18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Być jak Julia Marcell

ZBIGNIEW BARTUŚ
Julia Marcell. Fani zebrali 50 tys. dolarów na jej pierwszą płytę. Druga została właśnie alternatywnym albumem roku. FOT. IWONA BIELECKA
Julia Marcell. Fani zebrali 50 tys. dolarów na jej pierwszą płytę. Druga została właśnie alternatywnym albumem roku. FOT. IWONA BIELECKA
Śliczna nastolatka siedzi na ławce przed blokiem. Onieśmielona obecnością kamery lokalnej telewizji wstukuje w laptopa tekst nowej piosenki o miłości. Nie wie jeszcze, że za trzy lata polscy internauci wysłuchają jej utworów na YouTube ponad 30 milionów razy.

Julia Marcell. Fani zebrali 50 tys. dolarów na jej pierwszą płytę. Druga została właśnie alternatywnym albumem roku. FOT. IWONA BIELECKA

Udzielając trzy lata temu pierwszego w życiu wywiadu 18-letnia wówczas Julita Ratowska, uczennica liceum profilowanego w Łomży, nie marzyła, że wiosną 2012 r. jej piosenka wyląduje na szczycie list przebojów RMF-u i Vivy ani że umieszczony na YouTube wideoklip Polacy obejrzą 8 milionów razy. Takiej widowni nie miała u nas ani Madonna, ani Lady Gaga, ani tym bardziej żadna krajowa gwiazda.

Do niedawna jej największym osiągnięciem był minikoncert w przerwie wyborów Miss Szkoły, po "występach tanecznych dziewcząt pani Kisiel". I nagle, w czasie wygłupów na urodzinach Kamy, o rok młodszej koleżanki, wymyśliły wspólnie utwór "Sprzeczność serc", nagrały na komputerze i wrzuciły do internetu. Wkrótce piosenkę słychać było w domach, sklepach, biurach, autobusach, na szkolnych korytarzach, w warsztatach samochodowych i u fryzjera. Tłumy młodych spacerowały po ulicach odtwarzając "Sprzeczność serc" z komórek. Niczym hymn pokolenia.

"To jest o trzy nieba lepsze niż te g... komercyjne puszczane w radiu i telewizji. To jest nasze, szczere" - pisali fani. I domagali się więcej. Obdarzona ciepłym głosem Jula - taki ma pseudonim - pisała i wrzucała do sieci kolejne piosenki. Umieszczone na YouTube "Zostań" Polacy obejrzeli przez miesiąc ponad 2 miliony razy. Bez promocji, oficjalnych nagrań, płyt, koncertów, teledysków, obecności w radiu czy telewizji. Ludzie wybrali i polecali swą gwiazdę sami.

W tym czasie internauci od Szanghaju po Nowy Jork i od Australii po Islandię wzruszali się do łez przy zjawiskowym śpiewie Kasi Popowskiej z Łodzi; jej wersje wielkich hitów uznano za lepsze od oryginałów, Kasia została "Najlepszą wykonywczynią YouTube'a na świecie".

Nieco wcześniej w berlińskim studiu swą pierwszą płytę kończyła młodziutka Julia Górniewicz z Olsztyna. Pieniądze na nagranie - 50 tys. dolarów! - dostała od szarych słuchaczy, którym spodobały się jej piosenki umieszczone w internetowym serwisie. Tak, bez udziału wielkich wytwórn, świat poznał Julię Marcell.

Każdego dnia w swych domowych "studiach nagrań" zaszywa się nawet pół miliona Polaków. Jedni chcę wyrzucić z siebie to, co w duszy gra. Inni świetnie się bawią. Część śni o sławie, o którą dziś łatwiej niż dawniej. I trudniej zarazem.

Nie trzeba kontraktu z wielką wytwórnią, milionów płyt ani koncertów, by swą muzyką podbić serca ludzi na całym świecie. Wystarczy internet. Ale codziennie próbuje się w ten sposób przebić sto milionów potencjalnych Michaelów Jacksonów oraz cała masa następczyń Maryli Rodowicz i Kasi Nosowskiej.
7 stycznia tego roku niejaki chrisastro2 (z Francji? Kanady?) umieścił w serwisie YouTube trzyminutowy fragment polskiej edycji programu "Mam talent". Dodał opis: "une voix de grand grand talent - en Pologne" ("głos wielkiego wielkiego talentu z Polski").

Po chwili pojawiły się komentarze z całego świata: "Dzięki, że to wrzuciłeś! Jest cudowna!" (po francusku), "Śpiewa jak nikt" (po rosyjsku), "Nie będę płakać..., a jednak, to jest prześliczne! (po polsku), "Nadzwyczajna!" (po angielsku), "Najlepsze wykonanie tej piosenki!" (po hiszpańsku), "Milion razy lepsza niż Justin Bieber" (po czesku)... Do tego zachwyty po hebrajsku, japońsku, chińsku oraz w suahili ("Bora!" - wspaniała).

W krótkim czasie 150 tys. ludzi na całym globie obejrzało, przeżyło i oceniło 19-letnią Kasię Popowską wykonującą słynne "Hallelujah" Cohena. Na filmiku widać, jak zwykła dziewczyna - dżinsy, koszula, lekki makijaż, silna trema - podchodzi do mikrofonu i... Olśniewa wszystkich. Agnieszka Chylińska z niedowierzaniem kiwa głową, Małgorzata Foremniak zamiera w zachwycie, Kuba Wojewódzki próbuje ukryć wzruszenie pod zgrywą. Ludzie na widowni zaczynają się przytulać, z podziwu płaczą i klaszczą, w końcu biją brawo na stojąco. Jury bardzo Kasię chwali, niektórym brakuje słów. Tu film się urywa.

Polscy widzowie "Mam talent" wiedzą, że Popowska nie przeszła do półfinału. Wielu do dziś wiesza z tego powodu psy na jurorach. Ale w sumie porażka nie miała dla łodzianki większego znaczenia. Prawdziwą karierę muzyczną robi się dzisiaj za pomocą internetu, najlepiej przez YouTube, last.fm, Soundcloud, MySpace, Bandcamp, Spotify...

A Popowska jest tam boginią. W Polsce i na świecie. Jej wykonania wielkich przebojów, czyli - w muzycznym slangu - covery, oglądają miliony ludzi we wszystkich zakątkach globu. A mierzy się z najlepszymi: Beyonce, Celine Dion, Rihanną... Kasine wersje "My Immortal" Evanescence czy "You Lost Me" Christiny Aguillery uchodzą za lepsze od oryginałów lub co najmniej równie dobre. Słuchacze rozpisują się o wzruszeniach, jakie wywołuje w nich śpiew Polki. Wróżą jej światową karierę.

Studio za tysiaka

Kilka lat temu Kasia Popowska zaczęła nagrywać swe domowe występy na wideo. Fani opowiadają, jak w trakcie jednego z pionierskich występów za jej plecami otwierają się drzwi, wchodzi tata z talerzem pomidorowej i wzdycha z uśmiechem: "Boże, a ta znowu śpiewa". To symboliczna scena dla wszystkich próbujących się przebić w internecie. Jedni chcą to zrobić, śpiewając covery. Inni proponują własną twórczość.

Pół wieku temu, w czasach Beatlesów, Niemena i Ady Rusowicz, oraz w kolejnych dziesięcioleciach, amator mógł śpiewać co najwyżej na prywatkach i lokalnych imprezach. Nabierał doświadczenia, licząc na łut szczęścia. Startował w konkursach, szukał menedżera, krążył po wytwórniach, jak w 1972 roku 19-letni Mike Oldfield ze swoim "Opus One", częścią legendarnych (wkrótce) "Dzwonów rurowych", których nikt nie chciał.

Debiutanci nie mogli nagrać i wydać swych występów. Ani coverów, ani tym bardziej własnych utworów. Nie pozwalała na to technika. To był czas czarnych płyt, których nie dało się tłoczyć domowym sumptem. Mikrofony, wzmacniacze, instrumenty były poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika, zwłaszcza w demoludach, gdzie zarabiało się równowartość 20 dolarów. Na oryginalnego fendera trzeba było w Polsce pracować kilka lat, na dobry talerz do perkusji - kilka miesięcy. Kwartet smyczkowy? Trzeba było mieć prawdziwy! Orkiestra? Tak samo!

Jeszcze kilkanaście lat temu utalentowany polski dzieciak mógł nagrywać swe piosenki co najwyżej na domowym magnetofonie. Akustyczna gitara lub pianino, głos - to wszystko. Dziś na niedrogim komputerze można osiągnąć brzmienie fendera i wszystkich gitar świata. Smyczki, trąbki, fortepiany, syntezatory, basy, bębny... Każdy instrument da się wyczarować jednym ruchem myszki. I równie łatwo nagrać.

Lennon dla kumpli, Julka dla świata

Prosty mikrofon kosztuje parę złotych, dobry - kilkaset. Świetne programy do nagrywania i miksowania dźwięków można mieć za jedną pensję; ich uproszczone wersje dodawane są za darmo do tanich (500 zł) klawiatur midi, które po podpięciu do komputera przemieniają go w prawdziwą orkiestrę.

Nagrywasz zatem, aranżujesz, miksujesz i wrzucasz na płytę CD, empetrójkę lub umieszczasz w internecie. Najłatwiej mają śpiewający covery. Internetowe strony typu I sing ("śpiewam") proponują gotowe podkłady muzyczne do masy hitów jak w klasycznym karaoke. Wystarczy kliknąć "nagraj" - i śpiewać. Przebój "Buena" Blue Cafe wykonało już 155 tysięcy Polek. Obserwując przez kilka dni najpopularniejsze serwisy muzyczne, można wręcz odnieść wrażenie, że co druga młoda krajanka chce zostać gwiazdą. Zadziwia przy tym niebywałe nagromadzenie talentów, do tego perfekcyjny angielski, bez polskiego akcentu. Nie chodzi przecież o to, by błyszczeć w Tyńcu, tylko o to, by podbić Londyn, Kalifornię, Tokio, Bawarię, Barcelonę i Paryż.

Pierwszych występów spółki Lennon - McCartney słuchała paczka szkolnych kolegów. Pierwszych popisów ośmioletniej Julki Bogdańskiej słuchał cały świat. W październiku zeszłego roku dwunastoletnia już Julka wyśpiewała perfekcyjnie trudne "Jar of Hearts" Christiny Perri - nie wychodząc ze swego pokoiku: za plecami ściana, regał i fura misiów, przez uchylone drzwi zagląda mama. Miesiąc później dziewczynka nagrała "Hallelujah" na ogólnoświatową płytę "Poland... Why not" i nakręciła profesjonalny wideoklip (na dziś: 205 tysięcy wyświetleń).

Po sąsiedzku na YouTube, w klasycznym "dużym pokoju" w bloku - z meblościanką, firankami, wazonem i paprotką w tle - siada piękna Iza Kisiel, czyli Izabeka (warkoczyk, bawełniana koszulka na ramiączkach) i śpiewa tak, że - jak wynika z tysięcy komentarzy z całego świata - ludzi "przechodzą ciarki ze wzruszenia i podziwu". Jej wykonanie piosenki Adele "He won't go" było w zeszłym roku jednym z najczęściej omawianych coverów na Ziemi. Zgromadziło 61 tysięcy odbiorców. Najpopularniejsze płyty sprzedają się w Polsce w nakładzie trzykrotnie niższym, zyskując miano "platynowych".

Faceci znad Wisły raczej nie bawią się w śpiewanie cudzych przebojów. Jeśli już próbują kariery w internecie, prezentują własne kawałki, jak Cool Kids Of Death, którzy 11 lat temu też zaczynali od nagrywania na komputerze i wrzucania twórczości do sieci. Zostali z czasem gwiazdą muzyki alternatywnej.

Na Zachodzie jest trochę inaczej. W zeszłorocznej "Top-ósemce YouTube na świecie" jest siedmiu śpiewających covery chłopaków - i tylko jedna dziewczyna: Kasia Popowska. Która zaczęła robić karierę w realnym świecie. Najpierw nagrała polskie wersje piosenek do przebojowej animacji Disneya "Zaplątani" (w oryginale śpiewa je amerykańska gwiazda Mandy Moore), a pod koniec zeszłego roku nagrała własną piosenkę na płytę "Poland...Why Not" promującą młodych zdolnych (m.in. Nataszę Urbańską i Patrycję Kazadi).
Nie traciła przy tym kontaktu z wirtualnymi fanami; na Twitterze notowała (po angielsku): "Piekę z babcią naleśniki". A ludzie na to (w różnych językach): "Kocham Cię", "Jesteś moim przyjacielem", "Gdy Ciebie słucham, chce mi się żyć", "Jesteś moją ulubioną artystką wszech czasów", "Masz głos anioła miłości"...

Sukces spontaniczny i zaplanowany

Kiedy czteroletnia Julia Górniewicz, znana dziś w świecie jako Julia Marcell, zobaczyła dziecięce przedstawienie, zapragnęła wejść na scenę. Muzyka była jej pasją od zawsze. Najpierw ta z przepastnej kolekcji taty, potem - ta, która zaczęła się rodzić w jej głowie i domagać ujścia: nagrania lub publicznej prezentacji ("Napadały mnie piosenki").

Julia miała punkowe podejście. Żadnych wielkich wytwórni z ich komercyjnymi gustami i niewolniczym traktowaniem artystów. Żadnych konkursów i talent shows. Była oblatana w komputerach, więc szybko dostrzegła, że można własnym sumptem nagrać próbkę swej twórczości, wrzucić do internetu i spytać ludzi: co wy na to? A jednocześnie najprecyzyjniej wyrazić siebie.

Znalazła niezależny serwis Sellaband, z prostymi i uczciwymi zasadami: udostępniasz swe piosenki, a słuchacze oceniają, czy warto w nie zainwestować. Każdy chętny deklaruje od 10 dolarów w górę. Im więcej, tym większy będzie jego udział w ewentualnych zyskach ze sprzedaży płyty. Artysta dostanie jedną trzecią wpływów, ale fani muszą mu najpierw dać na produkcję 50 tys. dolarów.

Julia zamieściła w Sellaband swe romantyczno-punkowe utwory (fortepian, smyczki, mocny wokal) w październiku 2007 r. I błyskawicznie zebrała całą kwotę. Zrobiło się o niej głośno. Nagrany w Berlinie debiutancki album "It Might Like You" (Może Cię polubić - w domyśle: ta muzyka) zebrał świetne recenzje krytyków i słuchaczy. Wydany pod koniec zeszłego roku "June" - inny stylistycznie, ale nadal bardzo Juliowy - jeszcze lepsze.

Julia Marcell zdobyła niedawno prestiżowy "Paszport Polityki". Przed tygodniem była nominowana do Fryderyków w siedmiu kategoriach. "June" został alternatywnym albumem roku.

Przypadek Julii rozbudził marzenia i wyobraźnię wszystkich muzyków próbujących zwrócić na siebie uwagę w internecie. A jednocześnie dał do myślenia tradycyjnym wytwórniom. "Ludzie nas ignorują, robią kariery bez nas, a często przeciwko nam, tradycyjnie wylansowane gwiazdy się nie sprzedają, nakłady płyt lecą na pysk..." - to klasyczny ostatnio zestaw narzekań.

"Trzeba się dostosować" - pomyśleli starzy wyjadacze. I zaczęli tworzyć takie "internetowe" gwiazdy jak Lana Del Rey. Która - według legendy - miała sama zmontować na laptopie amatorski wideoklip do piosenki "Video Games" napisanej i nagranej w domu. A okazała się córką milionera, z profesjonalnym artystycznym dorobkiem - pod własnym nazwiskiem. Zmieniła je wraz ze stylem - i życiorysem - by się wpasować w nowe trendy. Zanim ludzie odkryli mistyfikację, kupili dwa miliony płyt "autentycznej dziewczyny z sąsiedztwa".

Dziś ta "ściema" przestała im przeszkadzać, bo Lana została skutecznie wylansowana na nową gwiazdę. A to bezcenne w czasach, w których - jak mawiają dinozaury z wielkich wytwórni - "muzykę tworzy więcej ludzi, niż chce jej słuchać".

W harmidrze pół miliarda nowych piosenek dziennie potwornie trudno się przebić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski