Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maria Severa, czyli tragifarsa w teatrze PWST

WACŁAW KRUPIŃSKI
Rys. T. Bocheński
Rys. T. Bocheński
Czerwiec 2011 roku. Studenci specjalności wokalno-aktorskiej dowiadują się, że spektakl dyplomowy będzie przygotowywał z nimi prof. Tadeusz Bradecki.

Rys. T. Bocheński

KONTROWERSJE. Studenci krakowskiej PWST odmówili zagrania spektaklu dyplomowego podczas Festiwalu w Łodzi. Uczelnia wyciągnęła wobec nich surowe konsekwencje.

Doświadczony aktor, reżyser, obecnie dyrektor Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach, zarazem twórca niekojarzący się z musicalem, a tym jest wybrana przez niego "Maria Severa", dziełko twórców z Kanady. Są zaskoczeni; liczyli, dając temu wyraz w prośbach do władz, na innego twórcę. Jeszcze bardziej zaskakuje ich wybór ściągniętego specjalnie dla nich musicalu. Nieatrakcyjne libretto, niepociągająca muzyka. Tadeusz Bradecki rozdaje im piosenki, co ma być podstawą do stworzenia obsady.

Pora podzielić się winą - przeczytaj komentarz autora

Wrzesień. Reżyser, w ogóle ich nieznający, nikogo nie przesłuchuje. Przydziela role na chybił trafił, w efekcie czego obsadzona w roli tytułowej Barbara Garstka, sopran koloraturowy, musi śpiewać partie altu (w styczniu nadweręży struny głosowe, laryngolog wystawi jej zwolnienie, spektakl zostanie odwołany).

Mająca zajęcia z ustawienia głosu Justyna Motylska pomóc może niewiele; zajęć jest za mało. Co gorsza - za mało jest godzin na przygotowanie musicalu. Mówi o tym raport, przygotowany na zlecenie rektor, prof. Ewy Kutryś. Jego autorka, prof. Agnieszka Mandat, przyznaje, co zapisała w dokumencie, iż w pierwszym odruchu, dowiedziawszy się o odmowie występu przez studentów podczas Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, również uważała, że karą powinno być skreślenie z listy studentów. Po miesiącu rozmów z 30 osobami, po poznaniu realiów, w jakich dyplom powstawał i tego, co wydarzyło się w Łodzi, zweryfikowała zdanie. "W trakcie postępowania wyjaśniającego ujawniły się fakty, które w mojej ocenie rzucają inne światło na tę sytuację" - stwierdza w raporcie. Po czym pisze: "Winni byli studenci, ale też wina jest po stronie uczelni. Konkluzja jest więc jedna, nie można karać tylko jednej strony, a w każdym razie nie tak surowo".

Jesień 2011. Studenci, choć nie przekonani do słabego libretta i muzyki niemającej nic wspólnego z fado, a przecież tytułowa Maria Severa to legendarna przedstawicielka tego gatunku, pracują nad dyplomem. "...wiedząc, że ich obowiązkiem jest realizowanie decyzji PWST, starali się realizować wszystko jak najlepiej" - stwierdza raport.

Oczekują 8 godzin prób, z czego przynajmniej połowy z reżyserem; on spotyka się z nimi po 2-2,5 godziny. Dyplom przygotowuje w ramach pensum, tj. 79 godzin zegarowych, a to spektakl trzygodzinny! Inni pedagodzy w takich sytuacjach najczęściej pracują dobrowolnie znacznie więcej, bo liczy się efekt. Bradecki ogranicza się do opłaconego limitu. Skupia się głównie na ustawianiu sytuacji, nie dbając o relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami, nie daje uwag aktorskich. Dodajmy; jego asystentem jest jeden ze studentów, Rafał Supiński.

Raport wskazuje też, powołując się na Mieczysława Grąbkę, że musical wymaga co najmniej o połowę zwiększonej ilości prób. A tu nie było nawet minimum. Nic dziwnego, iż studenci "są przekonani, że wynik ich pracy jest zły".

25 listopada. Odbiór dyplomu. Z około 20-osobowej Rady Wydziału przychodzi pięć osób: prof. Aleksander Fabisiak - opiekun roku, prof. Jacek Romanowski - dziekan Wydziału Aktorskiego, prof. Jadwiga Leśniak-Jankowska oraz prof. Beata Fudalej i prof. Sławomir Sośnierz. Ta ostatnia dwójka w przerwie wychodzi, co - to znów raport - "utwierdza studentów w poczuciu, że coś jest nie tak z poziomem ich dyplomu".
Są wręcz zaskoczeni, że dyplom został przyjęty. Czyżby i dlatego, że na dyplom, na koszt Szkoły, przylecieli z Kanady autorzy, zaproszeni na wyznaczoną już następnego dnia premierę? Studenci słyszą jedynie, że spektakl wymaga nadal pracy oraz skrótów.

Spektakl jest grany z powodzeniem, ale studenci są pozostawieni sami, jako że reżyser, wypełniwszy godziny pensum, nie ma dla nich czasu. Słyszą za to opinie innych pedagogów, którzy "w sposób miażdżący i często nie przebierając w słowach krytykują dyplom".

Przykłady przynosi raport. Beata Fudalej: "spektakl jest bardzo zły, na poziomie domu kultury". Sławomir Sośnierz: "Tam nie ma żadnych relacji. Szkoda mi was, ale dobrze, że śpiewacie". Rektor Ewa Kutryś: "To jest gówno. Nie możecie się w tym obronić. (...) Mam żal do Władz, że pozwoliły na wykonanie takiego tekstu i takiej pracy finalnej".

1 grudnia. Zaproszony przez prof. Fabisiaka idę na "Marię Severę". Jest i znany mi pedagog PWST, Janusz Szydłowski, reżyser spektakli muzycznych. W przerwie wzburzony, a pracował z tymi studentami przez dwa lata, wie, ile potrafią, daje upust emocjom. Za swą krytykę oberwie, bo mówił, to też jest w raporcie, "w obecności dziennikarza". Od tego roku akademickiego, nie godząc się z tym, co się dzieje, jak mówi, odszedł z PWST.

3 grudnia. W "Kulturałkach" piszę o "smutku i szoku, że reżyser z dorobkiem może tak pognębić oddanych mu pod opiekę studentów, że może pozostawić ich tak bezbronnych wobec teatralnej materii. Jakby czuł, że z pełnego (banału słowno-muzycznego dziełka) i on nie naleje. Dalibóg, gdyby nie Maria Severa jako bohaterka, gdyby nie padające słowo fado, nie dałoby się odgadnąć, że ów musical Paula Sportelliego i Jaya Turveya odnosi się do tej muzyki i jednej z jej legendarnych postaci". Wspominam i o tym, że zabrakło reżysera, co to "najpierw (...) dziełko liche podrzucił, a potem oddanych mu pod opiekę studentów porzucił". Pisząc, nie wiem jeszcze, jak trafne to słowa. Studenci mogą liczyć bowiem jedynie na wsparcie prof. Fabisiaka, który pracuje z nimi nad skrótami.

4 stycznia. Pojawia się reżyser. Nie godzi się na większość zmian. Wyjeżdża.

Styczeń, luty. Spektakl, o pół godziny krótszy, jest grany. Mimo docierających do studentów krytycznych opinii, mimo dyskomfortu płynącego z grania w starych dekoracjach, w używanych, źle dopasowanych kostiumach, tudzież butach (dwaj studenci łapią grzybicę).

Studenci słyszą od dziekana , że cieszy się, iż walczą z reżyserem. "Absolutnie sobie nie przypominam, żebym używał takiego sformułowania przeciw pedagogowi" - zaprzecza Jacek Romanowski w raporcie.

Głównie jednak walczą o siebie; wiedzą, że pod koniec kwietnia jest w Łodzi festiwal będący okazją, by pokazali się dyrektorom teatrów z Polski. Nie mają, jak inni studenci, drugiego dyplomu, chcą zatem jechać z tym. Słysząc cały czas, że ich dyplom to "gówno", dokonują dalszych zmian na własną rękę. Znają niechęć Tadeusza Bradeckiego do zmian i wiedzą, ile zmienili, idą więc do dziekana Romanowskiego z pytaniem, czy reżyser będzie w Łodzi i z prośbą, by uprzedził go o zmianach. I dziekan - co potwierdzi potem każdy ze studentów - wyraża zgodę na ich samodzielną pracę. Mówi też, że "jeżeli zmiany będą zbyt drastyczne, będzie musiał zakleić nazwisko reżysera, choć nie chce tego robić". W raporcie temu także zaprzeczy.
Kwiecień. Studenci intensywnie pracują nad przedstawieniem. Fakt, mają za dyplom piątki w indeksie, ale pod presją powszechnej krytyki chcą go zmienić. Festiwal w Łodzi jest okazją, by się pokazać, to konkurs, ale i szansa na znalezienie pracy. To, czego nie udało się zrobić w kilka miesięcy, chcą osiągnąć, sami, w dwa tygodnie - zbudować relacje między postaciami, dokonać dalszych skrótów, nadać spektaklowi tempo.

Jeszcze przed wyjazdem zaczepia ich w PWST reżyser Bradecki, mówiąc, że słyszał od dziekana, że zmieniają... Gdy mówią o zmianach, rzuca: "Nie przesadzajcie". I uwagę: najważniejsze, byście zaśpiewali, tym wygrywamy.

Jadą na festiwal ze swoją wersją, której nikt z władz PWST nie widział. Gdy z nimi rozmawiam teraz, przyznają, że błędem było, iż nikomu tego nie pokazali, ale też nikt z uczelni takiej woli sam nie zgłosił. A oni żyli w amoku poprawek, przeświadczeni, że mają na nie zgodę.

26 kwietnia. Tego dnia mają pokazać "Marię Severę" - o godz. 17 i, konkursowo, o 22. Spotykają się w sali prób. Jest godz. 10.

Opis tych paru godzin sam byłby materiałem na spektakl. To jakaś psychodrama, pełna rosnącego napięcia i momentów tragifarsowych. Reżyser chce zaczynać próbę, prosi, by ubrali kostiumy. Oni odmawiają, mówiąc, że w ich wersji są zbędne. Pokazują raptem trzy sceny. Na tyle inne, że reżyser chce wyjść. Próba zostaje przerwana. Ostatecznie, powstrzymywany przez Jacka Romanowskiego, mówi, że to nie jego spektakl, zatem może być pokazany jedynie jako efekt pracy studentów, bez jego nazwiska. Ale na to nie chce zgodzić się dziekan. Wersji studentów, mimo ich próśb, nie chce dalej oglądać. Oni, mimo nalegań, nie chcą wrócić do tej przygotowanej z reżyserem. Chcą pokazać swoją, półtoragodzinną, nad którą tak pracowali. "Przecież Pan nam obiecał...".

Emocje, przepychanki słowne; argumenty, żale, płacz młodych, łzy starszych.

"Naprawdę chcieliśmy zagrać. Przecież po to ciężko, także nocami, pracowaliśmy, by ten spektakl pokazać. Po to pojechaliśmy do Łodzi. I poczuliśmy się kolejny raz wystrychnięci na dudka. Pedagodzy skreślili to, co przygotowaliśmy, zaledwie po trzech scenach" - mówi jedna ze studentek.

Emocje narastały. Niezwykle mocno. Przepisuję z raportu: "Dziekan nalegał, żebyśmy grali starą wersję. Apelował do naszych sumień, żebyśmy pokazali to osobom, które specjalnie dla nas przyjechały, żeby zobaczyć ten spektakl. Rozmowa trwała cztery godziny. Prosiliśmy, żeby jeszcze z nami popracował nad naszą wersją, żeby zobaczył ją do końca. Pan Dziekan opowiadał nam różne anegdotki (chodziło o pobicie K. Lupy przez J. Romanowskiego, co dla studentów było dość niezrozumiałym przykładem), a potem kazał nam wychodzić i naradzać się. W garderobie tylko utwierdzaliśmy się w decyzji grania naszej wersji. (...) Dziekan (...) bierze całą winę na siebie, ale chce, żebyśmy mu zrobili prezent i zagrali dla niego. Kanclerz Gałuszka mówi, że rozumie nas, że prawdą jest, co mówimy, ale chodzi o koszty... Potem znowu rozmawialiśmy z dziekanem, który stał na stanowisku, że albo gramy starą wersję, albo nie gramy w ogóle, ale starej wersji nie byliśmy w stanie zagrać. Potem Magda się popłakała...".
Dziekan mówił też, jak słyszę teraz od studentów, że wiele rzeczy obiecał, że wiele rzeczy nie wyglądało tak, jak miało wyglądać, że przeprasza.

Nie zagrali.Spektakle odwołano z powodu choroby studenta. Tak ogłoszono.

Kadra PWST jednoznacznie ocenia występek studentów. Na zebraniu nikogo z tej dziewiątki nie ma.

Maj. Rektor Kutryś zleca prof. Mandat przygotowanie raportu. Oto wnioski: "Uważam, że studenci bez względu na swoje racje złamali obowiązek podporządkowania się Dziekanowi, który miał prawo zmienić zdanie" - pisze autorka. Ale też wskazuje, że cała "sytuacja nabrzmiewała od września i była wynikiem licznych zaniedbań i braku doprecyzowania istotnych spraw dotyczących dyplomu". I konkluduje: "Uważam, że studenci zostali doprowadzeni do stopnia determinacji, który nie powinien mieć miejsca. A której wynikiem była wyżej opisana sytuacja. Muszę też dodać, że opinia o tych studentach, jeżeli chodzi o ich postawę przez czas studiów, była bardzo dobra. Tak ze strony Działu Nauczania, Teatru PWST czy Pedagogów".

Również w maju studenci, wiedząc, że w uczelni znana jest tylko "jedna strona medalu", kierują do jej społeczności swoje "Oświadczenie", w którym przedstawiają swoją wersję wydarzeń. Piszą o odrzuconej przez reżysera prośbie w sprawie pracy nad poprawkami ("mimo że przyznał, iż tekst jest konstrukcyjnie słaby"). O pracy na własną rękę i o zgodzie na to dziekana. "Wynikłe okoliczności i działania nie miały na celu godzić w dobre imię Uczelni ani też w kogokolwiek personalnie" - zapewniają.

12 czerwca. Raport jest gotowy.

W tym też czasie studenci znowu słyszą od dziekana, że dostaną zaliczenie ze spektaklu dyplomowego za drugi semestr, może na podstawie innych prac, także spoza PWST, tylko muszą czekać na decyzje Komisji Dyscyplinarnej.

30 września, niedziela. Przewodniczący Komisji Dyscyplinarnej ogłasza przedstawicielom owej dziewiątki, że komisja nakłada na Barbarę Garstkę, Łukasza Szczepanika, Marcina Kątnego, Agatę Klimczak, Kamila Błocha, Monikę Kępkę, Beatę Linde-Lubaszenko i Rafała Supińskiego kary nagany z ostrzeżeniem, a na Magdalenę Placek - upomnienia.

Zaskakuje fakt, że pracująca pod przewodnictwem adiunkta Romana Gancarczyka komisja, która przesłuchała tych samych świadków, jak i oskarżonych zignorowała zawartość raportu prof. Mandat, dokumentu, o którym z ust kanclerza Szkoły Franciszka Gałuszki usłyszę, że jest bardzo rzetelny. Zamiast proponowanych przez autorkę raportu nagan dla sześciu osób i upomnień dla trzech ogłosiła kary wyższe.

"Wygłaszając swoje expose, również powtórzyłam, że to jest wina Szkoły, która doprowadziła tych studentów do takiego stanu, w związku z tym mogliby być jeszcze łagodniej ukarani, niż zaproponowałam. Dlaczego komisja zastosowała ostatecznie najsurowszą karę, no, wyjąwszy usunięcie ze studiów, nie wiem" - mówi prof. Mandat.

Czy wyjaśnią to uzasadnienia do kar, gdy w końcu zostaną dostarczone zainteresowanym?
1 października. Studentów wzywa nowy dziekan - Adam Nawojczyk. Przychodzi tylko trójka (pięć osób jest poza Krakowem, jedna ma próbę w teatrze; to utalentowani aktorzy, szóstka z nich gra w dobrych teatrach nie tylko Krakowa). Dziekan komunikuje im, że za przedmiot przedstawienie dyplomowe, w związku z odmową zagrania spektaklu w terminie i miejscu wyznaczonym przez jego poprzednika, dostali oceny niedostateczne, co wiąże się z niezaliczeniem semestru. Muszą go powtórzyć, opłacając za to 4 tys. zł. Poza tym mają przygotować nowy spektakl dyplomowy. Do 15 października muszą przedstawić dwie propozycje sztuk, z gotową obsadą i wstępną koncepcją. No bo skoro wykazali się taką inwencją przy tamtym dyplomie, to teraz mają pole do popisu. Spektakl mogą zrobić sami lub z dowolnym reżyserem. Na własny koszt. Pan dziekan udostępni im salę w piwnicy, w akademiku. Mogą wykorzystać rekwizyty i stroje z archiwum. Usłyszeli też, że skoro czuli się pokrzywdzeni faktem, że na tamtym odbiorze było tak mało pedagogów, to teraz na odbiór stawi się cała Rada Wydziału.

W dwa tygodnie tekst, obsada, reżyser, wstępna koncepcja - to zamysł niewykonalny. Fakt; par. 42 "Regulaminu studiów" mówi, że dziekan określa tryb i termin egzaminu poprawkowego. Nic dziwnego, że studenci poczuli się zagrożeni. Także wpłata czterech tysięcy jest dla wielu barierą nie do przejścia.

I znowu zostali sami; dziekan Nawojczyk wyjechał z teatrem za granicę. Na piśmie nie dostali niczego.

8 października. Pierwsze wyraźne pęknięcie w grupie. Wychodzi na jaw, że Magdalena Placek jako jedyna ma zaliczenie z przedstawienia dyplomowego. Okaże się, że złożyła w tej sprawie podanie. I otrzymała je - przed ogłoszeniem kar przez Komisję Dyscyplinarną!

9 października. Reszta grupy także składa podobne wnioski.

Rozmawiam z rektor Ewą Kutryś. Długo. Niemniej wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Ze zdziwieniem dowiaduję się, że pani rektor nie zna gotowego od czerwca raportu, który sama zleciła, że nie zna decyzji Romana Gancarczyka ani decyzji nowego dziekana. A ja, zanim dotarłem do PWST, dostałem SMS-a, że w bufecie dziekan Nawojczyk prosił panią rektor, by przyszła do niego omówić spotkanie ze mną. Widać się nie spotkali.

10 października. Telefon do Tadeusza Bradeckiego.

- Dla mnie to jest zamknięta sprawa z zeszłego sezonu, wszelkich informacji na ten temat może udzielić uczelnia.

- A ma Pan sobie coś do zarzucenia?

- Nie rozumiem pytania, ten dyplom przestał istnieć w niezbyt przyjemnych okolicznościach, do których nie chcę powracać.

- Czyli nie ma Pan sobie nic do zarzucenia jako reżyser i pedagog?

- A konkretnie o co pan pyta?

- Pewnie Pan wie, pracując w tej uczelni, że ten spektakl był powszechnie przez grono pedagogów krytykowany, czego dowód jest i w raporcie.

- Nie znam żadnego raportu, nie wiem, o czym pan mówi.

- Był Pan przekonany do wartości literackiej i muzycznej tego musicalu?
 

- Inaczej bym go nie robił.

Zdaniem reżysera studenci pogwałcili prawo autorskie i zniszczyli spektakl.

- Oni to robili, wierząc, że mają akceptację dwóch swoich profesorów - Fabisiaka i Romanowskiego - zauważam.

- Jeżeli tak było, to jest to skandal i ci ludzie, którzy ich wspierali, powinni za to odpowiedzieć.

Jacek Romanowski, z którym rozmawiam tego dnia, też nie chce, by ten "bardzo przykry incydent" był tematem rozmowy. To dla niego "bardzo bolesna sprawa".

- Studenci zachowali się w sposób skandaliczny i jeszcze wkładają mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem. Przyznaję jednak, że "są okoliczności jakieś, które mogą wyjaśniać zachowanie studentów".

- Nie ma Pan sobie nic do zarzucenia?

- Ja z sobą rozmawiam często, ale nie mam potrzeby wyżalania się i opowiadania o swoim bardzo trudnym momencie pedagogiczno-urzędniczym w Łodzi.

10 października. Zamykam ten tekst z nadzieją, że wreszcie ktoś tę historię zakończy. I wiarą w słowa, jakie skierowała do kanclerza Gałuszki, gdy telefonował z Łodzi, rektor Kutryś, mówiąc: "Musimy się zastanowić, co z tym zrobić, ale na pewno muszą skończyć studia".

Wacław Krupiński

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski