Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koszykarz na katedrze

Redakcja
- Proszę przypomnieć przebieg Pańskiej kariery i największe osiągnięcia.

Ludzie 95-lecia Wisły: ANDRZEJ ŁĘDZKI

 Rozmawiam z byłym sportowcem "Białej Gwiazdy", a obecnie prorektorem AGH, profesorem Andrzejem Łędzkim.
 - Początki nastąpiły w V LO, gdzie do basketu namówił mnie Jan Krok. Na poważną grę przyszedł czas w Koronie Kraków, z której w 1964 r. trafiłem do reprezentacji Polski juniorów. W 1967 r. przeszedłem do Wisły, w tym samym roku zdobywając z zespołem mistrzostwo Polski i występując w nim do 1973 roku, tj. do końca mojej kariery, u boku słynnych "Wawelskich Smoków", takich jak Likszo czy Langiewicz. Po drodze miałem też przygodę z kadrą seniorów, w której rozegrałem 29 meczów.
 - Jak Pan wspomina swoją przygodę z reprezentacją?
 - Szczególnie mile wspominam reprezentację juniorów. Były to wspaniałe lata, beztroskie, niepowtarzalne. Poznałem cudownych kolegów, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj. Było dużo wyjazdów, awansowaliśmy też do ME. Jeśli chodzi o kadrę seniorów, to nie zagrałem w niej wiele, bo ogromna była konkurencja. Ciężko się tam było utrzymać, byliśmy bardzo silni i liczono się z nami w Europie.
 - Czy jakiś mecz w kadrze narodowej bądź w Wiśle szczególnie utkwił Panu w pamięci?
 - W reprezentacji miałem najlepszy mecz przeciwko Czechosłowacji, wicemistrzowi Europy. W 1966 r. w Atenach pokonaliśmy ich, a ja zdobyłem 21 pkt i byłem najlepszy na parkiecie. Jeśli chodzi o Wisłę, to w pierwszym sezonie w klubie, gdy zdobywaliśmy mistrzostwo miałem wiele bardzo dobrych spotkań.
 - Czy może Pan opowiedzieć jakąś przygodę z czasów Pańskiej kariery sportowej?
 - Było ich dużo, gdyż oczywiście nie żyliśmy tylko koszem. Na wspólnych zgrupowaniach zawsze było wesoło, ciągle robiliśmy sobie kawały, śmiechu było co niemiara. A to raz kierownik ekipy, który miał pilnować nas, abyśmy nocą nie wychodzili na balangę, wpadł do zsypu na śmieci, to znów chodziliśmy 10 razy na "Samych swoich". Kiedyś, gdy zrobiłem doktorat, koledzy na drzwiach mego pokoju umieścili tabliczkę z napisem - doktor. Gdy na zgrupowaniu jedna z szczypiornistek nabawiła się jakiegoś urazu, koledzy przynieśli ją do mojego pokoju. Dziewczyna, widząc na drzwiach napis, nie protestowała, będąc święcie przekonana, że jest wnoszona do gabinetu lekarza medycyny. Innym razem, autem Langiewicza, nocą, urywaliśmy się na fajfy, tj. odpowiednik dzisiejszych dyskotek, to znów przy wyjeździe na Zachód przemycaliśmy po kilka flaszek wódki, aby mieć parę dolarów na zakupy w tamtejszych sklepach.
 - Jak to się stało, że mimo kariery sportowej, równocześnie Pan studiował, zdobywając kolejne tytuły naukowe? Skąd tak rzadki przecież niegdyś u sportowców pęd do nauki i jak udawało się Panu wszystko to z sobą godzić?
 - W koszykówce u nas jakoś tak to się układało, że większość graczy rzeczywiście studiowało. Był to jakiś taki trend, a poza tym stypendia dla nas za grę były niskie i trzeba było myśleć o przyszłości. Zresztą było nam łatwiej, bo prawdziwe zawodowstwo zaczęło się w klubie dopiero gdzieś od 1969 roku. Wcześniej tak nie było, więc i treningów było mniej i można było się uczyć, godząc sport z nauką, choć pamiętam jak w czasie wyjazdów wyciągaliśmy w autobusie notatki i zakuwaliśmy. Na AGH, gdzie studiowałem, wykładowcy zawsze też szli na rękę, a ja zawsze starałem się zdawać egzaminy przed sesją.
 - Czy w klubie były odpowiednie warunki, aby się uczyć? Jak działacze odnosili się do tego, że chcieliście studiować?
 - Działacze byli do nauki bardzo pozytywnie nastawieni. Sami skończyli studia, więc rozumieli nas i nasze potrzeby. Poza tym wielu z nich ogromnie zasłużyło się dla klubu, że wspomnę tylko Jana Janowskiego, który był motorem krakowskiej koszykówki, czy Józefa Biela.
 - Czy czuje się Pan bardziej sportowcem czy naukowcem?
 - Ze sportem wyczynowym zerwałem w 1973 r. w wieku dwudziestu ośmiu lat, gdy przestawałem się już mieścić w wyjściowej piątce "Białej Gwiazdy", a na jedynce pierwsze skrzypce grał już mój przyjaciel, wspaniały Andrzej Seweryn. Czułem, że w koszykówce już nic więcej nie osiągnę, więc postanowiłem skupić się na karierze naukowej i działalności na uczelni. W 1987 r. obroniłem habilitację, przez dwie kadencje byłem też prodziekanem Wydziału Metalurgii, a obecnie jestem prorektorem i mam też katedrę w Częstochowie, zatem teraz raczej pochłania mnie praca naukowa i na sport nie bardzo mam czas. Oczywiście to, co przeżyłem w sporcie jest dla mnie ważne i ciągle o tym pamiętam. Gdy mogę, wychodzę na pływalnię, wciąż bardzo interesuję się sportem, choć muszę się skupiać na tym, czym w tej chwili się zajmuję.
 - A gdyby miał Pan powiedzieć, co Panu sport dał? Co Pan z niego wyniósł?
 - Przede wszystkim sport dał mi pewność siebie, ogładę, obycie w międzynarodowym towarzystwie. Wszystko to aktualnie bardzo mi pomaga, gdy zajmuję się sprawami uczelni czy kontaktuję się z przedstawicielami innych uczelni czy podobnymi instytucjami. Dzięki koszykówce mogłem zobaczyć kawał świata, przeżyć niezapomniane chwile, nawiązać mnóstwo przyjaźni, które trwają do dzisiaj. Z drugiej strony sport nauczył mnie jeszcze dystansu do samego siebie, do tego, czym się jest w życiu. Nauczył mnie, jak mam się bronić przed uważaniem się za lepszego bądź gorszego niż jestem. Nie uważam, że byłem wielkim sportowcem, nie uważam się też za wielkiego naukowca. I w jednym, i drugim przypadku byli i są lepsi ode mnie. Myślę, że udawało mi się uprawiać sport i naukę na dobrym, solidnym poziomie. Jestem z tego zadowolony, tym bardziej że zawsze byłem i jestem zakochany w tym, co robię.
Rozmawiał: PAWEŁ SPOREK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski