Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przedsionek piekła

Redakcja
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
Sobota, godz. 12. W Szpitalnym Oddziale Ratunkowym (SOR) w Szpitalu im. Narutowicza kłębi się tłum. Nie ma gdzie usiąść, a o tym, żeby się położyć, trzeba zapomnieć. Starsza kobieta, wyraźnie bez kontaktu (chora na Alzheimera), spada z krzesła. Nikt z recepcji się tym nie przejmuje.

Fot. Anna Kaczmarz

Czekając na pomoc

- Czekamy trzy godziny - mówi jej córka. - Matka ma 80 lat i 39 stopni gorączki. Trzy dni próbuję z tym walczyć. Wezwana do domu lekarka przepisała pyralginę w czopkach i kazała wzywać karetkę, gdyby nie pomogło. Pomogło na dwie godziny, a karetka odmówiła przyjazdu, bo do gorączki nie jeżdżą. Więc ubrałam mamę, zwlekłam ją z łóżka i przyszłyśmy do SOR-u. Jeśli dożyje przyjęcia, może jej pomogą.

Zdesperowani bliscy innej staruszki, czekający już piątą godzinę na przyjęcie matki z nowotworem, postanowili wyjść przed budynek szpitala i wezwać karetkę. Pacjenci na noszach mają pierwszeństwo.

- Ludzie

głosują nogami.

Szybkie i przyzwoite leczenie w warunkach obecnej medycyny rodzinnej jest trudne i tak naprawdę niedostępne. Chory musi się zarejestrować - może dziś, a może za trzy dni. Od lekarza dostanie skierowanie na badania, za którymi będzie biegał po mieście następne tygodnie. Niektóre trzeba zrobić za opłatą. A jak przyjdzie do SOR-u, wszystko dostanie w ciągu paru godzin - mówi dr Leszek Brongel, kierownik Kliniki Medycyny Ratunkowej CM UJ, konsultant wojewódzki. - Jeżeli więc trzy godziny oczekiwania zastąpią trzy tygodnie biegania po mieście w celu skompletowania badań, to niektórym się opłaca. Oczywiście - dodaje natychmiast - zdaję sobie sprawę, że do SOR-u przychodzą też ciężko chorzy. Jednak, jak wskazują statystyki, 80 proc. czekających w kolejce to ludzie, którzy tam być nie powinni. Oni powodują, że wydłuża się czas oczekiwania na przyjęcie. Jeśli dodać do tego przywiezionych przez karetki, którzy mają pierwszeństwo przyjęcia, to oczekiwanie trwa kilka godzin.

Co jednak zrobić z tymi, którzy rzeczywiście potrzebują pomocy? Czy nie można choćby "na oko" zakwalifikować pacjenta do czekania na leżąco?

- W każdym SOR-ze jest, lub powinien być, tzw. obszar segregacji. Chodzi o to, by w krótkim czasie ustalić, komu należy się szybka pomoc. Reguluje to rozporządzenie ministra zdrowia o szpitalnym oddziale ratunkowym. Bardzo szczegółowe. Opisujące nie tylko to, że na SOR-ze musi być USG czy EKG, ale nawet, ile ma być gniazdek na każdym stanowisku. Inna sprawa, jak to jest realizowane. Kontrola NIK wykazała, że na ponad 250 oddziałów ratunkowych w Polsce, połowa nie spełniała tych wymogów - mówi dr Brongel. - Identycznie jest w Małopolsce.

Tylko, czy aż połowa? W Szpitalu Uniwersyteckim w poniedziałkowy ranek nie ma ani jednego pacjenta. Lekarka prosi: nie zapeszać! Tak nie było nigdy wcześniej!

Na SOR-ze w SU jest wszystko, co nakazują ustawy. Cały tzw. ciąg segregacji. Izba przyjęć, pokoje dla oczekujących. Zapełni się dopiero po południu. Najbardziej chorych zawsze jest gdzie położyć - żeby czekali na lekarza w godnych warunkach.

Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Bo w medycynie ciągle się oszczędza. Najłatwiej oszczędzać na płacach. Na dyżurze mogłoby być trzech lekarzy, jest jeden albo dwóch.

Dlatego się czeka.

Kobieta tak długo czekała na przyjęcie, że zdążyła się odwodnić na skutek ustawicznych wymiotów. Dopiero objawy niewydolności serca skłoniły personel SOR-u do przyjęcia jej i zbadania.

- Nie ma żadnej możliwości prawnej, żeby odmówić udzielenia pomocy ludziom, którzy tu nie powinni być - powiada dr Brongel. - Proszę sobie wyobrazić, że przyjdzie człowiek i powie, że go od tygodnia boli brzuch. Lekarz z SOR-u odeśle go do lekarza rodzinnego - no bo jak od tygodnia, to po co nagła pomoc? A taki człowiek wyjdzie i padnie, bo okaże się, że ma zapalenie otrzewnej. Nikt nie podejmie takiej decyzji przed zbadaniem chorego.

- W piątek czekałam na przyjęcie w SOR-ze Szpitala im. Rydygiera. Po prawie godzinie doszłam do wniosku, że ważniejsza od pacjenta jest biurokracja i wyszłam - powiada Jolanta G., która trafiła tam z gorączką, zawrotami głowy i rozszerzającym się rumieniem na udzie. Dwa dni wcześniej była u lekarza pierwszego kontaktu. Dostała dwa zastrzyki. W piątek po południu miała dreszcze, zaczęły się zawroty głowy, a rumień na udzie rósł. Bała się, że to borelioza.

- Było mniej więcej w pół do siódmej wieczorem - mówi pani Jolanta. - Odesłano mnie do części ogólnej. Czekało 6 może 7 osób. Sądziłam, że szybko zostanę przyjęta. Ale przez pół godziny nikt nie wszedł i nikt nie wyszedł z sali przyjęć. Koło mnie siedziała kobieta w ciąży. Płakała, bo utkwiła jej w gardle ość. Dusiła się. Nikt do niej nie wyszedł. Nie było żadnej segregacji pacjentów! Pukała, prosiła o pomoc, ale kazali jej czekać. W końcu ktoś z oczekujących poradził jej, żeby poszła na piętro, na oddział. Tam załatwili problem od ręki. Ja po około godzinie czekania, podczas której nic się nie działo, zniechęciłam się i wyszłam. W sobotę rano pojechałam do Szpitala Wojskowego na Wrocławską. Było zupełnie inaczej. Działała recepcja i to pielęgniarka pytała, co komu dolega. Przede mną czekała pacjentka, do której pielęgniarka - po wstępnym wywiadzie - wezwała lekarza. Sprawdził, co się dzieje, załatwił problem od ręki. Nie musiała tkwić w kolejce. Ja też zostałam sprawnie przyjęta.

W Polsce jest

650 specjalistów od medycyny ratunkowej.

Mniej więcej tyle samo pozostaje w trakcie specjalizacji. Tymczasem z planów rządowych wynika, że za 6 lat w systemie ratownictwa będzie pracować ok. 2,5 tys. specjalistów.

Medycyna ratunkowa została zaliczona do tzw. deficytowych specjalizacji.

- Nie ma zachęty czy udogodnień dla tych, którzy chcieliby zrobić tę specjalizację jako dodatkową - tłumaczy na portalu rynekzdrowia.pl prof. Juliusz Jakubaszko, konsultant krajowy w dziedzinie medycyny ratunkowej. - Nie zachęca też zapis w ustawie o ratownictwie medycznym, że lekarze pogotowia muszą zrobić tę specjalizację do 2020 r., choć wcześniejsze projekty mówiły o 2012 roku. Lekarze, po paru miesiącach pracy w SOR-ze, uciekają. Nie ma się co dziwić, jeżeli mają 24-godzinne dyżury, na których przyjmują po 50 pacjentów, w tym wielu roszczeniowych. Widziałem już młodych lekarzy tej specjalizacji, którzy byli kompletnie wypaleni zawodowo.
Zdaniem prof. Jakubaszki lekarze, pracujący w SOR, powinni dostawać 30-proc. dodatek za pracę w jednostce pomocy doraźnej. Nie dostają, bo przepisy mówią, że SOR to coś lepszego, niż pomoc doraźna. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych ta specjalizacja daje lekarzowi stabilizację zawodową. Pozwala na pracę w państwowej instytucji i na pewne zarobki na poziomie 30-40 tys. dolarów rocznie.

Wracając do polskich realiów: czy na przeładowanych SOR-ach pacjent nie mógłby czekać na swoją kolejkę w godnych warunkach? Leżąc np. pod kroplówką, jeśli tego akurat potrzebuje?

- Nie da się dzisiaj zarejestrować pacjenta na korytarzu - powiada dr Brongel. - Nie pozwala system elektroniczny. Nie przyjmie pacjenta bez PESEL-u. Trzeba stworzyć historię choroby, zakwalifikować go, bo szpital dostaje pieniądze za procedury. To wpływa na kontrakt na przyszły rok.

W tej sytuacji pacjent ma nieodparte wrażenie, że

ważniejszy jest system, niż choroba.

- Nie miałbym nic przeciwko czekaniu, gdyby położyli mnie na łóżku. Byłem słaby, miałem biegunkę i wymioty. Gdyby wyszła do poczekalni pielęgniarka, na pewno uznałaby, że powinienem dostać potas w kroplówce, bo się odwadniam. Ale żadna nie wyszła - mówi Ryszard L., który po 4 godzinach oczekiwania został zakwalifikowany na oddział chirurgiczny i dopiero około godziny 21 poczuł się lepiej - po kilku kroplówkach. Następnego dnia przeszedł poważną operację.

- W Małopolsce SOR-ów jest więcej, niż gdzie indziej, bo 21, czyli jeden na 150 tysięcy mieszkańców, a ma być jeden na 100 do 300 tysięcy - mówi dr Brongel. - Podobnie jeśli chodzi o finansowanie. Pozostaje na poziomie górnych stanów średnich. Najlepiej jest w woj. mazowieckim: 8 tys. zł, a i 20 tys. zł na dobę, a np. w kieleckim - 2 tys. Badania, wykonywane w SOR-ze, na pewno przekraczają limit oferowany nam przez NFZ. Nie wiem, czemu w Warszawie są one lepiej wyceniane.

SOR musi zrobić pacjentowi kompleksowe badania. Nawet prosta morfologia kosztuje. Jeśli do tego dołożyć rentgeny, USG, tomografię - to koszty idą w górę. Proste zeszycie rany na głowie kosztuje ok. 160 zł. A SOR przyjmuje średnio ok. 100, 120 pacjentów na dobę!

W Małopolsce, na 21 SOR-ów, 10 jest akredytowanych. Oznacza to, że dostały pozwolenie na prowadzenie specjalizacji. Mówiąc prawdę, wszystkie działające SOR-y powinny być akredytowane, ale tak nie jest. 10 akredytowanych punktów ratowniczych w Małopolsce to i tak więcej, niż gdzie indziej w Polsce.

- SOR-y będą działały na korzyść pacjenta dopiero wtedy, kiedy powstaną oddzielne centra kardiologiczne, udarowe i urazowe - przekonuje dr Brongel. - Pacjenci z chorobą serca albo po udarze, wiedząc gdzie mają iść, nie będą niepotrzebnie czekać w ogólnych ambulatoriach. Centra kardiologiczne praktycznie już istnieją - w Krakowie są najlepsze w Polsce. Ośrodki udarowe są na wstępnym etapie przygotowania koncepcji. Do 2013 r. ma być w Polsce trzynaście ośrodków urazowych. Tak więc specjalistyczną opieką od samego początku obejmie się grupę chorych, u których wystąpi 80 proc. spośród wszystkich nagłych zgonów.
W Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II w Krakowie do połowy 2012 r. ma podjąć działalność Zintegrowane Centrum Medycyny Ratunkowej. Na ten cel szpital otrzymał unijne dofinansowanie.

Prof. Jakubaszko twierdzi, że ratownictwem medycznym łata się dziury w systemie podstawowej opieki zdrowotnej. Podaje dane, z których wynika, że w Polsce jeden ambulans przypada na 24 tys. osób (średnia europejska to jedna karetka na 100 tys. osób). Liczba ambulansów wzrosła znacznie, gdy w 2000 r. resort zdrowia podjął decyzję o konieczności odnowienia całego starego taboru (został już wymieniony w 90 proc.). Problem tkwi w tym, że nie są one wykorzystywane tylko dla celów ratownictwa medycznego, ale służą do zatykania dziur w nieudolnym systemie podstawowej opieki zdrowotnej.

- Zamiast jeździć do chorych z zawałami serca, udarem mózgu czy do ofiar wypadków, zespoły ratowników i lekarzy jeżdżą do przypadków biegunek - powiada prof. Jakubaszko.

Obecnie jeden SOR przynosi od 1,5 do 3 mln zł strat rocznie.

ELŻBIETA BOREK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski