Wacław Krupiński: KULTURAŁKI
A jeszcze ostatnio odświeżyłem sobie wrażenia z innego musicalu - "Małego lorda" w Operze Krakowskiej, w którym tym razem w postać dziadka tytułowej postaci wcielał się reżyser Janusz Szydłowski. I poradził sobie z rolą księcia Dorincourt tak, jak przygotował to piękne i wzruszające muzyczne widowisko, dowodząc, nie pierwszy raz, że wie, czym jest musical. Gdybyż sprawca "Marii Severy" zechciał tak popracować ze studentami, jak Szydłowski z chłopcami obsadzonymi w roli lorda, pewnie byłby ów musical nadal dziełkiem nieznośnym, ale choć studenci nie męczyliby siebie i widza.
Już pomijam to, jak mógł doświadczony reżyser, zatem wiedzący, czym jest tempo, poprowadzić tak wlokący się spektakl. Nawet mój zegarek przyspieszył, widząc jak coraz bardziej zniecierpliwiony nań zerkam.
"Maria Severa" to barwna historia, pełna południowych namiętności, niespełnionych tęsknot oraz poczucia humoru" - czytam w internecie na stronie PWST. To jednak zbyt duże uproszczenie, zbyt mocny, że tak powiem, skrót myślowy. Prawda jest taka, że to bezbarwna historia, pełna wykrzyczanych namiętności, niespełnionych tęsknot aktorów o pomocnym im reżyserze oraz ołowianego poczucia humoru. I straconego czasu. Pół biedy - widza, to tylko trzy długie godziny, ale na pewno tej dziewiątki ze specjalizacji wokalno-estradowej. Widziałem ich egzaminy z piosenki i teraz nijak nie mogłem poznać tych szamocących się na scenie osób. Począwszy od odtwórczyni tytułowej postaci - jakże niefortunnie obsadzonej, po całą resztę. Gdybym nie wiedział, że to dyplom PWST, ani bym pomyślał, że to w ogóle studenci tej uczelni, niechby I roku. Ot, teatrzyk amatorski pokazuje, jak sobie wyobraża fado, o którym niczego nie czytał, którego nie słyszał w wykonaniu Amalii Rodriques, Teresy Salgueiro, Káti Guerreiro... Tak, w fado, w te pieśni o okrutnym losie wpisane są smutek, skarga na los, tęsknota, samotność, ale to nie powód, by wszystkie postaci niemal cały czas swe dialogi wykrzykiwały. Może to krzyk skargi - że zabrakło reżysera, że najpierw, nie wiedzieć czemu (albo wiedzieć) dziełko liche podrzucił, a potem oddanych mu pod opiekę studentów porzucił. Miotających się bezradnie, "dialogujących" do pleców partnerów, kipiących niezrozumiałą (albo w pełni zrozumiałą) wściekłością. Żal mi tej dziewiątki. Bez wątpienia nie są tak niezdolni i nieporadni, jak wyglądają. A biorą udział w czymś, co można wykpić od ogółu do szczegółu (ot, scena picia herbaty, podczas której hrabia przytyka filiżankę do ust, po czym widać, jak płucze nią usta!), od początku do końca - z tandetnym, pretensjonalnym finałem. Cóż, koniec wieńczy dzieło. Tyle, że ta opowieść o pierwszej postaci portugalskiego fado wieńczy lata studiów tych osób. Z woli losu, którego kowalem są konkretne osoby z PWST i Tadeusz Bradecki - tak, tak - jako reżyser, przyszło im wygłaszać niejako prywatną skargę. Szkoda, że nie ma ona nic wspólnego ani z fado, ani z poziomem, jakiego by się oczekiwało od dyplomu w PWST.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?