Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prezydencie, ocal Tatusia!

Redakcja
Komandor Stanisław Mieszkowski z żoną i synem Witoldem podczas spaceru w Gdyni Fot. archiwum rodzinne
Komandor Stanisław Mieszkowski z żoną i synem Witoldem podczas spaceru w Gdyni Fot. archiwum rodzinne
Pierwszy zniknął komandor porucznik Zbigniew Przybyszewski, szef artylerii Marynarki Wojennej. W niedzielę 17 września 1950 r. pojechał nocnym pociągiem do Warszawy.

Komandor Stanisław Mieszkowski z żoną i synem Witoldem podczas spaceru w Gdyni Fot. archiwum rodzinne

Komuniści w 1950 roku chcieli się pozbyć najwybitniejszych oficerów marynarki wojennej. Wymyślili "spisek komandorów" i zamordowali polskich bohaterów.

- Prawdopodobnie wrócę cywilem, ćwierć wieku służby to dosyć, jakoś źle się czuję - powiedział przed wyjazdem znajomemu, który po latach okazał się tajnym agentem Informacji Wojskowej o pseudonimie Biały. Człowiek ów był niemal przyjacielem rodziny i pani Przybyszewska zgodziła się, by na jakiś czas zamieszkał w ich willi w Gdyni. Dzień wcześniej informator "Znicz" donosił: "Przybyszewski był na odprawie. Na jedenastu obecnych, dziesięciu Ruskich i on jeden Polak. Mówią po rosyjsku, on nie rozumie...". Anna Bogusławska-Narloch, wnuczka komandora, odtwarza kasetę z nagraniem relacji babci, Heleny Przybyszewskiej, która mówi: - Mąż nie mógł się pogodzić z tym, że Marynarka Wojenna była tak zrusyfikowana, dlatego starał się o zwolnienie.

Później zaginął komandor Stanisław Mieszkowski, dowódca floty. 20 października 1950 r. Mieszkowski, jak co dzień rano, wyszedł z psem na spacer. Po kilku godzinach przed drzwiami mieszkania w kamienicy przy ul. 10 Lutego pojawił się zziajany Pazur. Bez pana.

Przyjaciel Mieszkowskiego komandor Jerzy Staniewicz mieszkał wtedy w Warszawie, awansował bowiem na szefa Wydziału Marynarki Wojennej w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. 10 grudnia nie wrócił na noc do domu. Początkowo jego nieobecność nie zaniepokoiła żony, bo często przesiadywał do późna w biurze, ale rano już porządnie zdenerwowana pobiegła do podwładnego męża, komandora porucznika Kazimierza Kraszewskiego.

Komandor Kraszewski nie wiedział, co stało się ze Sta-niewiczem. Gdy w kilka dni później wyszedł rano z domu, przed bramą czekali na niego dwaj oficerowie. Zawieziono go do siedziby Głównego Zarządu Informacji MON.

W 1951 r. aresztowano komandora porucznika Roberta Kasperskiego, którego ściągnięto w trybie pilnym z sanatorium w Kudowie ("na dwa dni tylko") oraz komandora podporucznika Wacława Krzywca i komandora Mariana Wojcieszka. Razem siedmiu.

- Naprawdę było ich ośmiu. Trzeba doliczyć komandora porucznika Adama Rychla, którego tak wymęczono w śledztwie, że nie mógł stanąć przed sądem - mówi mi Jarosław Styn ze Stowarzyszenia Byłych Żołnierzy Morskich Sił Specjalnych For- moza, które współorganizowało uroczyste obchody sześćdziesięciolecia sądowego mordu na komandorach.

Adam Rychel mieszkał na Oksywiu. Pani Rychlowa odbierała do prania bieliznę męża z kazamat przy ul. Świętojańskiej 8 i z Kamiennej Góry. Ubranie było poplamiona krwią z ran. - Boże drogi, co oni z nim wyrabiają - mówiła, płacząc.

Urodzili się na początku wieku, wychowali w II Rzeczypospolitej. Stopień oficerski nobilitował, był zaszczytem i honorem. Gdy nadszedł wrzesień 1939 r., wszyscy walczyli bohatersko, broniąc Helu.

"Szczególne miejsce w opisach obrony półwyspu zajmuje postawa kapitana Przybyszewskiego, dowódcy baterii cyplowej im. Heliodora Laskowskiego i jego żołnierzy. Odwaga, spokój, opanowanie i zimna krew kapitana były przedmiotem podziwu całej załogi oblężonego Helu" - pisze w książce "Bohater obrony Helu" biograf Przybyszewskiego Krzysztof Zajączkowski.
Obrońcy Helu, po krótszych lub dłuższych pobytach w kilku przejściowych obozach, uwięzieni zostali w oflagu II C w Wol-denbergu, gdzie przebywali do końca wojny. Wspólny pobyt w obozie stanie się potem okolicznością obciążającą: mieli sześć lat, by knuć i spiskować, a szpiegowskie kontakty ułatwiało to, że znaczna część ich kolegów po wyzwoleniu obozu osiadła w Anglii.

- Ojciec nie chciał wracać do Marynarki Wojennej, w której rządzili Sowieci - opowiada Witold Mieszkowski. - Został cywilnym kapitanem portu w Kołobrzegu. Było to miasto ruin, pełne bezwzględnych polskich szabrowników, żołnierzy sowieckich, którzy także kradli, co popadło, no i Niemców, którzy usiłowali ukryć to, co im zostało. Do tego prymitywni komuniści z PPR, czyli nowa władza. I ojciec po szkole morskiej w Tulonie znający rosyjski, niemiecki i francuski.

Zapotrzebowanie na wyszkolonych i doświadczonych oficerów spowodowało, że w 1946 r. Stanisław Mieszkowski został zmobilizowany. Ściągnął go z Kołobrzegu ówczesny dowódca Marynarki Wojennej kontradmirał Adam Mohuczy, obrońca Helu i więzień oflagu w Woldenbergu. Mieszkowski otrzymał zadanie zorganizowania Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej na Oksywiu. Szybko się z tym uporał i został jej komendantem.

Wśród jego studentów byli Ludwik Janczyszyn i Zdzisław Studziński, późniejsi dowódcy Marynarki. Nigdy o pamięć o swoim komendancie się nie upomnieli...

W listopadzie 1949 roku Mieszkowskiego mianowano dowódcą floty. W tym samym czasie na polecenie Stalina marszałkiem Polski i ministrem obrony narodowej zostaje marszałek ZSRR Konstanty Rokossowski. Następcą dowódcy Marynarki Wojennej kontradmirała Włodzimierza Steyera jest teraz Wiktor Czerokow. Steyer, przeniesiony w trybie natychmiastowym w stan spoczynku, pracuje przez kilka lat jako referent ds. trzody chlewnej w Związku Gminnych Spółdzielni "Samopomoc Chłopska" w Ostrołęce. Kontradmirał Adam Mohuczy, aresztowany i torturowany w budynkach Informacji Wojskowej w Gdyni pod fałszywym zarzutem sabotażu, skazany przez Najwyższy Sąd Wojskowy na trzynaście lat, umiera w więzieniu w Sztumie w 1953 r.

W 1951 r. rozpoczyna się wielki proces pokazowy. Główny Zarząd Informacji w oparciu o sfałszowane dowody oskarża siedmiu "sanacyjnych" oficerów o zorganizowanie spisku w Marynarce i o szpiegostwo.

Jak wyglądało śledztwo? Kasperski opowiedział o tym Franciszkowi Walickiemu, który w 1956 r. opisał w "Głosie Wybrzeża" metody stosowane przez Informację Wojskową.

"Ordynarne wyzwiska i deptanie ludzkiej godności, przymus fizyczny i moralny, prowokacja, oszczerstwo i zakłamanie, doprowadzenie oskarżonych do zupełnej utraty woli, do szaleństwa, w którym łatwo było uzyskać podpis pod fałszywym zeznaniem lub przyznaniem się do niepopełnionych przestępstw... za cenę chwili spokoju. Długimi miesiącami łamano ludzkie charaktery i sumienia. Siano strach i przerażenie".
- Ojciec trzy razy się przyznawał i trzy razy odwoływał zeznania - konstatuje Witold Mieszkowski, który po 1989 r. przeczytał akta sprawy. Wyliczył, że komandor w ciągu 26 miesięcy był przesłuchiwany 412 razy. Niektóre przesłuchania trwały 24 godziny.

Jest dumny z ojca, który wielokrotnie próbował stawiać opór. W jednym z protokołów zachowała się jego wypowiedź skierowana do śledczych: "Wy się zajmujecie prowokatorstwem, to jest wasz zawód... Jesteście mordercami w imię waszych racji... Jesteście bez czci i wiary, ze skóry odarci, padliną żyjący Tatarzy".

Prokurator zapisał: "Mówi, że jeśli spotka kiedyś śledczego Niedzielina na ulicy, zabije go tępym nożem!". Kapitana Sterna pobił podczas przesłuchania.

Po blisko dwu latach śledztwa komandor Mieszkowski przyjął stawiane mu zarzuty. "Zapewne wpłynęło na to psychiczne i fizyczne wyniszczenie organizmu oraz obietnica niskiej kary" - zauważa w swej pracy o Mieszkowskim Tomasz Grobla. Andrzej Tarnawa, czyli Tadeusz Skutnik, pisze w wydanej w podziemiu książce "Proces trwa": "Wątpię, żeby kogokolwiek z nich śledztwo załamało ostatecznie. (...) To, że większość przyznała się, nie jest dowodem braku odwagi, jest dowodem przytomnej kalkulacji, próbą poszukiwania najkorzystniejszego wyjścia z opresji".

Podczas procesu wszyscy odwołali zeznania złożone w śledztwie.

21 lipca 1952 r. wyrokiem Najwyższego Sądu Wojskowego pod przewodnictwem pułkownika Piotra Parzenieckiego, podczas rozprawy niejawnej, tzw. kiblowej, bez prawa do obrony, skazani zostali na karę śmierci "za zorganizowanie spisku w wojsku" komandorzy: Mieszkowski, Staniewicz, Przybyszewski, Kasperski, Wojcieszek, na karę dożywotniego więzienia: Krzywiec i Kraszewski.

Żona Roberta Kasperskiego pisała do męża: "Czekam na rewizję procesu w takim napięciu, że mam wrażenie czasami, że mi serce pęknie. Żyję w koszmarze, ale to minie. Grunt, żebyś ty wytrzymał i nie załamał się, ukochany! Wiem, że jesteś niewinny, że to jakaś straszna pomyłka i że wszystko się wyjaśni".

Wszystkie żony walczyły o ułaskawienie mężów. Pisały do KC, do prezydenta Bieruta, nawet do Stalina. Wnioski o ułaskawienie pisali też komandorzy. Oprócz Przybyszewskiego, który nie chciał o nic prosić. Jego mała córka Danusia błagała towarzysza Tomasza:

"Obywatelu Prezydencie! Wiem, że Tatuś kochał swój naród i swoją pracę. Jak ja teraz będę mogła uczyć się i żyć bez Tatusia, mojego kochanego Tatusia? Tatusia wszyscy będą żałować, bo znają go i czytali jak bronił Helu. Mamusia też już pisała do Ciebie Obywatelu Prezydencie i ja proszę - ocal Tatusia".

Obywatel prezydent zamienił komandorowi porucznikowi Kasperskiemu i komandorowi Wojcieszkowi karę śmierci na dożywocie, natomiast nie skorzystał z prawa łaski w stosunku do komandorów: Mieszkowskiego, Staniewicza i Przybyszewskiego.

Komandor Jerzy Staniewicz zastrzelony został pierwszy 12 grudnia 1952 r. w bunkrze więzienia na Mokotowie, komandora Stanisława Mieszkowskiego i komandora porucznika Zbigniewa Przybyszewskiego zamordowano strzałem w tył głowy 16 grudnia.
- Długo nie wierzyliśmy w to, że wyrok został wykonany - Witold Mieszkowski ma łzy w oczach. - Poszedłem do naczelnego prokuratora wojskowego, generała Zarakowskiego. Do tej kanalii, której podpis widniał na wniosku o aresztowanie ojca. Przyjął mnie, oznajmił, że ojciec został rozstrzelany, i zapytał: - Teraz wierzysz w socjalistyczną sprawiedliwość? Nogi się pode mną ugięły, ale odpowiedziałem: - Nie wierzyłem, nie wierzę i nigdy nie będę wierzyć! I wyszedłem. Miałem wówczas piętnaście lat.

W kwietniu 1956 r. Najwyższy Sąd Wojskowy uchylił wyrok z 1952 r., a prokuratura umorzyła śledztwo z powodu braku dowodów winy. Nie usunięto jednak z wojska ani nie ukarano oprawców. Dopiero prezydent Wałęsa zdegradował generała Zarakowskiego do stopnia szeregowca. Zdegradowani zostali także inni. Rodziny komandorów nie mogły się dowiedzieć, co zrobiono z ciałami rozstrzelanych. Nie wiedzą do dziś. Składają kwiaty i palą znicze na powąz-kowskiej Łączce i ciągle liczą na to, że kiedyś ich najbliżsi będą mieli prawdziwe groby, bo wreszcie zaczęły się ekshumacje osób pomordowanych na Rakowieckiej.

A co stało się z Danusią, córką komandora Przybyszewskiego, autorką listu do Bieruta? - Uznała, że nie może żyć w tym kraju - mówi mi jej córka Anna Bogusławska-Narloch. - W 1981 r., gdy tylko udało jej się dostać paszport, wyjechała do Szwecji. Na temat ojca nie rozmawia nie tylko z dziennikarzami, ale nawet z rodziną. W jej mieszkaniu w Szwecji stoi wielka łuska z działa, z którego żołnierze jej ojca ostrzeliwali we wrześniu 1939 r. niemieckie okręty.

Barbara Szczepuła

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski