Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co ukrywa władza

Redakcja
Pszczelarz Tadeusz Kasztelan (z prawej, w towarzystwie Janusza Kasztelewicza, szefa Sądeckiego Bartnika) chce poznać dokumenty, na podstawie których minister rolnictwa dopuścił stosowanie w Polsce chemikaliów powodujących, zdaniem bartników, zagładę pszczół Fot. Archiwum Sądeckiego Bartnika
Pszczelarz Tadeusz Kasztelan (z prawej, w towarzystwie Janusza Kasztelewicza, szefa Sądeckiego Bartnika) chce poznać dokumenty, na podstawie których minister rolnictwa dopuścił stosowanie w Polsce chemikaliów powodujących, zdaniem bartników, zagładę pszczół Fot. Archiwum Sądeckiego Bartnika
Pszczelarz Tadeusz Kasztelan z sądeckiego Tylicza chce poznać dokumenty, na podstawie których minister rolnictwa dopuścił stosowanie w Polsce chemikaliów powodujących, zdaniem bartników, zagładę pszczół; chodzi w sumie o ludzkie życie: pszczoły zapylają większość potrzebnych człowiekowi roślin. Minister nie da akt, "bo to nie jest informacja publiczna".

Pszczelarz Tadeusz Kasztelan (z prawej, w towarzystwie Janusza Kasztelewicza, szefa Sądeckiego Bartnika) chce poznać dokumenty, na podstawie których minister rolnictwa dopuścił stosowanie w Polsce chemikaliów powodujących, zdaniem bartników, zagładę pszczół Fot. Archiwum Sądeckiego Bartnika

Stomatolog Andrzej Cisło z Wągrowca, członek Naczelnej Rady Lekarskiej, oraz Michał Modro z Łodzi, były wieloletni pracownik Narodowego Funduszu Zdrowia, ekspert prawny ministerstwa i Sejmu, chcą poznać oferty firm startujących w konkursach NFZ. Albo chociaż dowiedzieć się, kto ile zdobył punktów. Bez tego nie sposób sprawdzić, jak NFZ wydaje 50 mld PUBLICZNYCH złotych. Zdaniem funduszu (wspieranego przez niektóre sądy) - "to nie jest informacja publiczna".

Szymon Osowski, prezes Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich, chciałby poznać treść maili, jakie wysyłali do siebie urzędnicy w ramach prac nad nowelizacją ustawy o dostępie do informacji publicznej. Ministerstwo Skarbu i Prokuratoria Generalna nie widzą problemu: przekazują kopię całej korespondencji. Kancelaria Premiera twierdzi natomiast, że "to nie jest informacja publiczna".

Marek Domagała, warszawski student prawa, pragnie wiedzieć, w oparciu o jakie opinie i ekspertyzy - zamówione za pieniądze podatników - prezydent Bronisław Komorowski postanowił podpisać ustawę zmniejszającą nasze składki do OFE. Prezydent nie powie, bo "to nie jest informacja publiczna".

Mazowszanin Jakub Kluziński trzeci rok próbuje ustalić, w oparciu o co kolejowe Przewozy Regionalne, będące własnością samorządów wojewódzkich, tworzą rozkłady jazdy, likwidując jedne połączenia i uruchamiając inne. Chciałby m.in. poznać wyniki finansowanych z publicznej kasy badań ruchu pasażerów. Kolej odmawia, "bo to nie jest informacja publiczna"...

Ustawa o dostępie do informacji publicznej obowiązuje w Polsce prawie 10 lat. Formalnie - pozwala szybko uzyskać wiedzę potrzebną obywatelom do skutecznego rozliczania i kontrolowania władzy. Urzędy i instytucje mają obowiązek udzielania informacji w terminie 14 dni; jeśli odmówią - obywatel może poskarżyć się do sądu, gdzie również obowiązuje - na papierze - szybka ścieżka. A w praktyce...

- To droga przez mękę. Kosztowna, długotrwała, potwornie zniechęcająca - mówi Osowski, a przytakują mu działacze innych organizacji patrzących na ręce władzy. Ich zdaniem przepisy mamy rodem ze Szwecji, uchodzącej za wzór jawności i przejrzystości. Ale praktyki - białoruskie.

Kult(ura) tajemnicy

Szwedzi przyjęli przepisy o wolności prasy i swobodnym dostępie do urzędowych dokumentów w... 1776 roku. Tą drogą podążyły wszystkie demokratyczne państwa. Niemcy uruchomili niedawno stronę internetową "Zapytaj państwo", gdzie zamieszczono wszystkie pytania postawione władzy publicznej różnych szczebli - oraz odpowiedzi; można tam zadać pytanie 837 organom władzy. Nad wszystkim czuwa rzecznik ds. dostępu do informacji publicznej.

Kraje zachodnie wychodzą z założenia, że tylko jawność i przejrzystość życia publicznego pozwala skutecznie kontrolować władzę. KAŻDA władza ma tendencję do wynaturzeń, KAŻDA ulega pokusom nadużyć - jeśli obywatele nie patrzą jej na ręce.
Polska jest tego idealnym przykładem: politycy wielokrotnie szli do wyborów z hasłem przejrzystości na sztandarach, obiecywali otwarte konkursy na stanowiska, jawność publicznych przetargów, dokumentów i procedur - a kiedy już zdobywali władzę, momentalnie o tym zapominali. U rządzącej drugą kadencję koalicji PO-PSL pokusa ta jest jeszcze silniejsza. O jej istnieniu świadczą choćby wydarzenia związane z podrzuceniem art. 5a do ustawy o dostępie do informacji publicznej (pisaliśmy o tym przed tygodniem). Ale nie tylko.

Zdaniem Szymona Osowskiego politycy powinni zmienić nazwę owego aktu prawnego na: "ustawa o braku dostępu do informacji". Stosowanie jej przepisów natrafia od początku na liczne przeszkody. W opinii organizacji pozarządowych, takich jak Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) Leszka Balcerowicza czy SLLGO, powodem jest nie tyle zła treść ustawy, co powszechna w urzędach i instytucjach kultura tajemnicy.

Wykazał to m.in. test przeprowadzony przez Klinikę Dialogu na zlecenie Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej: 78 proc. podmiotów publicznych badanych pod tym kątem w 2010 roku w ogóle nie odpowiedziało na wnioski o dostęp do informacji publicznej.

- Żeby uzyskać elementarne dane, trzeba iść do sądu. A sądy są, jakie są. Teoretycznie powinny rozpatrzyć wnioski związane z udostępnieniem informacji publicznej w ciągu 30 dni. W praktyce trwa to od trzech miesięcy do pół roku, a czasem całe lata. Dlaczego? Bo tak - opisuje Szymon Osowski.

Poza tym - choć dostęp do informacji jest w Polsce ustawowo bezpłatny, to już sądowa walka o jego uzyskanie kosztuje. Chodzi nie tylko o 100-złotowe opłaty (na każdym etapie postępowania), ale i koszty dojazdów na rozprawy przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w Warszawie, rozpatrującym skargi na działania urzędów i instytucji centralnych.

Pszczelarz z sądeckiego Tylicza wydał na dojazdy i porady prawne blisko 1000 złotych. Choć ostatecznie wygrał w WSA z ministrem rolnictwa, nie otrzymał zwrotu kosztów. Sąd wyjaśnił, że skarżący nie musi stawiać się osobiście.

- To, jak mam bronić swoich racji? - pyta Tadeusz Kasztelan.

Użądlenie

O walce Kasztelana i innych pszczelarzy o zawieszenie stosowania neonikotynoidów w rolnictwie pisaliśmy obszernie w poniedziałek. Zdaniem bartników nowe środki ochrony roślin, upowszechnione w Polsce po wejściu do Unii Europejskiej, powodują masowy pomór pszczół, niespotykany w dotychczasowej historii. Zjawisko jest groźne, gdyż pożyteczne owady zapylają większość roślin potrzebnych ludziom do życia.

Pszczoły padają w całej zachodniej Europie oraz USA. Przyczyny nie są znane. Naukowcy mówią o niekorzystnych warunkach środowiskowych i klimatycznych, pasożytach, chorobach oraz nowoczesnych środkach ochrony roślin pozwalających skutecznie zwiększać plony i obniżać ceny żywności. Część badaczy twierdzi, że za pomór odpowiadają substancje z grupy neonikotynoidów wchodzące w skład popularnych środków owadobójczych, stosowanych do zaprawiania nasion i oprysków m.in. buraków, kukurydzy, rzepaku oraz sadów i lasów.
Według części badaczy substancje te wpływają na układ nerwowy stawonogów, powodują ich dezorientację i śmierć. Jeśli nawet bezpośrednio nie zabijają pszczół, to osłabiają je i czynią mniej odpornymi na choroby, pasożyty i inne negatywne czynniki. Producent odpowiada, że nie ma żadnych dowodów na to, iż jego środki są winowajcą pszczelej zagłady. Z jego badań wynika ponoć jednoznacznie, że tak nie jest.

Kasztelan poprosił resort rolnictwa o pokazanie owych badań - w ramach dostępu do informacji publicznej. Chciał też wiedzieć, kto i na jakiej podstawie dopuścił stosowanie substancji. Minister odmówił twierdząc, że to nie jest informacja publiczna. Chroni ją "tajemnica przedsiębiorstwa".

- Przecież chodzi o decyzję organu państwa oraz przesłanki, na których została oparta. Działam w interesie wszystkich obywateli, bo chodzi o ludzkie życie. Nie mam wątpliwości, że dokumentacja, o którą wnioskuję jest informacją publiczną - mówi Kasztelan. Wygrał ostatnio z ministrem w WSA, ale informacji nadal nie ma. Minister może się odwołać lub zastosować inne urzędnicze chwyty, za sprawą których informacja nie zostanie udzielona. Latami, albo nawet - nigdy.

- Można o tym napisać książkę - komentuje Szymon Osowski.

Tajemniczy NFZ

Czy obsługujący nas lekarze mają odpowiednie kwalifikacje? Czy stosowany przez nich sprzęt jest dobry? Czy w placówce medycznej jest czysto? Czy na poradę nie czeka się wiecznie? Na wszystkie te pytania odpowiada za nas, pacjentów, NFZ, który organizuje konkursy na usługi warte 50 mld zł rocznie.

Jak fundusz wybiera najlepsze oferty? Jak je punktuje? Czy nie popełnia przy tym błędów? Czy niektórzy oferenci (zwycięzcy) nie "podkręcają" swoich ofert, nie kłamią w kwestii kwalifikacji personelu lub posiadanego sprzętu? Nie sposób tego sprawdzić, bo NFZ regularnie odmawia udostępnienia ofert biorących udział w konkursach. Jego zdaniem "pewne szczególne dane związane z tajemnicą przedsiębiorstwa i ochroną danych osobowych nie mogą być udostępniane, gdyż naruszyłoby to interesy innych oferentów, co potwierdza NSA".

Pacjenci nie mogą ocenić, czy otrzymali usługę zgodną z ofertą, a konkurenci, którzy przegrali w konkursie - czy oferta zwycięzcy faktycznie spełnia wymagania NFZ. Na styczniowym spotkaniu w krakowskim magistracie temat poruszył Robert Stępień, wiceprezes Okręgowej Izby Lekarskiej.

- Nigdy państwo nie będziecie mieli do tego wglądu, wynika to z zarządzenia prezesa NFZ - odparł prawnik funduszu.

- Nie możemy się nawet dowiedzieć, kto ile zdobył punktów w rankingu! - mówi Andrzej Cisło z Naczelnej Rady Lekarskiej. - Pod płaszczykiem tajemnicy handlowej NFZ ukrywa przed nami, w jaki sposób wydaje publiczne miliardy. Popierają go przy tym niektóre sądy. A z ich wyrokami się nie dyskutuje.

Od lutego NRL próbuje przekonać resort zdrowia, by zorganizował spotkanie ekspertów prawnych. Mieliby się oni odnieść m.in. do raportu, z którego wynika, że tajne procedury konkursowe NFZ są niezgodne z ustawami. - W maju w Sejmie uzyskaliśmy zapewnienie, że do takiego spotkania dojdzie. Ale potem... największe partie uznały, że - w razie zwycięstwa w wyborach - obecny stan będzie dla nich poręczny. Będą mogły wydawać publiczne miliardy bez kontroli obywateli. Brak jawności to bezeceństwo władzy, które umożliwia jej inne bezeceństwa - oburza się Andrzej Cisło.
Zauważa, że od decyzji NFZ można się odwołać... do władz NFZ. Dopiero na końcu drogi jest WSA i NSA. W praktyce procedura odwoławcza może więc trwać latami. - Czyli nie ma żadnego sensu. Po co komu wiedza o dawno nieaktualnej ofercie uczestników archiwalnego konkursu? - pyta Cisło. Jego zdaniem trudno o lepszy przykład "degrengolady życia publicznego".

Z tarczą i na tarczy

Dwa lata temu, z okazji swoich 500 dni, rząd Donalda Tuska pochwalił się m.in. wprowadzeniem "tarczy antykorupcyjnej". Zdobycie informacji na ten temat okazało się niemożliwe, więc Antykorupcyjna Koalicja Organizacji Pozarządowych wystąpiła do Kancelarii Premiera z listą 11 pytań dotyczących zasad powołania i działania oraz rezultatów realizacji projektu.

Odpowiedź była ogólnikowa. Premier odmówił przy tym informacji na temat sposobu powołania "tarczy" ze względu na jej "niejawność". SLLGO postanowiło się tego dowiedzieć w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej. Po przejściu całej procedury (kolejnych odmów) złożyło skargę do WSA. Wygrało w grudniu 2010, ale premier odwołał się do NSA. Ostateczny wyrok zapadł w połowie czerwca 2011, czyli ponad DWA LATA od skierowania pytań do kancelarii.

Premier prawomocnego wyroku nie wykonał. Pod koniec sierpnia SLLGO musiało go pisemnie wezwać do przestrzegania prawa. Dopiero wtedy uzyskało odpowiedź. W powszechnej opinii w odtajnionej części protokołu z posiedzenia rządu, na którym omawiano sprawę tarczy, nie było kwestii, których ujawnienie zagrażałoby bezpieczeństwu państwa. Po prostu właściwe służby dyskutowały, co będą robić, by zapobiegać korupcji.

- Polski obywatel, domagając się swoich praw, musi wykazać się wyjątkową wytrzymałością w zderzeniu z urzędnikami sprawującymi władzę - komentował Krzysztof Izdebski z SLLGO.

Równie mocno zdeterminowani musieli być działacze Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych, którzy chcieli się dowiedzieć, kto decyduje o wydaniu 560 milionów euro z programów Europejskiej Współpracy Terytorialnej. Przez ponad półtora roku korespondowali z Ministerstwem Rozwoju Regionalnego. Nie zdołali ustalić nawet składu osobowego Komitetów Monitorujących i Sterujących tymi programami, gdyż prace i personalia były utajnione! Dopiero po żmudnej batalii, intensywnej korespondencji i skierowaniu skargi do NSA udało się uzyskać owe oczywiste informacje.

Nadal trwa natomiast batalia o udostępnienie przez prezydenta RP ekspertyz zamówionych przezeń w związku z gorącym sporem wokół zmian w OFE. Wbrew radom wielu znanych postaci (m.in. Leszka Balcerowicza), prezydent podpisał kontrowersyjną nowelizację twierdząc, że oparł się na "wiarygodnych ekspertyzach". Balcerowicz zaapelował o ich ujawnienie - w imię jawności działań władzy. Prezydent odmówił. Student Marek Domagała wystąpił więc o udostępnienie ekspertyz w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej.
Poparły go m.in. Fundacja e-Państwo, FOR, SLLGO i krakowski Instytut Allerhanda. WSA uznał, że "opinie i ekspertyzy zamawiane przez organy władzy publicznej czy podmioty wykonujące zadania publiczne SĄ INFORMACJĄ PUBLICZNĄ. Zarówno ich treść, autorstwo i otrzymane przez autora honorarium". Ale 29 września prezydent skierował skargę do NSA.

Swoją walkę o informację - tym razem z samorządową spółką kolejową Przewozy Regionalne - trzeci rok prowadzi Jakub Kluziński, człowiek - można powiedzieć - zaprawiony w bojach. Wcześniej wygry-wał m.in. potyczki z równie tajemniczym jak kolejarze prezydentem Radomia. Jednak zamiast ustawowych 14 dni uzyskanie dostępu do informacji trwało... 14 miesięcy. Tyle potrzebowały polskie sądy i kolegia odwoławcze, by poradzić sobie ze sztuczkami stosowanymi przez lokalną władzę.

- W efekcie uzyskiwałem informacje nieaktualne, do niczego już niepotrzebne - zauważa Mazowszanin.

- W kulturze tajemniczości żyją włodarze wszystkich szczebli: od malutkich gmin po najwyższe władze państwowe - komentuje Szymon Osowski. Nie chcą ujawnić wynagrodzeń ani faktur za zamówione (za publiczne pieniądze) towary i usługi, nie powiedzą, komu umorzyli podatki. Choć mają taki obowiązek. Niedawno w głowach samorządowców zrodził się pomysł utajnienia oświadczeń majątkowych.

"Problemem nie jest brak wiedzy, lecz niechęć urzędu" - konkluduje Kluziński w "pamiętniku", w którym opisuje swe perypetie z brakiem dostępu do elementarnych informacji. Z kolejarzami tuła się po sądach od ponad dwóch lat. A chciałby się tylko dowiedzieć, w jaki sposób powstają rozkłady jazdy. Kolej powołuje się na wyniki badań ruchu pasażerów. Mazowszanin chce je zobaczyć. "Tajemnica handlowa" - słyszy.

Marek Chabior z Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego zapytał Donalda Tuska: "Czym Pan Premier wytłumaczy fakt, że ekonomista, Pan Stanisław Gawłowski [Wiceminister Środowiska] pisze pismo do ARiMR i otrzymuje dane potrzebne mu do doktoratu, a klimatolog musi czekać nawet miesiącami bez gwarancji, że otrzyma wszystkie potrzebne mu dane (gdy jego szkoła wyższa podpisała porozumienie z IMGW), albo de facto może zostać pozbawiony możliwości napisania pracy doktorskiej lub habilitacyjnej, jeżeli jego szkoła takiego porozumienia nie ma?".

By to sprawdzić, Szymon Osowski, jako obywatel korzystający z prawa do informacji publicznej, poprosił Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej - dotowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego - o dane z trzech stacji meteorologicznych z ostatnich 20 lat. Argumentował, że są to dokumenty wytworzone przez instytucję finansowaną ze środków publicznych. Instytut zażądał... 3 milionów zł.

- Podobną sumę musiałby zapłacić naukowiec - meteorolog, którego uczelnia nie ma podpisanej umowy z instytutem - wyjaśnia Osowski. W walkę o przestrzeganie ustawy włączył się aktywnie sześć lat temu. I czasem czuje się zniechęcony.
- Właśnie wróciłem ze spotkania z kolegą, który zajmuje się tym od dwóch miesięcy i ma dość. Powiedział, że to walka z wiatrakami. Ale ktoś musi walczyć. Inaczej władza będzie robić co chce - przestrzega szef SLLGO. Jego zdaniem ogromną rolę mają do odegrania sądy. Ale ich wyroki bywają skrajnie rozchwiane: od popierających pełną jawność do utrzymanych w kulturze tajności. Działacze pozarządowi liczą, że linię orzeczniczą wyprostuje... jawność wyroków i ich uzasadnień. Decyzje WSA i NSA publikowane są w internetowej bazie. Nie dotyczy to jednak wyroków sądów powszechnych, do których też trafiają skargi na pracę urzędów i instytucji.

Formalnie polskie przepisy przewidują kary za utrudnianie dostępu do informacji publicznej. W praktyce nie płacą za to jednak konkretni urzędnicy - tylko instytucje.

Czyli my sami.

ZBIGNIEW BARTUŚ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski