Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wybierz sobie władcę

Redakcja
Debata prezydencka w Krakowie. Od lewej: Piotr Boroń, Andrzej Duda, Stanisław Kracik, Jacek Majchrowski. Fot. Anna Kaczmarz
Debata prezydencka w Krakowie. Od lewej: Piotr Boroń, Andrzej Duda, Stanisław Kracik, Jacek Majchrowski. Fot. Anna Kaczmarz
Halina ma podkrążone oczy. Od kilku dni nie śpi - przez wybory. Nie, nie kandyduje. Jest sprzątaczką w gminnym ośrodku kultury w zachodniej Małopolsce. Pragnie nią pozostać jeszcze przez parę lat, do emerytury - i właśnie w tym sęk.

Debata prezydencka w Krakowie. Od lewej: Piotr Boroń, Andrzej Duda, Stanisław Kracik, Jacek Majchrowski. Fot. Anna Kaczmarz

- Przez cholerne wybory mogę stracić robotę - boi się.

Etat w GOK-u dostała osiem lat temu, po wyborach właśnie. Nowy, wyłoniony po raz pierwszy w bezpośrednim głosowaniu, wójt zrobił porządki. Polegały one głównie na wymianie krewnych i znajomych poprzednika (kolegi z tego samego ugrupowania, który "poszedł wyżej") na swoich. Objęły całą masę ludzi, bo urząd, czyli w praktyce wójt, jest największym w okolicy pracodawcą.

- Nie prezydent Komorowski, nie premier Tusk, tylko właśnie pan wójt jest u nas władcą. Panem życia i śmierci - podkreśla Halina. Mówi "pan wójt", choć to przecież syn maminej siostry.

W kampanię służącą reelekcji wójta zaangażowała się cała rodzina Haliny. We własnym interesie, bo wielu jej członków pracuje w urzędzie lub gminnych instytucjach (przede wszystkim w podstawówce i gimnazjum oraz ośrodku pomocy społecznej), a także dwóch spółkach komunalnych. Zarobki nie są tam może oszałamiające, ale - pewne. Do tego trzynastki, bony.

Żaden pracodawca w okolicy nie daje tyle. Halina to wie, bo wcześniej pracowała u szwagra w sklepie - po 12 godzin dziennie na oficjalne pół etatu i 300 zł z rączki do rączki. - A tutaj wszystkie składki pięknie popłacone - mówi.

Oprócz szwagra ma jeszcze w rodzinie budowlańca i speca od komputerów. Obaj popierają wójta, bo "daje zarobić". Gmina jest bowiem nie tylko największym pracodawcą, ale i jedynym w okolicy inwestorem. Do tego zamawia różne rzeczy - od papieru i spinaczy, po catering. Wydaje na to kilka milionów rocznie. Teoretycznie wydatki są pod kontrolą radnych i Regionalnej Izby Obrachunkowej, a o wyborze oferentów decydują przetargi zgodne z ustawą o zamówieniach publicznych, ale w praktyce wszystkim - gminnym majątkiem, wydatkami i ulgami podatkowymi, a także lokalną "prasą" opisującą (za gminne pieniądze i ogłoszenia z gminnych spółek) dokonania władzy i marność oponentów - rządzi jedna osoba: wójt.

Zatrudnieni przez niego ludzie i ich rodziny stanowią wystarczający elektorat, by go wybrać na kolejną kadencję. Halina ma przynajmniej taką nadzieję. Bo jak nie, to wygra poprzednik - z ekipą, którą obecny wymiótł.

Halina żałuje, że nie mieszka w sąsiedniej gminie, gdzie przeciwko obecnemu wójtowi nikt nie ośmielił się stanąć.

Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast nie zawsze byli tacy mocni. Początkowo nawet całe gminy nie dysponowały tak potężnym majątkiem oraz zestawem sił i środków. 20 lat temu, na początku polskiej reformy samorządowej, ówczesny minister finansów Leszek Balcerowicz obawiał się wypuszczenia spod kontroli rządu 40 procent finansów publicznych - a właśnie tyle przekazano wtedy administracji lokalnej. "Solidarnościowi" reformatorzy chcieli wyodrębnić z majątku narodowego mienie komunalne, żeby nawet w przypadku powrotu "komuny" na szczeblu centralnym - w terenie kwitła wolność.

Po roku wszyscy przekonali się, że gminy potrafią wydawać publiczne pieniądze o wiele rozsądniej i efektywniej niż centrala. Zdecydowanie lepiej dbają o majątek, co świetnie widać na przykładzie szkół, bibliotek, domów kultury. Oraz inwestują. Właśnie dzięki samorządom Polska nadrobiła kilkudziesięcioletnie zapóźnienie w tworzeniu infrastruktury (wodociągi, kanalizacja, drogi, komunikacja). W całych latach 80. do sieci wodociągowej podłączono trzysta tysięcy budynków, a w latach 90., po reformie, ponad dwa miliony.
W kolejnych latach gminom - których jest prawie 2,5 tys. - przybywało kompetencji, majątku, pieniędzy - i władzy. Zgodnie z ideą, by to lokalne społeczności decydowały o tym, co jest dla nich ważne, co chcą i będą robić, by żyło im się lepiej.

Przesunięcie władzy w dół uwolniło ogromne zasoby ludzkiej energii i aktywności. Aż trzy czwarte ludzi, którzy po 1990 roku weszli do samorządów, nie działało wcześniej publicznie.

Przez 12 lat, czyli w trzech kolejnych wyborach samorządowych, wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast byli wybierani przez radnych. Z tego powodu ich los zależał od lokalnych układów - i gier - politycznych. Osiem lat temu, po burzliwych dyskusjach i głosowaniach w parlamencie, zyskaliśmy możliwość bezpośredniego wyboru lokalnych włodarzy.

Inicjatorom tej zmiany chodziło o "zagwarantowanie większej skuteczności i wzmocnienie autorytetu gminnej władzy wykonawczej", czyli o to, by wójtowie i burmistrzowie przestali być zakładnikami rad, bo to skutkuje - jak tłumaczył poseł Waldy Dzikowski z PO - "patologiami społecznymi, kumoterstwem, korupcją, kompromitującymi demokrację lokalną".

Bezpośrednie wybory miały zwiększyć niezależność i skuteczność rządzących w terenie, a także ograniczyć korupcję. Pomysłodawcy zapewniali, że większa będzie odpowiedzialność włodarzy przed wyborcami, "którzy w starym systemie nie mają, bo mieć nie mogą, żadnej kontroli nad wybranymi przez siebie władzami. Nowa ustawa radykalnie zmieni ten stan rzeczy. (...) Decyzje wójta czy burmistrza będą teraz z konieczności bardziej racjonalne, wyważone i - co najważniejsze - służące lokalnym społecznościom, a nie wybranym grupom i osobom".

Bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów popierało wówczas i nadal popiera ok. 80 proc. Polaków.

Zgodnie z prawem gminy wykonują zadania własne i zlecone (na te drugie otrzymują środki z budżetu państwa) z zakresu utrzymywania dróg, ładu przestrzennego, ochrony środowiska i gospodarki wodnej, transportu, oświaty, kultury, ochrony zdrowia, pomocy społecznej, a także budownictwa mieszkaniowego, oświaty i kultury. W zasadzie wszystko, co się dzieje (lub nie dzieje) na danym terenie, zależy od lokalnych władz. A ściślej - od wprowadzenia wyborów bezpośrednich i wzmocnienia władzy wykonawczej - od wójta, burmistrza, prezydenta.

W niespełna 40-tysięcznej gminie Wadowice tegoroczne wydatki z budżetu gminy wyniosą prawie 95 mln zł, z czego ponad 6 mln zł pójdzie na lokalne drogi, a o milion więcej na administrację. Prawie 44 mln pochłonie oświata i wychowanie, a prawie 14 mln zł pomoc społeczna, 3 mln pójdzie na kulturę. Budżet uchwala rada, ale jego realizacja - a przede wszystkim sposób wydawania pieniędzy - to domena burmistrza.

W dużej mierze od niego zależą tak ważne sprawy, jak dotacje dla lokalnych organizacji (ochotnicza straż pożarna, obrona cywilna, hobbyści, stowarzyszenia pomocy potrzebującym, towarzystwa lokalnych patriotów) czy ulgi dla biznesu. On de facto decyduje, gdzie gmina zamieści ogłoszenia (nie da ich do gazety krytycznej dla władzy, albo da, by ją przekupić) i czy zechce finansować mniej lub bardziej propagandowy biuletyn. On też - pośrednio - wpływa na zatrudnienie w gminnych instytucjach (szkoły, przedszkola, biblioteki, GOPS-y, ośrodki kultury) i spółkach (wodociągi, ZUK-i, pływalnie...).
Lokalny włodarz może mieć także wpływ na układanie list wyborczych - by przemienić radę w maszynkę do głosowania.

W dużych miastach, jak Kraków, przy ogólnych wydatkach z gminnego budżetu sięgających 3,4 mld zł rocznie, kompetencje i możliwości prezydenta są jeszcze większe. Na samą administrację publiczną pójdzie w tym roku ponad 200 mln zł, na oświatę i wychowanie - 843 mln zł.

Twórcy reformy samorządowej z prof. Jerzym Regulskim na czele zwracają uwagę, że kontrola nad działaniami tak umocowanych wójtów, burmistrzów i prezydentów jest słaba, przede wszystkim dlatego, że wraz z bezpośrednimi wyborami nie wprowadzono w administracji lokalnej systemu Służby Cywilnej. Pozwoliłby on ustabilizować profesjonalne kadry, a teraz często powyborcza miotła wymiata wszystkich aż po sprzątaczkę w GOK-u. Wbrew pierwotnym projektom - nie wzmocniono też pozycji sekretarzy gmin i skarbników.

Nie ma również obowiązku przeprowadzania corocznego audytu zewnętrznego, bez którego nie może funkcjonować żaden poważny biznes. Działalność lokalnych włodarzy nie jest więc poddawana niezależnej ocenie. Znaczenie stracili radni, którzy swą bezsilność próbują czasem odreagować populizmem i awanturnictwem. Rzeczywiście jedynym narzędziem nacisku na wójtów, burmistrzów i prezydentów pozostaje referendum służące odwołaniu z funkcji - ale dochodzi do niego rzadko, a jeszcze rzadziej - z pożądanym dla inicjatorów efektem.

Najlepiej więc od razu wybrać sobie dobrego władcę, pardon, kogoś, kto będzie nam służył, pamiętając, że gmina to związek mieszkańców mający na celu zaspokajanie ICH potrzeb.

Zbigniew Bartuś

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski