Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dżentelmeni walczą na pięści

Redakcja
To już odległe czasy, kiedy bokserska drużyna krakowskiego Hutnika, który w tym roku obchodzi pięćdziesięciolecie swego istnienia, walczyła w pierwszej lidze, a na ringu w przepełnionej kibicami hali, stawali wielcy mistrzowie.

Stanisław Dragan


     Jednym z nich był Stanisław Dragan, który nie kryje, że liczył na to, iż obecny jubileusz przyjdzie mu obchodzić w nieco innym nastroju:
     - W Hutniku spędziłem wiele pięknych chwil. Dla barw tego klubu sześciokrotnie wywalczyłem mistrzostwo Polski. Nie przypuszczałem, że w tak minorowych nastrojach przyjdzie nam świętować. Gdy przychodziłem do Nowej Huty w 1963 roku, to był tu wielki sport, kilka prężnie działających sekcji. Na Suchych Stawach zawsze było też miejsce dla okolicznej młodzieży. Co z tego wszystkiego zostało? Walczący o drugą ligę piłkarze i milczące obiekty... O boksie to już nawet nie ma co wspominać. Właściwie można powiedzieć, że zaczyna umierać naturalną śmiercią i nie mam tu na myśli tylko Krakowa. Jest coraz mniej klubów, zawodników, wciąż brakuje środków, nie ma odpowiedniego szkolenia, klimatu...

Urodzony wojownik

     O tym, że postanowił zgłosić się do sekcji olsztyńskiej Warmii, zadecydował przypadek. Chodził do technikum kolejowego, w którym dyrektorem był ojciec późniejszego reprezentanta w piłce nożnej Bogdana Masztalera. W klasie panowała sportowa atmosfera, każdy musiał coś trenować.
     - Część kolegów już wcześniej ode mnie wybrała boks i zdarzało się nieraz, że dostawałem od nich po nosie. Nie chciałem być gorszy i tak to się zaczęło.
     Tak wspomina swoją pierwszą walkę:
     - W tamtych czasach nie było podziału na kategorie wiekowe. Przyszło mi więc zmierzyć się ze starszym o kilkanaście lat wojskowym, sierżantem służby zawodowej, podczas turnieju w Braniewie. To był stary wyga, ale podszedłem do walki bez kompleksów. Co tu ukrywać, lubiłem bezpośrednie starcia, byłem zadziorny, nie bałem się. Wygrałem, to mnie zachęciło do dalszej pracy...
     Niebawem zaowocowała ona wielką karierą. Z Olsztyna, po odbyciu służby wojskowej, przeniósł się do rzeszowskiego klubu Bieszczady, gdzie po niedługim czasie utalentowanego boksera wagi półciężkiej wyłowili trenerzy pierwszoligowego Hutnika.
     - Pierwsze powołanie od papy Stamma otrzymałem na międzypaństwowy mecz z ZSRR, gdzie byłem rezerwowym; gdybym wyszedł na ring, przyszłoby mi się zmierzyć z późniejszym mistrzem olimpijskim Pozniakiem, ale na debiut musiałem jeszcze poczekać. Doszło do niego w 1964 roku w Stuttgarcie, gdzie stoczyłem remisową walkę z bardzo groźnym i nieobliczalnym reprezentantem Niemiec Gerberem. Muszę przyznać, że miałem do niego pecha. Przegrałem z nim później eliminacyjny pojedynek na Mistrzostwach Europy w Berlinie. Chociaż mówiąc o tych zawodach, należy wspomnieć o - nazwijmy to - kontrowersyjnym sędziowaniu.
     O sędziach i pechu przypomina sobie jednak przede wszystkim, gdy patrzy na medal przywieziony z igrzysk w Meksyku...

Życiowy sukces, żal i niedosyt

     Przez pierwsze walki w turnieju olimpijskim przeszedł jak burza. W eliminacjach przed czasem uporał się z Portorykańczykiem Clementem, a w ćwierćfinale nie dał szans Włochowi Facchinettiemu. Miał już medal. O finał przyszło mu stoczyć najważniejszy, a zarazem najbardziej pechowy - jak się później okazało - pojedynek z Rumunem Moneą.
     - Nie bałem się tej walki. Byłem w życiowej formie, nie przeszkadzał mi ciężki klimat. Poza tym byłem podbudowany trzema zwycięstwami, które odnieśli moi reprezentacyjni koledzy, boksujący tuż przede mną w niższych kategoriach... W trakcie pojedynku byłem przekonany, że wszystko układa się na moją korzyść, Monea był liczony. Nie dążyłem do zakończenia walki przed czasem; myślami byłem już w finale. Otrzymałem od niego co prawda kilka ciosów, ale moja przewaga była widoczna dla wszystkich, oprócz sędziów. Do dziś nie mogę się pogodzić z ich werdyktem. Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale chodziło chyba o to, że Polacy zdobyliby za dużo miejsc w finałach. Monea w walce o złoto już nie wystąpił, wycofał się z powodu kontuzji. Jak się okazało, złamałem mu nos, medal odbierał z pozaklejaną twarzą. Tamten turniej był moim największym życiowym osiągnięciem, ale pozostał też największym rozczarowaniem.

Niespełnione ambicje trenera

     Po zakończeniu sportowej kariery trenował - z sukcesami - młodych adeptów pięściarstwa w sekcji Hutnika, a później w krakowskiej Wiśle. Niestety, wycofanie tej ostatniej z rozgrywek ligowych sprawiło, że musiał zrezygnować z pracy szkoleniowej i poświęcić się własnej działalności gospodarczej. Wciąż jednak wierzy w to, że w Krakowie odrodzi się boks.
     - Przez szereg lat miałem i nadal mam nadzieję, że w końcu pod Wawelem uda się stworzyć mocną drużynę. Zależeć to będzie głównie od tego, czy uda się wreszcie przełamać pewne stereotypy, jakie do dziś jeszcze tkwią w polskim sporcie. W odniesieniu do boksu przede wszystkim mam tu na myśli anachroniczne ligowe rozgrywki, które właściwie służą tylko spełnianiu chorych ambicji działaczy i sędziów. Proszę zauważyć, że u nas to wygląda mniej więcej tak: jakiś klub chce zdobyć mistrzostwo, inwestuje ostatnie pieniądze, sięga po tytuł, po czym sekcja upada. Nie tędy droga. Obecny sport, dzięki swej profesjonalizacji, otwiera nowe możliwości, ale trzeba je umieć wykorzystać. Trochę to dziwi, gdy słyszy się, że padają kolejne sekcje, w czasach kiedy boks nie jest tylko przepustką do kariery, ale również musi być postrzegany jako wielki biznes, na którym można przecież zarobić krocie.
     Mówiąc o konieczności zmian, od razu poddaje pomysły:
     - Na pewno brakuje u nas odpowiedniego propagowania tej dyscypliny. Słyszymy o Gołocie i Michalczewskim, ale ich walki zazwyczaj możemy oglądać jedynie na szklanym ekranie. Mało imprez organizuje się w kraju, bokserskich gal, którymi powinno się zastąpić ligowe mecze. Potrzeba nam profesjonalnych organizatorów, wykwalifikowanych menedżerów i inwestorów z prawdziwego zdarzenia. Powoli tworzą się w Polsce organizacje promujące boks. Istnieją już takie w Poznaniu i Katowicach. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby powstały także w Krakowie... Gdyby umiejętnie wykorzystywano wszystkie możliwości, ta dyscyplina i u nas, tak jak w innych krajach, byłaby jedną z najbardziej dochodowych. Trzeba zainwestować w młodzież i cierpliwie poczekać, a z czasem usłyszymy o nowych nazwiskach, ściągających kibiców i sponsorów, a włożone koszty wrócą się z nadmiarem. Zapewniam, bokserskich talentów u nas nigdy nie brakowało i nie brakuje.
     Nie obawia się też konkurencji, jaką mogą stanowić, cieszące się coraz większą popularnością, nowe odmiany boksu. Jakoś nie przekonują go też eksperymenty, które próbuje wprowadzać się do walk (np. pojedynki wśród kobiet) - pozostaje tradycjonalistą. Nie zgadza się z opiniami, które mówią że sporty walki, a w szczególności boks, są dyscyplinami dla brutali:
     - Człowiek tak już jest skonstruowany, że dąży do konfrontacji. Leży to w jego naturze, która podpowiada, że jeżeli dwóch mężczyzn chce sobie coś udowodnić, powinni stanąć przed sobą twarzą w twarz, spojrzeć sobie prosto w oczy i walczyć na pięści do decydującego ciosu, jak na prawdziwych dżentelmenów przystało.
      PIOTR TYMCZAK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski