Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zderzenie z życiem

Redakcja
Fot. Wacław Klag
Fot. Wacław Klag
Straszliwy wypadek przed laty na pewno stanowi ostrą cezurę w jego biografii. Po nim dużo się posypało, nie wrócił do swego ukochanego zawodu trenera, rozpadła się rodzina, wylądował na garnuszku rencisty. Henryk Maculewicz - kiedyś wielki piłkarz, dziś prawie zapomniany. Nie ma kontaktów z kolegami z boiska, choć na mecze Wisły chodzi. Pomaga żonie w handlu. Zachował szczupłą sylwetkę, choć już bez tej dawnej werwy, ale upływ lat (już prawie 59) i zapewne skutki afrykańskiego dramatu robią swoje.

Fot. Wacław Klag

HISTORIA HENRYKA MACULEWICZA. Między wielką piłką a egzystencją rencisty

Do Krakowa przyjechał jako młody, obiecujący 19-letni piłkarz z Dolnego Śląska, grał tam w BKS Bolesławiec. - Dlaczego Kraków? Ściągnęła mnie renoma AGH, na tej uczelni chciałem studiować - wspomina teraz.
Zainteresowała się nim II-ligowa Garbarnia. Wysoki, silny, dysponujący potężnym uderzeniem piłki wpadł w oko szefów Wisły i dość szybko się przeniósł z Ludwinowa na Reymonta. Terminował w I lidze u boku Władysława Kawuli, który kończył bogatą karierę, także obok Ryszarda Wójcika, Tadeusza Polaka. Maculewicz grał razem z wiślackimi asami reprezentacji - Antonim Szymanowskim i Adamem Musiałem, ale na reprezentacyjną koszulkę musiał czekać dłużej niż koledzy. Powołał go do kadry najpierw Kazimierz Górski, ale tak na stałe - to Jacek Gmoch. Rywale z ligowych boisk i kibice z całej Polski z coraz większym uznaniem oceniali grę kolejnego wiślaka kadrowicza.
Zasłynął z atomowego strzału z rzutów wolnych. Takim bombardierem wcześniej był w Wiśle Kawula. Maculewicz przejął pałeczkę po sławnym stoperze Wisły. Telewizja jesienią 1977 r. transmitowała ligowy mecz Wisły z Arką. Potężnym strzałem Maculewicz wyrównał na 2-2. - "Jezus, Maria!" - wyrwało się wtedy komentatorowi, zszokowanemu siłą i celnością strzału. Na owe czasy taki okrzyk był niezwykły w laickiej telewizji PRL-u. Biedny sprawozdawca na gorąco zaczął się sumitować i przepraszać. Ale chyba tylko decydentów partyjnych, bo kibice, zwłaszcza w Krakowie, nie mieli mu wcale za złe owej spontaniczności...
- To było po wolnym pośrednim, piłkę podał mi Adam Musiał, ja uderzyłem z bodaj 45 metrów - przypomina Henryk Maculewicz. - Opowiadano mi potem o tym okrzyku sprawozdawcy. Wolne ćwiczyłem specjalnie. Zostawałem po treningu, pan Koziarski, gospodarz klubu, dawał 20 piłek. Prosiłem bramkarza Staszka Goneta, żeby stał na bramce i strzelałem. Potem dziękowałem mu w restauracji "Dniepr", stawiałem śledzia i piwo, pamiętam, jak obsługiwał nas kelner, pan Kaziu. W restauracji jednak nie siedziałem długo, sportowiec musi wiedzieć, kiedy trzeba powiedzieć sobie: stop. Niestety, nie każdy to potrafił... Ćwiczyłem też szybkość, bo mi jej brakowało, biegałem na skarpę i z niej. W Wiśle było dużo piłkarskich diamentów, ale pozostało nieoszlifowanych, dlatego wtedy tylko raz zdobyliśmy mistrzostwo Polski.
Wielu kibiców Wisły pamięta atomowy strzał "Macula", który wylądował w siatce Zbrojovki Brno w walce o ćwierćfinał klubowego Pucharu Europy. Awans osiągnięto, nawet finał rozgrywek mistrzów był bliski Wisły (dziś brzmi to niewiarygodnie), nadzieje zaprzepaścił słynny rewanż w Malmoe. Podobnie atomowym uderzeniem popisał się Maculewicz w meczu Pucharu UEFA z belgijskim Molenbeekiem. W I lidze zdobył w 193 meczach 11 goli, jak na obrońcę nieźle. - Nadano mi pseudonim "Koń" - wspomina piłkarz. - To Cyganie z Nowego Targu wymyślili, że tylko koń ma takie uderzenie. I jak był tylko wolny dla Wisły, to z trybun słyszałem: "Koniu, strzelaj!".
Przed argentyńskim mundialem w audycji telewizyjnej, którą oglądała cała Polska (bo były tylko dwa programy, a popularność futbolu ogromna), poproszono selekcjonera Jacka Gmocha, aby każdego kadrowicza scharakteryzował tylko jednym słowem. Przy Maculewiczu trener powiedział: inżynier. Kiwano z uznaniem głową, Gmoch trafił w sedno: Maculewicz studiował w AGH, a na boisku był konstruktorem szczelnej obrony oraz prób zaczepnych... Studia wśród piłkarzy zdarzały się wtedy bardzo rzadko. Ewenementem w latach 70. było uzyskanie magisterium w AWF przez wiślaka Krzysztofa Obarzanowskiego. Z kolei studia na tak trudnej i prestiżowej uczelni jak AGH wymagały niemało poświęcenia.
- Panował dobry klimat między Wisłą i AGH - mówi Henryk Maculewicz. - Profesorem i rektorem tej uczelni był wiceprezes Wisły Jan Janowski, studiowali tam koszykarze "Białej Gwiazdy". Postanowiłem nie tylko zrealizować marzenia o studiach w AGH, zagrała też ambicja. Pisano w gazetach, że piłkarze to nieuki, więc chciałem udowodnić, że coś potrafię. Studiowałem wieczorowo, chodziłem do laboratorium chemicznego, mieszałem płyny w probówkach i osiągnąłem swój cel. Napisałem pracę u dr. Marka Rzeszowskiego i zostałem inżynierem metalurgiem. Tylko nigdy nie pracowałem w tym zawodzie.
Aby w przyszłości zostać szkoleniowcem piłkarskim, studiował jeszcze dwa lata w AWF, został trenerem drugiej klasy, ma więc dwa fakultety. - I tak odciąłem się pismakom, którzy z nas pokpiwali - dopowiada po latach. - A Gmoch był prekursorem naukowego podejścia do sportu. U niego byliśmy zawsze świetnie teoretycznie przygotowani, znaliśmy dokładnie każdego rywala.
W Argentynie na MŚ '78 Maculewicz zagrał wszystkie sześć meczów, trener liczył na niego. Tyle że nie wystawiał go tam, gdzie wiślak czuł się najlepiej, czyli na środku obrony, ale z boku. - Starałem się dostosować do poleceń, biegałem przy linii i centrowałem z obu nóg - wspomina piłkarz.
Wrócono z mundialu z niedosytem, bo Gmoch obiecywał medal, nawet złoty, do drużyny wrócił legendarny Lubański, eksplodował talent Bońka, skład wydawał się bardzo silny. Doszukiwano się różnych przyczyn niepowodzenia, bo za takie uznano 5.-8. miejsce (dziś wzięlibyśmy je z pocałowaniem ręki...). Pytany po powrocie przez kibiców o niesnaski w zespole, Henryk Maculewicz zaprzeczył. Obok piłkarza siedział na tym spotkaniu nowo powołany po Gmochu selekcjoner Ryszard Kulesza, z uznaniem mówił: "Heniu" i wydawało się, że obaj będą współdziałać w nowej reprezentacji. Tak się nie stało. Rozstanie z kadrą nastąpiło po wyjeździe Maculewicza do Francji. Zaproponował mu to dyrektor sportowy RC Lens Argerudis. Piłkarz chciał jak najszybciej udać się za granicę, ale wtedy na przeszkodzie stawały przepisy. Miał 29 lat, do limitu wyjazdów, jaki długo obowiązywał w PRL (aż do 1982 r., kiedy obniżono go do 28 lat i skorzystał z tego m.in. Marek Kusto) brakowało mu roku. Jednak dla wiślaka, jak wcześniej dla Roberta Gadochy i Włodzimierza Lubańskiego, uczyniono wyjątek. Pretekstem miało być kontynuowanie studiów we Francji. Miał tam przebywać w laboratorium, jak i na boisku. - Dostałem pismo z GKKFiS - mówi były piłkarz - że w drodze wyjątku mogę wyjechać, ale mam się stawiać na wezwanie selekcjonera kadry. Ale w tamtych czasach kontakty z zagranicą były utrudnione, z trenerem Kuleszą kontakt się zerwał.
Maculewicz wyjechał do Francji z ówczesną żoną Krystyną, czołową polską siatkarką z Wisły. Ona też znalazła sobie miejsce na boisku, natomiast niedawny reprezentant Polski najpierw grał dwa lata w RC Lens. Wystąpił w 51 meczach, zdobył jednego gola. Potem trafił do Paris FC, gdzie młodym trenerem był Roger Lemerre, późniejszy selekcjoner "trójkolorowych". Kolejnym klubem było Nanterre, ale lata szły, odezwał się "achilles", przestał grać. Przyznawał wtedy w prasie: - Jestem na utrzymaniu żony.
Coraz częściej myślał o pracy trenera, zrobił odpowiednie kursy we Francji, w końcu po paru próbach trafiła się niezła okazja w Afryce. Pojechał do Gabonu. Drużyna CSB Batevall w stolicy kraju Libreville nie należała do potentatów, broniła się przed spadkiem z I ligi, niemniej klub był dobrze zorganizowany. Grano wieczorami, przy temperaturze 25-30 stopni, więc afrykańskie upały nie dokuczały Polakowi. I nagle latem 1987 r. nastąpił dramat, który rozegrał się nie jak pisano dawniej na miejscowym lotnisku, tylko w mieście. Maculewicz spotkał się z działaczami klubu, przedstawił listę swych oczekiwań transferowych na kolejny sezon. Wyszedł z budynku, jeszcze rozmawiał z zawodnikami i nie kontrolując sytuacji, nagle wszedł na jezdnię. Pędziła tam ciężarówka z żandarmerią wojskową. Piłkarze klubu z grozą w oczach ujrzeli swego trenera przed autem. Uderzenie był ogromne, ofiarę odrzuciło na kilka metrów. - Nie żyje, nie żyje! - rozległ się lament piłkarzy. Ale jeden z zawodników, pielęgniarz z zawodu, ukląkł przy trenerze i zbadał puls. Bił lekko, była więc nadzieja.
Maculewicz trzy tygodnie spędził nieprzytomny na szpitalnym łóżku. Doznał obrażeń głowy, miał złamaną nogę. Bardzo silny organizm byłego piłkarza wygrał walkę ze śmiercią. Jego klub zapewnił mu opiekę. Trener zaczął się podnosić, chodził o kulach, jeździł na wózku. Na tyle chciał być jak najszybciej aktywny, że wędrował do szpitalnej kuchni, a tam pomagał w myciu naczyń i talerzy dla chorych. To miało jeszcze jeden wymierny cel obok swoistej terapii, za tę pomoc dostawał dodatkowe porcje jedzenia.
Przetransportowany do Francji, przeszedł w paryskim szpitalu St. Peterier operację usunięcia krwiaka z głowy. Udała się, ale stało się też jasne, że sport nie będzie odtąd domeną jego życia.
Była żona poradziła mu: - Wracaj do Polski. Wrócił do Krakowa, związał z Elżbietą, ponownie ożenił się, mieszka jeszcze z teściową w trzech pokojach niedaleko Alei Trzech Wieszczów. Żona (mająca dorosłego, pracującego syna) prowadzi handel obwoźny, sprzedaje ubranka dziecięce, były piłkarz jej pomaga, często są na placu przy Rydla. - W ten sposób da się jakoś wyżyć do pierwszego - mówi Henryk Maculewicz. - Z mojej renty nie byłoby jak, to niewiele ponad 500 zł. W dodatku nie mam stałej renty, na razie przyznano mi ją do 2011 roku, Chciałbym z tym już mieć spokój, otrzymać rentę na stałe. Przecież stwierdzono u mnie całkowitą utratę zdolności do pracy... Dawniej zarobione pieniądze się rozeszły, a miał szeroki gest, gdy sporo zarabiał, kupił mieszkania rodzicom i teściowej. Utrzymywał córkę swoją, także drugą, przybraną. Teraz chodzi na mecze Wisły, też czeka na Ligę Mistrzów w Krakowie. - Ale ściąganie Żurawskiego to wątpliwy pomysł, piłkarze po powrocie rzadko się sprawdzają - mówi. Pytany o różnice między dawną Wisłą a obecną odpowiada, że w sporcie liczy się teraz komercja, chodzi nie tylko o to, by wygrać na boisku, ale tak sprzedać zawodnika, by zarobić. Ruch w zespole jest duży, dawniej skład był stabilny.
Jako wiślak chodził dość regularnie na spotkania Rady Seniorów, ale w tym roku przestał. Mimo to śledzi polski futbol. Czy wierzy w jego odnowę pod wodzą kolegi z kadry Grzegorza Laty? - Jeśli tylko Grzesiu dobierze sobie odpowiednich współpracowników, to tak - uważa.
Ma jeszcze pięcioro rodzeństwa (rodzice już zmarli), ale rozsiani po kraju siostry i bracia bardzo rzadko się widzą. W weekendy Henryk Maculewicz jeździ z żoną autem na działkę nad Rudawą. We Francji od wypadku nie był. Chętnie by teraz pojechał, odwiedził córkę w Paryżu, ale trzeba wyrobić paszport. Musi się dowiedzieć, gdzie złożyć podanie. Teraz zupełnie stroni od alkoholu, od trzech lat nawet nie wypił piwa. Tylko papierosy pozostały przyzwyczajeniem.
\\\*
Po udanej karierze piłkarskiej życie Henryka Maculewicza nie szło już tak dobrze. Czy o to ma pretensje do losu, do tego feralnego dnia, gdy wpadł pod rozpędzony samochód? - Nie mam żalu. To, co życie przynosi, trzeba przyjmować spokojnie. Pogodziłem się, że kariery trenerskiej nie zrobię. Ale wolałbym nie pozostawać stale z boku. Chciałbym przy pomocy córki ściągnąć jakąś dobrą drużynę juniorów z Francji na turniej na Wiśle. Jeszcze mógłbym się przydać jako doradca piłkarski, o ile ktoś by mnie chciał. Marzyłoby się - w mojej Wiśle...
Jan Otałęga

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski