszych polskich olimpijczyków w historii, którym przewodzi Irena Szewińska. Dzisiejszej nocy znów wyruszył na olimpijską trasę... Jaki nowy rozdział trzeba będzie dopisać do jego kariery?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski