Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kapitan "Białej Gwiazdy"

Redakcja
Miłość do klubu przekazał mu ojciec. Pan Antoni zabierał syna na stare boisko Wisły, a były to lata trzydzieste. Leszek miał 8 lat, gdy oglądał mecz Wisły ze słynną Chelsea Londyn.

Ludzie 95-lecia Wisły: Leszek Snopkowski

 Towarzystwo Sportowe Wisła obchodzi piękny jubileusz 95 lat swego istnienia. Bodaj przez dwie trzecie dziejów klubu "Białej Gwiazdy" towarzyszy mu Leszek Snopkowski, ongiś piłkarz, kapitan I-ligowego zespołu, potem wieloletni działacz. Nic dziwnego, że tyle czasu, bo zaczynał przygodę z Wisłą jako młodociany kibic jeszcze przed wojną.

Lepsi od reprezentacji

- Utkwiły mi w pamięci: pełna trybuna i ten decydujący karny, strzelany przez Antoniego Łykę - wspomina pułkownik Leszek Snopkowski, dziś na emeryturze. - Pamiętam, że Łyko uderzał dołem, piłka wpadła do siatki i Wisła wygrała 1-0. To była sensacja, nasza reprezentacja przegrała z Chelsea 0-2, a Wisła potrafiła wygrać! Bohater meczu Łyko zginął potem podczas wojny w Oświęcimiu. Chelsea przyjechała wtedy, by w maju 1936 r. uczcić jubileusz 30-lecia Wisły. Pamiętam ten stary stadion klubu, położony bliżej torów tramwajowych i równolegle do nich. Tramwaj wtedy dojeżdżał tylko do bramy Parku Jordana, dalej udawaliśmy się na mecz pieszo.
 Czy młody kibic przeczuwał, że sam zasili wiślacki klub? Zapewne marzył o tym, swe umiejętności podnosił w piłkarskich grach na Błoniach, dokąd miał blisko ze szkoły przy ul. Szujskiego, ale zapewne najbardziej wierzył w syna ojciec. Antoni Snopkowski miał czworo dzieci, średni z synów - właśnie Leszek - wykazywał największą smykałkę do piłki. Także najmłodszy Andrzej uprawiał potem sport, ale lekkoatletykę. Leszek kopał piłkę na Błoniach, coraz częściej myśląc o Wiśle, choć towarzystwo było tam różne, nie brakowało sympatyków Cracovii. O jakichś waśniach międzyklubowych między chłopakami nie było wtedy mowy.
 Snopkowscy mieszkali przy ul. Mikołajskiej, tam ojciec miał zakład szewski (po latach przeniósł się na Zwierzyniecką). Przy Mikołajskiej zastała ich wojna. Zamiast iść do klubu, trzeba było przetrwać prawie 6 lat.

Wojenna przerwa

Leszek wybierał się wtedy na konspiracyjne mecze krakowskich piłkarzy na odległe od centrum boiska, do Juvenii, Łagiewnik, Borka, Garbarni. Czy się nie bał uczestnictwa w zakazanych przez okupanta niemieckiego zawodach?
 - Ludzi przychodziło sporo - mówi. - Niebezpieczeństwo istniało, ale jako kilkunastoletni chłopak zbyt dobrze tego sobie nie uświadamiałem. Raz tylko oberwałem od Niemca, na ulicy, gdy niechcąco go potrąciłem. Najgorsza okazała się jedna z niedziel sierpnia 1944 r. Trwało powstanie warszawskie, a w Krakowie Niemcy urządzili łapankę. Z kolegami rano wybrałem się na Wisłę, aż do Przegorzał. Latał długo nad miastem niemiecki samolot, jakby czegoś wypatrywał. Po południu czas było wracać, wtedy ludzie nadciągający od miasta ostrzegali nas, że w mieście Niemcy łapią, lepiej nie iść. Mieliśmy po 16-17 lat, wszyscy czuli się odważni i postanowiliśmy wracać. Pamiętam, że nie wprost, ale różnymi ulicami obchodziłem Rynek, by zajść na Mikołajską, a zza każdego rogu wysuwałem ostrożnie głowę, czy jeszcze stoją Niemcy...

Studia i piłka

Wojna minęła, Leszek Snopkowski wreszcie mógł zostać piłkarzem swojej Wisły. Zadebiutował w 1946 r. w meczu na boisku Olszy, które istniało wówczas na miejscu dzisiejszego lodowiska. Zagrał na pozycji prawego skrzydłowego, był bowiem szybki, ale nie zagrzał tu długo miejsca. Grał bowiem tam, gdzie była potrzeba, trenerzy stopniowo wycofywali go z ataku do pomocy, w końcu do obrony, gdzie przydawała się jego waleczność. Powierzano mu "krycie" najgroźniejszych rywali. Z początku był jak większość piłkarzem prawonożnym, ale tak pracował nad techniką lewej, że po latach na boisku posługiwał się nią nie gorzej od prawej.
 - Niedawno spotkał mnie ktoś nieznajomy na ulicy - wspomina pan Leszek. - Okazał się starym kibicem Wisły i przypomniał mi, jak nie dałem pograć samemu Cieślikowi, a to był najlepszy polski piłkarz lat 50.
 Regularnie w I zespole Leszek Snopkowski zaczął występować od 1950 r. i tak było przez 11 lat. Bardzo szybko, miał 25 lat, awansował na kapitana drużyny, w której przecież nie brakowało sławnych i starszych zawodników.
 - W wyborach kapitana zespołu - mówi były zawodnik - panowała pełna demokracja. Nikt z zarządu się do tego nie wtrącał. Głos za mną oddali starsi koledzy. Na początku mej przygody z Wisłą było różnie. Byłem jedynym studentem, bo studiowałem prawo na UJ. Koledzy nazywali mnie "magisterek", "studencik". Na początku może trochę drwiąco, ale potem już była wzajemna sympatia. Funkcję kapitana pełniłem do zakończenia kariery.
 Snopkowski z kolegami przeniósł się w latach 50. na nowe boisko Wisły. Po jego wybudowaniu Zygmunt Jaśko, zwany królem kibiców Wisły, chyłkiem sprowadził księdza, by pokropił nowe pole walki jego ulubieńców. Leszek Snopkowski pamięta, że Jaśko działał tak nie tylko raz. I kiedy Wiśle nie szło, odprawiano jakieś egzorcyzmy.
 Wisła na tyle była skuteczna w grze, iż w latach 1949 i 1950 r. zdobywała mistrzostwa Polski, Pecha miała w 1948 r. i 1951 r., Za pierwszym razem ukończyła ligę na 1. miejscu wraz z Cracovią. Wówczas obowiązujący regulamin nakazywał rozegranie dodatkowego meczu. Odbył się na Garbarni i choć Wisła strzeliła gola już w 2 min, to przegrała mecz 1-3. Z kolei w 1951 r. znów była najlepsza liga, ale regulamin przyznawał wtedy tytuł mistrza... zdobywcy Pucharu Polski, a był nim Ruch.

Przyczyny katastrofy

Ale obok sukcesów zdarzały się wpadki. Najgorsze było to 0-12 z Legią, zdarzyło się w 1956 r. Z Wisły odeszły już dawne sławy, jak Jerzy Jurowicz i Mieczysław Gracz, dopiero rośli następcy. Legia zaś zgromadziła najlepszy potencjał kraju, bo do wojska powołano reprezentantów ze Śląska (oprócz Cieślika), jak Brychczego, Pohla, Kowala oraz innych, i warszawska (a w dużej mierze śląska) armia gromiła rywali przez 2 lata, póki nie skończył się czas służby wojskowej. Jedną z ofiar wojskowych była właśnie Wisła.
 - Czy można wytłumaczyć taką klęskę? - zastanawia się Leszek Snopkowski. - Niemniej spróbuję. W I rundzie wygraliśmy z Legią w Krakowie 2-0 po golach Wiesława Gamaja. To oni byli faworytami, ale zagraliśmy mądrze taktycznie, łapiąc gości na spalone, sędzia odgwizdał ich bodaj dwadzieścia. Grałem, wtedy na stoperze. Widziałem, jak trener Koncewicz chodzi wściekły wzdłuż linii boiska, aż fajka wylatywała mu z ust. Legioniści odgrażali się nam, że nastąpi srogi rewanż. Tymczasem pojechaliśmy do stolicy zbyt rozluźnieni; trener Artur Woźniak też był optymistą i pewnie brakło nam większej mobilizacji. Nie__zaczęło się źle, toczyliśmy wyrównaną walkę, ale w 10 min obrońca Mahselli sfaulował Mariana Morka. Ten ze stłuczonym obojczykiem już tylko statystował na boisku. Ówczesne przepisy nie zezwalały na zmianę choćby jednego zawodnika, graliśmy praktycznie w dziesiątkę. A Legia, to się zdarza, akurat miała dzień szczęścia, ile strzałów, tyle goli. Nasz bramkarz Stanisław Kalisz miał słabszy dzień. Koledzy z obrony, Fryderyk Monica i Władysław Kawula, grali kilka dni wcześniej mecz reprezentacji młodzieżowej Polski i CSRS i na pewno byli zmęczeni. Jako stoper też nie byłem bez winy. Do przerwy przegrywaliśmy już 0-5. Trener powiedział nam, by się nie przejmować, tylko strzelić sześć goli i wygrać mecz!
 Taka klęska dziś spotkałaby się ze srogimi reperkusjami, wyrzuceniem trenera, może kilku graczy. Wtedy, owszem, biadano w Krakowie, piłkarze wstydzili się pokazać kibicom, Leszek Snopkowski został wezwany na dywanik do komendanta milicji w Krakowie, ale żadnych kar nie było. Drużyna postanowiła szybko zmyć winę i w kolejnych meczach pokonała Garbarnię 8-3, ŁKS 2-0 i Stal Sosnowiec 6-0.
 - Nie było żadnego kryzysu - dopowiada Leszek Snopkowski. - Zdarzył się tylko przypadek, w Warszawie rywalowi udawało się wszystko, nam nic.
 Wezwany był do komendanta nie tylko z racji pełnienia funkcji kapitana, ale też "po linii służbowej". W 1952 r. ukończył studia i otrzymał nakaz pracy w milicji (Wisła należała wtedy do pionu gwardyjskiego), w jednostkach kwatermistrzowskich.
 Z przyjemniejszych meczów mój rozmówca wspomina spotkanie z sosnowiczanami, którzy prowadzili 3-1. Polecił wtedy przejść pomocnikowi Jurczakowi do tyłu, sam wszedł do pomocy. Finisz był imponujący, Wisła wygrała 4-3. Po tym meczu jakiś szczęśliwy kibic rzucił się na Snopkowskiego, razem niemal upadli, bo piłkarz zostawił na boisku pół zdrowia. W szatni koszulkę mógł wyżymać.

Stale przy drużynie

Ponad 500 spotkań rozegrał Leszek Snopkowski w barwach wiślackich, był z drużyną na szczytach, nigdy za jego czasów zespół nie został zdegradowany z I ligi.
 Po ukończeniu kariery sportowej w 1961 r. został działaczem sekcji, w której doszedł do funkcji kierownika. Działał też w KOZPN, obecnie jest zastępcą przewodniczącego Rady Seniorów. Przeżywał ze swymi następcami chwile radości i upadków. W 1978 r. Wisła zdobyła mistrzostwo Polski, grała w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów. Można dyskutować z Leszkiem Snopkowskim, czy ten zespół spełnił wszelkie oczekiwania, czy można było więcej, dlaczego nie uzupełniano składu o głośne nazwiska? Zamiast zyskiwać, Wisła raczej traciła swych graczy, bo mimo brylowania w lidze, parę innych klubów przebijało krakowian finansową ofertą.
 Najtrudniejsze chwile jako działacz przeżywał w 1993 r. Wisła przegrała wtedy u siebie z Legią 0-6 i wiele przemawiało, iż wynik był ukartowany. - Bezpośrednich dowodów na sprzedanie nie znaleźliśmy - mówi Leszek Snopkowski. - Ale też piłkarzy musi obowiązywać minimum przyzwoitości, gra na pewnym poziomie, a nie pozorowana. Przeglądaliśmy film z meczu, kilku zawodników nie spełniało w nich wymogów ligowca, postanowiliśmy ich zdyskwalifikować, biorąc pod uwagę, że nawet może to osłabić zespół.

Czysta gra do końca

Na pytanie, czy dawniej nie było sprzedaży meczów, Leszek Snopkowski przytacza takie zdarzenie. W 1950 r. tuż przed ostatnią kolejką ligową Wisła prowadziła w tabeli o 2 p. przed Ruchem i pojechała na mecz do Radlina, gdzie Górnik grał już o "czapkę gruszek". Z kolei Ruch podejmował ŁKS. Dziś wygrane Wisły i Ruchu byłyby pewne.
 A wtedy? Układów nie było, Górnik niespodziewanie pokonał lidera 2-1 i krakowianie w kwaśnych minach wracali do Krakowa. Żadnej łączności radiowej czy telefonicznej z Chorzowem nie mieli, a byli przekonani, iż Ruch jest mistrzem. Dopiero spotkali w Katowicach drużynę łódzką. Adam Wapiennik, ekskrakowianin, powiedział im, że ŁKS zremisował w Chorzowie i Ruch nie wyprzedził Wisły. To była czysta gra, do samego końca!
  JAN OTAŁĘGA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski