Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na Pijarskiej, u Francuza

Redakcja
Reklamowy albumik "Hotelu Francuskiego", wydany w latach 30. otwiera spreparowana fotografia całego budynku, obu jego fasad, ujętych od strony muzeum Czartoryskich. Fasada od św. Jana, za sprawą udatnego fotomontażu, jest trzy razy szersza niż w rzeczywistości. Na fotografii liczy sześć okien, w rzeczywistości są tylko dwa, co każdy dziś naocznie stwierdzić może. Fot. archiwum
Reklamowy albumik "Hotelu Francuskiego", wydany w latach 30. otwiera spreparowana fotografia całego budynku, obu jego fasad, ujętych od strony muzeum Czartoryskich. Fasada od św. Jana, za sprawą udatnego fotomontażu, jest trzy razy szersza niż w rzeczywistości. Na fotografii liczy sześć okien, w rzeczywistości są tylko dwa, co każdy dziś naocznie stwierdzić może. Fot. archiwum
"Pierwsza noc w Krakowie. Po tylu latach... Śpię jak król na Wawelu. Jest mi dobrze, miło, przyjemnie. Moje łoże sprężynuje jak szkocki wrzos. Wszystko jest miękkie, elastyczne, czułe - nawet telefon. Mam ciepłą, zimną, letnią i gorącą wodę. Bawię się kurkami jak król kurkowy. Odkręcam, dokręcam, puszczam, leję, szaleję!"

Reklamowy albumik "Hotelu Francuskiego", wydany w latach 30. otwiera spreparowana fotografia całego budynku, obu jego fasad, ujętych od strony muzeum Czartoryskich. Fasada od św. Jana, za sprawą udatnego fotomontażu, jest trzy razy szersza niż w rzeczywistości. Na fotografii liczy sześć okien, w rzeczywistości są tylko dwa, co każdy dziś naocznie stwierdzić może. Fot. archiwum

Arcyhotel

Tak opisał Antoni Wasilewski w roku 1957 swoją pierwszą noc w Krakowie po powrocie z emigracji w Londynie, noc którą spędził pod dachem Hotelu Francuskiego przy Pijarskiej. Może te zachwyty były tylko niekontrolowaną erupcją wzruszenia po tylu latach rozłąki z ukochanym miastem; wtedy wszystko, nawet hotel, jest jedyne w swoim rodzaju. Ale opinia Wasilewskiego nie jest odosobniona, podzielali ją także inni goście, a co najistotniejsze, tego zdania byli od dawna także fachowcy z branży hotelarskiej. W roku 1926 periodyk "Kupiec - Restaurator - Hotelarz" porównując przemysł hotelowy u nas i za granicą, podaje za wzór paryski Grand Hotel, wiedeński Imperial czy Excelsior w Londynie, "olbrzymie pałace hotelowe urządzone w sposób wytworny, dające mieszkającym pełne złudzenie wykwintnego stałego mieszkania". A potem z żalem dodaje: "w Polsce jedynymi, które mogą się z nimi równać to jedynie warszawski Bristol i Hotel Francuski w Krakowie. Może nie pod względem wielkości ale na pewno pod względem czystości i nowoczesnych urządzeń."

Dewiza hotelarzy od czasów rzymskich: "Hospes hospiti sacer" - "Gość gospodarzowi świętością", praktycznie rozumiana jako dbałość o komfort i wygodę klienteli, w progach Hotelu Francuskiego, od dnia jego otwarcia w czerwcu 1912 roku, nie była tylko reklamowym sloganem. Zadbano przede wszystkim - bo to wszak podstawowa funkcja hotelu - by znużony wędrowiec w hotelowym łóżku poczuł się jak we własnym. "Sprężynujące jak szkocki wrzos łoże", nad którym rozczula się Wasilewski, było istotnie najlepszej jakości. Produkowała je sławna warszawska fabryka "Gustaw Konrad, Stanisław Jarnuszkiewicz i Spółka", mająca w bogatym asortymencie swych wyrobów metalowych, także łóżka i siatki do nich własnego patentu, dla hoteli, koszar i szpitali; dla tych ostatnich, we współpracy z lekarzami, łóżka do porodów i stoły operacyjne, prezentowane nawet w polskim pawilonie na wystawie światowej EXPO '39 w Nowym Jorku.

Tanie te łóżka, robione na specjalny obstalunek, nie były, ale przetrwały ponad pół stulecia, nim je zezłomowano i zastąpiono tapczanami, wersalkami i inną meblościankową tandetą. A poza tym inwestor hotelu, Aleksander Ritterman, do ubogich nie należał. Stać go jeszcze było na taki zbytek, jak pokrycie kurków, które Wasilewski z taką dzieciną radością odkręcał i dokręcał, warstwą 24-karatowego złota.

Wprawdzie cieniutką, ale złotą, co poniektórym gościom imponowało bardziej niż perskie dywany w odległym o dwie przecznice Grand Hotelu.

Ów "Grand" przy Sławkowskiej, uruchomiony w 1886 roku przez Eustachego Jaxę Chronowskiego, wówczas także dzierżawcę Hotelu Saskiego, przez ćwierćwiecze był niekwestionowanym liderem rynku hotelarskiego w Krakowie. Od 1897 roku próbował z nim rywalizować "Royal" przy św. Gertrudy, ale że dość odległy od stacji kolejowej i od Rynku, nie odbierał "Grandowi" klienteli. Groźniejszym konkurentem okazał się dlań Hotel Francuski, także z uwagi - obok jakości usług - na lokalizację. Trzy minuty od dworca, jak podkreślały anonse reklamowe, w miejscu cichym, ustronnym i w zabytkowym otoczeniu.
Godzi się jednak zauważyć, gwoli obiektywizmu, iż budynek hotelu do tego starożytnego otoczenia pasuje jak pięść do nosa. Stylowo w okolicznej zabudowie stanowi ciało zupełnie obce, podobnie jak gmach Feniksa przy Rynku. Ale podobnie jak Feniks, wrósł już nierozerwalnie w tkankę miejskiej zabudowy, sam stał się zabytkiem i krakowianie nie pozwoliliby go ruszyć.

Nad losem wcześniej na miejscu "Francuskiego" stojącej przez ponad trzy stulecia, mieszczańskiej jednopiętrowej kamieniczki nikt się nie roztkliwiał. Wśród licznych jej właścicieli było też kilku karczmarzy. Przedostatnim posesjonatem był Tadeusz Rząca, sławny krakowski fabrykant wód mineralnych i od niego nabył tę nieruchomość A. Rittermann, syn Salomona, żydowskiego przedsiębiorcy budowlanego i handlarza nieruchomościami na Kazimierzu. On ostatecznie kamieniczce - pisze historyk Adam Chmiel w swej monografii ulicy św. Jana - "zgotował śmierć", zaraz po kupnie burząc pod budowę nowoczesnego hotelu. Ciekawe, że przeszedł ten akt wandalizmu w mieście bez echa, bez protestów obrońców zabytków i konserwatorów. Choć w 1906 roku o bardzo podobny stylem i równie wiekowy dom przy kościółku św. Idziego, toczyli oni zaciekłą zwycięską bitwę z burzymurkami z krakowskiego magistratu.

Za kamieniczką przy św. Jana nikt się nie ujął. Tylko "IKC" 18 czerwca 1911 w elegijnym tonie donosił: "Do najpiękniejszych zakątków starego Krakowa należy Pijarska, kędy, jakby przyczajony pod omszałymi murami fortecy wznosi się prześlicznych gmach muzeum Czartoryskich, oflankowany średniowiecznymi basztami. A przez wolną przestrzeń łuku - niby cudne obramienie - przez całą przestrzeń ulicy widać sylwety średniowiecznych kamienic. Jedna z nich naprzeciw pijarów uległa w ostatnim czasie zburzeniu, a na jej miejsce stanie nowy gmach."

Stanął. Jak na krakowskie realia, w iście amerykańskim tempie. Jeszcze w czerwcu 1911 notkę "IKC-a" redakcyjny grafik ilustrował widokiem pustej parceli pośród ślepych ścian sąsiednich domów, otoczoną obskurnym płotem upstrzonym plakatami. A już od 1 kwietnia następnego, 1912 roku, jak wynika z reklamy zamieszczonej w "Skorowidzu Przemysłowo Handlowym Galicji", hotel zapraszał pierwszych gości, a uroczyste przecięcie wstęgi i formalne otwarcie hotelu nastąpiło 1 czerwca. Było to więc nie lada wyzwanie dla ekip budowlanych. Ale i nie mniejsze dla projektanta, któremu polecono wznieść budynek o kolosalnej kubaturze, na trzy solidne piętra z naddatkiem mansard, na bardzo wąskiej działce. Ritterman wybrał do tego zadania jednego z najlepszych krakowskich architektów, Sławomira Odrzywolskiego. Czy wywiązał się z niego udanie, każdy może sam także i dziś ocenić, bo bryła hotelu przetrwała bez zmian. Wygląda solidnie i majestatycznie, ale, jeśli szukać dziury w całym, jest nieproporcjonalnie wąski. W fasadzie od strony ulicy św. Jana naliczymy raptem dwa okna, za rogiem od Pijarskiej, aż siedemnaście. Dla części hotelowej to bez znaczenia; kłopot był z restauracją - brakło miejsca dla kucharzy. Dlatego umiejscowiono ich bardzo nietypowo... pod niebem, na mansardzie. Zamówione potrawy ekspediowano na dół windą. Dopiero w połowie lat 30. wygospodarowano miejsce na kuchnię na parterze.
Budynek hotelu, nawiązujący do francuskich pałacowych rozwiązań, miał imponować rozmachem i wielkością, więc ta rachityczność, wymuszona profilem parceli, musiała zapewne irytować Rittermana, skoro dopuszczał się pewnego, może i niewinnego, ale jednak oszustwa. Reklamowy albumik "Hotelu Francuskiego", wydany w latach 30. zawiera, obok cennych dziś zdjęć wnętrza hotelu, także jego widok ogólny, obu fasad, ujętych od strony Muzeum Czartoryskich. Fasada od św. Jana, za sprawą udatnego fotomontażu jest trzy razy szersza niż w rzeczywistości, liczy sześć okien. A cały budynek ma cztery (!piętra).

Ale to jedyne marketingowe nadużycie. Przyjezdni odnajdywali inne, podane w reklamach, zalety hotelu i wielce go sobie chwalili. Bo obok nowinek natury technicznej (cichobieżnych wind, łazienek przy pokojach, ciepłej wody całą dobę, wewnętrznej poczty pneumatycznej i sieci telefonicznej) na dobrą opinię firmy zapracowywał także jej personel, kompetentny i dyskretny. Co w dużej mierze było zasługą Rittermana, który początkowo wydzierżawił hotel Janowi Lisińskiemu, ale od roku 1927 zajął się jego prowadzeniem osobiście; z zaangażowaniem w sprawy branży hotelarskiej tak dużym, że rychło stał się uznanym w niej autorytetem i stanął nawet na czele elitarnego Gremium Właścicieli Hoteli i Pensjonatów, który miał też swoją siedzibę w Hotelu Francuskim. W tej roli prezesa korporacji zawodowej, we współpracy z Izbą Przemysłowo-Handlową, Ritterman zapisał się jako inicjator i założyciel, w roku 1932, pierwszej szkoły hotelarskiej w Krakowie.

Nie było też nadużycia w reklamowym haśle - "wykwintna restauracja i kawiarnia". Także po wojnie i przez cały okres PRL-u. Choć Bogiem a prawdą, z konieczności. Inaczej być nie mogło, skoro hotel uchodził za najbardziej ekskluzywny w mieście i tu zakwaterowywano najważniejsze persony odwiedzające Kraków, polityków, zagraniczne delegacje, sławnych artystów. Wypadało, by dogadzali ich podniebieniom najlepsi mistrzowie kulinarnego fachu; m.in. Michał Kałuża, późniejszy szef Wierzynka, Józef Mozelewski, wcześniej kucharz prezydenta Mościckiego, Marian Niemiec, który z chochlą i patelnią towarzyszył polskiej ekipie olimpijskiej w 1968 roku w Meksyku. W Hotelu Francuskim przyrządzał swoje niepowtarzalne w smaku kremówki Stefan Jaśkiewicz. Ekipę restauracji "Francuskiego" wzywano zawsze do obsługi zagranicznych delegacji w salonach recepcyjnych Rady Ministrów na Wawelu. Dla krakowskich smakoszy, skazanych na powojenną "uspołecznioną" gastronomię, to była ostatnia oaza dobrego smaku, w sensie dosłownym i przenośnym. Odwołajmy się raz jeszcze do opinii Antoniego Wasilewskiego. Oto z kwatery w Hotelu Francuskim wyrusza na spacer szlakiem sztuki kulinarnej, tej, którą pamięta sprzed wojny. I której już, co stwierdza z żalem, nie ma. Jedynych w swoim rodzaju - gulaszu wołowego u Pollera, faszerowanego śledzika u Hawełki, cielęcych nóżek w "Żywcu", maczanki z polędwicą u Kosza, gęsiego pipka z nadzieniem u Thorna na Krakowskiej... Tylko wódka prawie ta sama, w kolorze i smaku. I jeden tylko "Wierzynek". "A po Wierzynku kroczy restauracja hotelu Francuskiego. - pociesza się pan Antoni - Czego tam nie ma! Podają wszystko czego dusza zapragnie. We "Francuskim" »można dostać wszystko«, nawet lód do zimnych napojów i dolary...".
Jak każdy markowy hotel, także "Francuski" szczyci się listą gości, którzy zawitali w jego progi. Nocowali tu sławni artyści, Jan Kiepura, Artur Rubinstein i Witold Małcużyński, z pisarzy Antoni Słonimski i Leopold Tyrmand, z polityków, podczas pogrzebu Józefa Piłsudskiego w 1935 r., książę rumuński Karol, marszałek III Rzeszy Herman Goering i równie niesławnej pamięci Pierre Laval, wówczas przewodniczący parlamentu francuskiego, późniejszy premier kolaboracyjnego rządu Vichy. A z dygnitarzy Polski Ludowej - Bolesław Bierut i Józef Cyrankiewicz.

12 października 1919 r., wykorzystując obecność obradujących pod Wawelem delegatów polskich towarzystw turystycznych, krajoznawczych i narciarskich oraz związku lekkoatletycznego, w salce konferencyjnej Hotelu Francuskiego zaaranżowano spotkanie, które zaowocowało powołaniem, pod prezesurą ks. Stefana Lubomirskiego, Komitetu Udziału Polski w Igrzyskach Olimpijskich, przekształconego z czasem w PKOl.

Jeśli czegoś można mieć niedosyt w zapisach prawie stuletniej historii hotelu, to jedynie afer i skandali. Żadnych rewolwerowych strzałów z zazdrości, zuchwałych kradzieży diamentowych kolii. Owszem, w 1945 roku ktoś strzelił z ulicy w okno restauracji i omal nie trafił Jerzego Putramenta, ale kto strzelał i w kogo celował, do dziś nie wiadomo. Jedynym jak do tej pory okradzionym we "Francuzie" był baron Roger Bataglia. Podobno wyjechał z Krakowa bardzo niezadowolony. Wbrew temu, co sugeruje brzmienie nazwiska i tytuł, Bataglia to nasz krajan, urodzony w 1873 r. w Bochni. Jego antenaci przywędrowali dawno temu z Sycylii do Czech, a potem do Galicji. Roger był zadomowiony w Wiedniu i w Krakowie (tu zmarł w 1950 r.) działał aktywnie jako polityk, ekonomista, publicysta, był czas jakiś współwłaścielem "IKC-a". Więc chyba jako swojak opinii nam za granicą nie zepsuł.

U progu drugiego stulecia "Francuski" - przetrwawszy dwie wojny światowe, kryzysy, nacjonalizację w 1952 roku, liczne, czasem niezbyt fortunne remonty i modernizacje - ponownie zmienia właściciela. Ma odzyskać dawny blask, szyk, powrócić do klimatu epoki swych narodzin. Cóż, zobaczymy. W każdym razie - życzmy tego nowym zarządcom i krakowianom.

Jan Rogóż

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski