Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sport dał dużo radości

Redakcja
AS HONOROWY. Trofeum dla Barbary Ślizowskiej - gimnastyczki, trenerki, sędzi i działaczki

Fot. Wacław Klag

As Honorowy to wyróżnienie dla zasłużonego sportowca, który odnosił sukcesy na arenach sportowych, ale był też aktywny za metą kariery, na polu działalności zawodowej. Tym razem grono dziennikarzy naszej redakcji wyróżniło Barbarę Ślizowską.
Znana jest Pani jako olimpijka, zdobywczyni brązowego medalu drużynowo w gimnastyce, długo związana ze startami w Wiśle i Wawelu, potem trener klubu "Białej Gwiazdy". Jakie były początki, jak trafiła Pani do sportu?
- To było po wojnie, do szkoły przychodzili trenerzy gimnastyki Irena i Jerzy Lewiccy, szukali zdolnych dziewczyn, a zaczynali, jak pamiętam, od rozkazu: pokaż nogi! I tak wpadła im w oko moja młodsza siostra. Nie wytrwała jednak długo w gimnastyce z przyczyn zdrowotnych, natomiast mnie ten sport bardzo zainteresował i spytałam pana Lewickiego, czy mogę przychodzić na treningi za siostrę? I tak od 1947 r. ćwiczyłam w Wiśle, natomiast od 1953 do zakończenia kariery w 1959 r. (spowodowanej operacją drugiego już kolana) reprezentowałam barwy Wawelu. Ukończyłam AWF w Warszawie, jestem magistrem wychowania fizycznego.
Zanim zaczęła się przygoda ze sportem, musiała Pani jako dziecko przejść piekło wojny...
- Moja rodzina jest z Krakowa, mieszkaliśmy na Dębnikach. Ojciec Fryderyk Wilk (był piłkarzem Garbarni, potem sędzią i kwalifikatorem) specjalizował się w instalacji urządzeń grzewczych, otrzymał przed wojną pracę w Gdyni, pracował przy wyposażeniu statków. Z kolei przyszła oferta z Warszawy i tam zastał nas rok 1939. Jako małe dziecko pamiętam obrazek z ulicy, gdy zastrzelonego konia wygłodniali ludzie kroją na kawałki. Mieszkaliśmy w centrum miasta, przy placu Trzech Krzyży, potem nieco dalej, bo w naszym domu rozlokowało się dowództwo AK. Zaczęło się powstanie, w którym ojciec wziął udział. Gdy go w domu nie było, modliłam się do jego fotografii. Byliśmy przez dwa miesiące w samym środku walk, ale jednak cała nasza pięcioosobowa rodzina ocalała. Dostaliśmy się do obozu w Pruszkowie, ojca, na szczęście, Niemcy nie zatrzymali, bo powiedział, że wychodzi z Warszawy tylko z dziećmi, gdyż jego żona, a nasza mama, zginęła. Dzięki temu fortelowi nadal był z nami, a potem poprzez pobyt w Końskich wróciliśmy do Krakowa. A mama żyje do dziś, ma 94 lata!
Przywiozła Pani w 1956 roku z Melbourne w brązowy medal olimpijski...
- I tak, i nie. Zdobyłyśmy razem z Rosjankami brązowy medal w ćwiczeniach z przyborem (było to połączenie gimnastyki sportowej i artystycznej). Organizatorzy wręczyli obu ekipom po jednym medalu, nie mieli więcej, to już było na zakończenie igrzysk, zapas medali się wyczerpał. Nasz medal zabrał trener kadry Bernard Radojewski z Poznania i pewnie to trofeum nadal w tym mieście się znajduje. Ja zaś medal otrzymałam w latach 70., kiedy trenerem boksu w Wiśle był Zbigniew Pietrzykowski. Przywiózł z Bielska do Krakowa swój brązowy medal wywalczony w Melbourne, a w AGH wykonano jego replikę, którą przekazano mnie.
Wyjazd na igrzyska do Melbourne nazwała Pani już kiedyś bajką życia...
- Tak, z szarego życia w PRL w 1956 r. wyrwaliśmy się w wielki, barwny świat. Podróżowaliśmy do Australii kilka dni, z postojami w Azji, to było zetknięcie z wielką egzotyką. W swej karierze sportowej zaliczyłam w sumie sześć olimpiad, w różnych rolach, w Helsinkach w 1952 roku i Melbourne byłam zawodniczką, w Tokio 1964 i Meksyku 1968 - trenerem kadry, natomiast sędzią w Monachium w 1972 i Moskwie w 1980 roku. Za tę działalność Międzynarodowa Federacja Gimnastyki przyznała mi specjalny dyplom, jestem jedyną osobą z Polski, która to wyróżnienie otrzymała. Ostatnio zostałam olimpijką po raz siódmy. W Melbourne bowiem urządzono spotkanie olimpijczyków po 50 latach i dzięki pomocy władz Krakowa udałam się ponownie do Melbourne, gdzie powtórzyliśmy ceremonię otwarcia igrzysk sprzed półwiecza.
Jako trener wychowała Pani setki zawodniczek. Zarazem straciła dużo zdrowia w sali gimnastycznej...
- Na pewno przenosiłam tony. Przez wiele lat jako trener w klubie, kadrze, także w ośrodku olimpijskim, asekurowałam skaczące zawodniczki, łapałam je na ręce, nie było dawniej zabezpieczeń na zeskoku z gąbek. Na obozie kadry gimnastyczka z Olsztyna wyrwała mi dwa mięśnie barku. Mam problemy z prawą ręką. To była rzeczywiście ciężka praca, jakiś uszczerbek na zdrowiu pozostał. Ale to nic, nie żałuję swego wyboru. Sport dał mi dużo radości, spełnienie marzeń, poznałam świat, zawiązałam liczne znajomości. Do dziś utrzymuję kontakty z moimi podopiecznymi, gimnastyczkami, Wiesławą Lech-Czepiec, Łucją Ochmańską, Barbarą Ziębą, Haliną Daniec... Los rozrzucił je po świecie, ale stale korespondujemy. Miło mi było ostatnio widzieć pracę magisterską powstałą w Zakładzie Gimnastyki Sportowej AWF w Krakowie. Napisała ją pod kierunkiem dr Anny Perzyńskiej-Biskup studentka Izabela Czepiel, a tematem pracy jest moja kariera zawodnicza oraz działalność szkoleniowo-organizacyjna.
Zdobyliśmy złoty medal w gimnastyce w skoku przez konia na igrzyskach w Pekinie. Czy to oznacza, że nasza gimnastyka jest mocna?
- Niestety, nie. Piękny, indywidualny wyczyn Leszka Blanika nie może zasłonić braków. Chwała Blanikowi, że przetrwał 8 lat od Sydney, bo do Aten nie zdołał się zakwalifikować i sprawił nam w Pekinie piękny prezent. Poza nim praktycznie ten sport u nas wegetuje. Nie widzę wśród dziewczyn naszych następczyń. Brakuje trenerów, którzy poświęciliby się tej trudnej pracy, brakuje przede wszystkim sponsorów. Bez pieniędzy nie da się niczego zbudować. A sponsorzy przychodzą tam, gdzie już są wyniki, gdzie jest wielkie zainteresowanie. Gimnastyce tego brakuje, nie jest magnesem przyciągającym możnych opiekunów. Obecnie gimnastyka najlepiej rozwija się w Azji i Ameryce, ma tam finanse, odpowiednie warunki, zainteresowanie społeczne i oba te kontynenty uciekają Europie.
Czym teraz Pani się zajmuje?
- Jestem na emeryturze, ale nie siedzę w domu. Działam w Małopolskiej Radzie Olimpijskiej, interesuję się życiem swej dzielnicy - Prokocimia. Teraz działamy w obronie zielonych terenów, chcemy doprowadzić do powstania parku Aleksandry. Korzystając z okazji, chciałam bardzo serdecznie podziękować jury "Dziennika Polskiego" za przyznanie mi nagrody Asa Honorowego, było to dla mnie wielkie i miłe zaskoczenie.
Rozmawiał Jan Otałęga

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski