18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na tropie bajki życia

Redakcja
W 100-osobowej grupie olimpijczyków anno 56 znalazła się dwójka Polaków: brązowa medalistka tych igrzysk w ćwiczeniach drużynowych z przyborem (były to kółka) w gimnastyce Barbara Ślizowska-Konopka z Krakowa (w trakcie IO zawodniczka Wawelu) oraz srebrny medalista drużynowo w szabli Wojciech Zabłocki, wtedy KKS Kraków, obecnie mieszkaniec Warszawy, znany architekt.

Barbara Ślizowska w krainie kangurów, czyli olimpiada 1956 bis

Równo, bo 50 lat temu, z końcem 1956 roku, odbyły się w Melbourne igrzyska olimpijskie. Pół wieku po tej imprezie niektórzy jej dawni uczestnicy wybrali się na zlot olimpijczyków do Australii.

-**Jak doszło do**tego wyjazdu? -**zwracam się do Barbary Ślizowskiej-Konopki.
- Z pomysłem spotkań dawnych olimpijczyków na arenach ich startów wyszli, co ciekawe, Węgrzy i pierwszy zjazd odbył się w Londynie w 1998 r. To była inauguracja, bardzo skromna, z Polski nikt nie pojechał. Następnie dawni olimpijczycy spotkali się w 2002 r., w Helsinkach. Udał się tam działający w europejskim zrzeszeniu olimpijczyków prof. Wojciech Zabłocki, uczestnik tamtych igrzysk. W tym roku Australijczycy postanowili urządzić wspomnienie swoich igrzysk sprzed pół wieku bardzo odświętnie. Wysłali zaproszenia do wszystkich i na 67 państw uczestniczących wtedy w igrzyskach odpowiedziało 65 delegacji, w tym nasza, nieliczna. O wyjeździe dowiedziałam się z PKOl. Z radością i sentymentem przyjęłam pomysł, ale najpierw trzeba było się uporać z twardym warunkiem: przejazd i pobyt olimpijczycy opłacali z własnej kieszeni. Radzono nam, abyśmy znaleźli sponsorów. Należę do pokolenia, które niezbyt dobrze czuje się w roli petenta, chciałam jednak ponownie zobaczyć miejsce, gdzie wywalczyłam olimpijski medal i wzięłam pożyczkę z PKO. Sam bilet w obie strony kosztuje 5200 zł. Wydatek byłby mocno nadszarpnął domowy budżet, na szczęście ktoś mi wskazał prezydenta Krakowa prof. Jacka Majchrowskiego. Życzliwie ustosunkował się do opłacenia wyjazdu, co ciekawe, Komisja Zagraniczna w UM w całości głosowała, aby mi pomóc. To wszystko było dla mnie bardzo miłe. Jednak fakt, że nasza ekipa była w Melbourne tak nieliczna, spowodowała, jak się zdaje, bariera finansowa. Zabrakło nawet jedynej złotej medalistki z 1956 r. Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej (skok w dal). Państwo Krzesińscy po latach pobytu w Ameryce (Andrzej szkolił tam tyczkarzy, wnuczka Eli została mistrzynią juniorek w USA w babcinej konkurencji) już wrócili do Warszawy. Może dla innych naprawdę nie było pieniędzy, ale dla naszej "Złotej Eli" chyba PKOl powinien ufundować wyjazd…
-**Kiedyś powiedziała Pani o**swoim wyjeździe do**Australii w**1956 roku, że to była bajka życia!
- A jak inaczej określić ten nasz wyjazd, z szarej wówczas Polski aż przez pół egzotycznego świata do Australii. Wtedy podróż do Melbourne trwała z przesiadkami pięć dni. Najpierw udaliśmy się do Rzymu, potem lot do Teheranu. Wojsko szacha potraktowało ekipę z kraju komunistycznego wrogo i trzymano nas pod karabinami na lotnisku. Ale udało się potem zwiedzić inne miejsca po drodze, to była wielka lekcja geografii. W Karaczi widzieliśmy wstrząsającą biedę, slumsy. Potem podziwiałam Bangkok, Singapur, a na Nowej Gwinei straszono nas ludożercami. Teraz leciałem do Frankfurtu, stamtąd 23 godziny do Singapuru i potem osiem do Melbourne.
-**Na**czym polegały igrzyska bis, po**półwieczu?
- Na miejscu odtworzono przebieg igrzysk, oczywiście w takim zakresie, jak było możliwe. Niemniej odbyła się 19 listopada ponowna ceremonia otwarcia, z zapaleniem znicza olimpijskiego, a 22 tego miesiąca - uroczystość zakończenia. Między ceremoniami - spotkania w gronie swoich dyscyplin, oczywiście też zwiedzania miasta. Przed pół wieku Melbourne przypominało wielką, niską wieś, a obecnie, nie powiększając swego obszaru, poszybowało w górę, powstało mnóstwo wieżowców, a stare domy umiejętnie wkomponowano w nowe otoczenie. Kolega architekt Wojtek Zabłocki miał co oglądać. Zwiedzałam miasto, chodząc w upale 36-stopniowym. Byliśmy także w kopalni złota.
-**Czy podczas ceremonii otwarcia w**2006 roku znów ogień olimpijski zapalał Ron Clarke? W**1956 r. był nieznanym, 18-letnim biegaczem, po**siedmiu latach zaczął seryjnie bić rekordy świata, przesuwać granice ludzkich możliwości w**biegach długich.
- Tak, ten sam Clarke, teraz starszy pan, emeryt, ale świetnie się trzymający. Tym razem nie wbiegł na stadion, tylko dostojnie wkroczył. Jak nam potem powiedział, kiedy w 1956 roku zapalał znicz, mocno poparzył się w rękę. Ceremonia otwarcia odbyła się teraz na tym samym obiekcie do wtedy, obecnie jest to stadion do krykieta, nie ma już śladu bieżni. Ceremonia miała wiele wspólnego z tą prawdziwą. Poza ogniem - każda ekipa wkraczała na stadion, ale potem już nie staliśmy na płycie, jak młodzi olimpijczycy, tylko dla nas, ludzi już pokaźnego wieku, przygotowano białe foteliki. Na telebimie pokazano przemówienie przewodniczącego MKOl Rogge. Nasze igrzyska otworzył mer Melbourne, Chińczyk z pochodzenia, bardzo tam popularny. Zwracała uwagę duża ekipa Węgier, przysłano - i to na koszt państwa - 27 dawnych olimpijczyków, nawet pojawiła się 87-letnia dawna gimnastyczka Keleti. Dla Węgrów olimpiada '56 miała wielkie znaczenie, po krwawym stłumieniu rewolucji sądzono, że nie wystartują w Australii, a jednak zmobilizowali się. W Australii jak pamiętam, wszędzie gdzie się pojawiali wzbudzali sympatię i brawa, tak honorowano przedstawicieli kraju, który upomniał się o wolność. Węgrzy startowali wtedy z czarnymi opaskami na rękach. Druga ekipa, która wzbudzała aplauz, to była Polska, po niedawnych przemianach październikowych w kraju. A przechodząc do 2006 roku, ciekawe, że nie było tym razem w Melbourne nikogo z Rosjan.
-**Jaki był potem główny punkt tych igrzysk bis?
- Spotkania towarzyskie w swoich dyscyplinach sportu. Podczas spotkania gimnastyczek otrzymałam film z 1956 roku, trwa 110 minut, pokazuje tamte igrzyska, jestem na ekranie choćby w czasie defilady. Niestety, nie pokazano nam dawnej hali gimnastyczek, może nie istnieje.
-**Medal Pani i**koleżanek w**gimnastyce był pierwszym wywalczonym dla Krakowa po**wojnie…
- Tak, tylko że wtedy nie otrzymałyśmy medali! Trzecie miejsce zdobyłyśmy ex aequo z Rosjankami, na podium panował tłok, aż 12 dziewczyn, w tym słynna multimedalistka Larysa Łatynina. To był koniec igrzysk, organizatorom zabrakło trofeów. Dali trzecim ekipom po jednym brązowym medalu, od nas odebrał trener Bernard Radojewski z Poznania. Co z tym medalem się dzieje, nie wiem, nasz trener już zmarł. Bokser Zbigniew Pietrzykowski, medalista z Melbourne, trafił po latach jako trener do Wisły Kraków, gdzie też pracowałam. Z kolegami postarał się, aby na AGH odlano repliki tego medalu i w ten sposób zostałam uhonorowana. Mam więc w domu tę cenną kopię.
-**Jakie są losy szóstki polskich gimnastyczek na**medal?
- Najbardziej utytułowana wśród nas Helena Rakoczy z Wawelu, mistrzyni świata w gimnastyce, przebywa w zaciszu domowym w Krakowie-Bieżanowie. Jest na emeryturze, jak my pozostałe. Zmarła tylko Ślązaczka Dorota Horzonek, która po igrzyskach wyszła za gimnastyka Jerzego Jokiela, przenieśli się do Hiszpanii, a na koniec do Niemiec. Danuta Stachow-Wrońska z Wawelu mieszka nadal w Krakowie, Natalia Kot ze Śląska została trzy lata po Melbourne mistrzynią Europy i wyszła za skoczka narciarskiego Piotra Walę. Ciekawe były losy Lidii Szczerbińskiej z Wisły. Podczas igrzysk w Melbourne zalecali się do polskich sportsmenek mieszkający w Australii Polacy. Nasze panny miały wielkie powodzenie. Niemniej formy oświadczyn nieco zaskakiwały, bowiem nie szermowano miłosnymi słowami, tylko przedstawiano dziewczynom konkretne oferty, pokazywano książeczki czekowe, panowie opowiadali, że mają dom, samochód, potrafią utrzymać rodzinę, byli konkretni. I tak oszczepniczka Anna Wojtaszek poznała pana Pazerę i pozostała w Australii. Nasza Lidka zaś uległa czarowi Jerzego Króla, wróciła wprawdzie do Polski, ale bodaj wzięła ślub per procura i po roku otrzymała zgodę na wyjazd do Australii, gdzie mieszka. Odwiedziłam ją w Melbourne, a ona, dawna olimpijka wraz z Anną Wojtaszek dotrzymały nam na stadionie kroku we wspomnianej defiladzie igrzysk 2006.
-**Igrzyska w**1956 roku pozostawiły niedosyt w**Polsce. Spodziewano się złotego medalu Janusza Sidły, lepszych wyników bokserów…
- Ale i tak to był postęp w stosunku do Helsinek (tylko 4 razy podium). Trzeba pamiętać, że w Melbourne (9 medali) nasza ekipa była w sumie młoda, te talenty eksplodowały cztery lata potem w Rzymie - 21 medali. W dodatku nie wszyscy dobrze znieśli długi proces aklimatyzacji. A w Polsce oczekiwania były nadmierne, chyba na wyrost, co nam się często zdarza.
-**Przegrał złoto niepokonany wówczas od**dawna**oszczepnik Janusz Sidło. Podobno pożyczył swój oszczep rywalowi z**Norwegii Egilowi Danielsenowi, co się skończyło dla nas pechowo…
- Janusz był faworytem, prowadził w konkursie, a słabo dotąd rzucający Norweg nagle ustanowił rekord świata 85,71 m. Na pewno był to pewien wstrząs dla nas, ale Janusz tego nie okazywał, pozostał spokojny i nie żałował użyczenia swego sprzętu. Wielu Polaków za to twierdziło, że Danielsenowi pomógł wiatr, który zerwał się akurat wtedy, gdy rzucał. Niektórzy traktowali to jako wymówkę dla Sidły. Teraz po powrocie z Melbourne odbył się w Warszawie zjazd olimpijczyków z 1956 r. Janusz już nie żyje, przybyła jego żona. Olimpijczyk w tyczce, prof. Zenon Ważny zdobył gdzieś film z tych igrzysk, który pokazuje finał oszczepu. I widać na nim wyraźnie, jak w trakcie rzutów Sidły flagi zwisają pionowo na masztach, a podczas próby Danielsena - gwałtownie łopoczą, czyli mocno wieje. Norweg miał szczęście. Dodam, iż na warszawski zjazd przybyła żona nieżyjącego też Zdzisława Krzyszkowiaka i przyniosła pamiątkę, którą mąż przechowywał z Melbourne - "kolce" lekkoatletyczne. Krzyszkowiak był wtedy objawieniem biegów długich, miał szanse na medal na 3 km z przeszkodami, ale prześladował go pech: mistrz olimpijski Rosjanin Władimir Kuc niechcąco swoim "kolcem" przebił mu stopę, następnie Polaka pogryzł pies, a na końcu w eliminacjach popchnięty, przewrócił się na żużlową bieżnię i zdarł skórę z nóg, w finale nie mógł startować. Niemniej za cztery lata "Krzyś" został w Rzymie mistrzem olimpijskim!
-**Była Pani sześciokrotną uczestniczką olimpiad, ale teraz trzeba chyba doliczyć siódmą, bo tę drugą w**krainie kangurów.
- Kangury - to rzeczywiście symbol Australii, teraz ich nie widziałam, ale poprzednio wywieziono sportowców za miasto do parku narodowego; oswojone z ludźmi kangury pochodziły do nas i mam zdjęcia z nimi. A co do tej liczby siedmiu igrzysk - wyjaśnijmy jeszcze, że jako zawodniczka startowałam w Helsinkach w 1952 i Melbourne, a potem byłam sędziną igrzysk w Tokio, Meksyku, Monachium i Moskwie. Istotnie, to była moja siódma przygoda olimpijska, choć nietypowa. Dwie rzeczy na zawsze pozostaną w moim sercu: igrzyska w Melbourne i lata startów zawodniczych, pracy szkoleniowej w Wiśle (w Wawelu byłam krótko); tak więc w tym roku igrzyska na bis oraz jubileusz 100-lecia mego klubu przeżyłam z wielkim wzruszeniem.
ROZMAWIAł: JAN OTAłęGA**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski