Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Fibak i jego życie - od sportowej kariery do afery z dziewczynami

Redakcja
Znajomy Fibaka: - Wojtek generalnie dla wszystkich jest miły, więc odpowiedział, nie spodziewając się, że zrobi się z tego taki skandal. Przeżył szok. Trzy dni przed publikacją artykułu chodził jak struty. FOT. WOJCIECH BARCZYŃSKI
Znajomy Fibaka: - Wojtek generalnie dla wszystkich jest miły, więc odpowiedział, nie spodziewając się, że zrobi się z tego taki skandal. Przeżył szok. Trzy dni przed publikacją artykułu chodził jak struty. FOT. WOJCIECH BARCZYŃSKI
"Stałem się ofiarą podłej, starannie zaplanowanej prowokacji dziennikarskiej, która dotyczy mojego życia prywatnego" - uważa najbardziej znany polski tenisista i miłośnik sztuki. Dość nieoczekiwanie znalazł się w roli, która stawia go w niekorzystnym świetle.

Znajomy Fibaka: - Wojtek generalnie dla wszystkich jest miły, więc odpowiedział, nie spodziewając się, że zrobi się z tego taki skandal. Przeżył szok. Trzy dni przed publikacją artykułu chodził jak struty. FOT. WOJCIECH BARCZYŃSKI

- Jeżeli będziemy chodzić, trzymając się za ręce, a ja się w tobie zakocham, to już na całe życie - usłyszał 46-letni Wojciech Fibak od młodziutkiej, 20-letniej Olgi Sieniawskiej. Był październik 1998 r.

Ona - studentka prawa - przyszła do hotelu Bristol na casting dla zagranicznej agencji modelek. W czasie przerwy usiadła przy stoliku z książką, zamówiła herbatę. Traf chciał, że obok siedział mężczyzna, jak się okazało - przyjaciel Fibaka. W pewnym momencie do stolika podszedł znany tenisista, milioner i znawca sztuki. Tak się poznali z Olgą.

On - jak mówią ci, którzy go znają - idealista, uwierzył w słowa młodziutkiej studentki o miłości na całe życie. Poczuł się zobowiązany i dwa lata później byli już małżeństwem. Miał też świetny kontakt z jej rodzicami.

- Olga potrafiła korzystać z przywileju bycia jego żoną. Na zakupy latała do Nowego Jorku, na kolacje jadała sushi - opowiada znajoma rodziny.

Ich miłość jednak nie przetrwała. Fibakowie się rozwodzą. 11 czerwca w jednym z warszawskich sądów odbędzie się pierwsza rozprawa. I jeśli nawet, o czym informują znajomi Fibaka, tenisista miał nadzieję, że uda mu się pojednać z żoną i uratuje małżeństwo, to po głośnej publikacji "Wprost" szanse na to ma raczej niewielkie.

Artykuł, który wywołał obyczajowy skandal, opowiada o tym, że nasz najsłynniejszy tenisista miał przedstawiać młode dziewczyny starszym, bogatym mężczyznom. Podobno takie pogłoski krążyły od dawna, więc dziennikarka publikująca wcześniej w tygodniku "Nie" postanowiła to sprawdzić.

Jednak to nie tygodnik Jerzego Urbana opublikował jej rewelacje, a "Wprost". A jego naczelny, Sylwester Latkowski, dołożył do nich zapis rozmowy, jaką odbył z Fibakiem, gdy ten próbował zapobiec publikacji.

"Stałem się ofiarą podłej, starannie zaplanowanej prowokacji dziennikarskiej, która dotyczy mojego życia prywatnego. Redakcja »Wprost« posunęła się do niechlubnych działań, które kompromitują dziennikarstwo, a jedynym powodem pojawienia się artykułu są pogoń za nakładem i zwiększanie zysku wydawcy" - napisał Fibak w oświadczeniu. Wyjaśniał też, że nie pełni żadnych funkcji publicznych, nie wygłasza moralizatorskich kazań i nie ma żadnego powodu, by w wyrachowany sposób przysyłać prowokujące młode kobiety w celu skompromi- towania jego osoby. Zarzucił naczelnemu "Wprost", że ten nagrał rozmowę bez jego zgody i upublicznił, łamiąc dziennikarskie kanony i etykę zawodu.

"Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że przez całe życie łączyłem ludzi z różnych ścieżek życia, pomagałem i wspierałem wielu z nich. Nie zamierzam pozwalać na oczerniające działania i powtarzanie spreparowanej historii na potrzeby mediów, w przypadku naruszania mojej prywatności będę zmuszony do podejmowania działań prawnych" - napisał w oświadczeniu.

Wiele osób zarówno ze środowiska sportowców, jak i dziennikarzy zachodzi w głowę, czemu miała służyć ta prowokacja. Jakkolwiek by oceniając Fibaka, to nie złamał on prawa, nie nadużył władzy, nie dopuścił się przemocy seksualnej, nie namawiał dziennikarki, aby została utrzymanką jego przyjaciela. Przeciwnie, to ona wysłała mu SMS o treści: "Panie Wojtku, czy może pomaga pan miłym dziewczynom poznać i zarobić przy poznaniu miłych panów? Miła dziewczyna". A on na tego SMS-a odpowiedział.
- Wojtek generalnie dla wszystkich jest miły, więc odpowiedział, nie spodziewając się, że zrobi się z tego taki skandal. Przeżył szok. Trzy dni przed publikacją artykułu chodził jak struty i nie ukrywał tego, że taki artykuł się ukaże - mówi jeden z jego znajomych. I dodaje: - Wielu uważa, że za tą prowokacją mogła stać jego żona, która właśnie się z nim rozwodzi. Bo też afera, jaka się teraz rozpętała, stawia go dziś w mocno niekorzystnym świetle.

Jeden ze sportowych komentatorów mówi podobnie: - Również w sportowym środowisku panuje przekonanie, że to może być zagranie żony Fibaka. Bo po co go teraz i w taki sposób czołgać? Nie pełnił żadnej funkcji.

Temat "seksafery" z Fibakiem w roli głównej od kilku dni nie schodzi z nagłówków gazet. Tabloidy zaczęły wyciągać i przypominać sprawy sprzed lat, kiedy to jego nazwisko stało się głośne przy okazji śledztwa w sprawie międzynarodowej szajki, która miała oferować seksualne usługi młodych pięknych kobiet znanym politykom, biznesmenom i gwiazdom show- biznesu. Nieważne, że tamto śledztwo zostało umorzone, a Fibak tłumaczył, że tylko użyczał przyjaciołom swojego francuskiego apartamentu.

Przypomniano też fragmenty książki Daniela Passenta "To jest moja gra", w której publicysta opisywał m.in. związek Fibaka z Claudią Schiffer. Pisał też o hucznych imprezach w paryskim domu, w którym bywało mnóstwo młodych, pięknych dziewcząt - także z Polski - które w nieskomplikowany sposób chciały zrobić karierę i zdobyć pieniądze.

Doszły do tego informacje, że była żona Piotra Adamczyka - Kate Rozz - również dzięki Fibakowi poznała starszego od niej o wiele lat francuskiego milionera. Nie omieszkano napisać i o tym, że TVP Sport zrezygnował ze współpracy z Fibakiem, który do tej pory komentował w telewizji turnieje tenisowe.

Fibak zna wszystkich, a wszyscy znają jego - czy to gwiazdy Hollywoodu, czy światowi politycy, najlepsi sportowcy czy artyści. Prawdą też jest to, że przez wiele lat w polskim tenisie tylko jego nazwisko się liczyło. No i dorobił się oszałamiającej fortuny. Opowiadają więc anegdoty, jak to sam Nicolas Sarkozy, gdy był jeszcze merem bogatej paryskiej dzielnicy, osobiście go poprosił, aby został trenerem francuskiego tenisisty Henriego Leconte'a, który potem doszedł do finału Roland Garros. Czy o tym, jak to w końcówce komuny Fibak zaprosił tenisistów przy okazji Pucharu Davisa na kolację, a kiedy przyszło do płacenia - zniknął. Między sobą przezywają go "Cwibak".

Dziennikarka Ewa Wąsikowska-Tomczyńska, która kilka lat temu spisała - na podstawie rozmów z Wojciechem Fibakiem - historię jego życia, jaka ukazała się w książce "Moja prawdziwa historia", opowiadała mi wówczas, że najbardziej w tych jego niezwykle szczerych opowieściach uderzył ją jego wizerunek niepokornego sportowca z czasów PRL.

Fibak był znienawidzony przez Polski Związek Tenisowy, bo sam sobie wybierał turnieje, na które jeździł. Nakładali na niego kary finansowe, ale on miał w sobie determinację: chciał się znaleźć w setce najlepszych tenisistów świata. Karierę zakończył, gdy się znalazł w pierwszej dziesiątce, a na koncie miał już kilka milionów dolarów.
To był zresztą precyzyjnie ułożony plan, wspólnie z rodzicami - wybierali te turnieje, na których można było najlepiej zarobić. Bo w poznańskiej rodzinie nic nie zdarzało się przypadkiem, wszystko było zaplanowane i ciężko wypracowane.

Wojciech Fibak pochodzi z profesorskiej rodziny. Ojciec - znany chirurg - był dla przyszłego tenisisty niedoścignionym wzorem. Sam nauczył się francuskiego, angielskiego i niemieckiego, nauczył też syna grać w szachy, brydża, uprawiał siatkówkę, ping-pong i wiosłował. W domu wprowadził niemal wojskową musztrę. Wojciech i jego siostra budzeni byli codziennie o godz. 7 i mieli obowiązek ćwiczyć. Rodzice gimnastykowali się razem z nimi. W wolne dni jeździli na wycieczki po muzeach, a po powrocie dzieci musiały pisać raporty na temat dzieł, jakie widziały.

Mały Wojtek początkowo był zafascynowany piłką nożną. I szło mu świetnie. Miał do tego talent, choć każdą bramkę, jaką strzelił, okupił później bójką z przeciwnikami. Kiedy raz - po kolejnym zwycięskim meczu - wrócił do domu z rozkwaszonym nosem, ojciec powiedział: "Koniec. Zaczniemy grać w tenisa".

Wojciech miał wtedy 12 lat. Później wielokrotnie mówił, że najlepiej zacząć się uczyć grać w tenisa w wieku 6 lat. On zaczął późno, razem z ojcem, który też postanowił się tenisa nauczyć.

Jak to się stało, że chłopak pochodzący z kraju, który dla światowych tenisistów był białą plamą na mapie, zaszedł tak wysoko? Dostał się do elity, wygrywał z najlepszymi, triumfował w Australia Open - jednym z czterech najważniejszych turniejów na świecie.

Początki nie były łatwe. Strój do gry, pierwszą rakietę - dostał w prezencie od jakiejś turystki na wczasach w Rumunii. - Mama bez przerwy musiała naprawiać mi przecierające się tenisówki. W miejscach, gdzie robiły się dziury, wszywała łatki - wspominał Fibak. Ale to jeszcze nic. Najgorzej było z treningami zimą. W Poznaniu w tym czasie nie było krytych kortów. Żeby trenować, musiał wstawać o czwartej rano i jechać do Warszawy na Legię.

Jego talent zauważono, gdy miał 18 lat. Dostał nawet stypendium i zaproszenie do najlepszego college'u w USA od amerykańskiego trenera Jaya Goulda ze Stanford. Ale ówczesny prezes PZT schował je w szufladzie biurka...

Fibak był jednak zdeterminowany. W 1970 r. był już w czołowej ósemce juniorów na świecie, a w 1973 r. wygrał Trofeo Bonfiglio, uznawany za nieoficjalne mistrzostwa Europy graczy do 21 lat. Kiedy w 1974 r. w Barcelonie, nieznany nikomu 22-latek wygrał ze słynnym Arturem Ashem, ten zapytał niezmiernie zdziwiony: "To u was też grają w tenisa?".

Fibak pojechał do Hiszpanii - a nie na zgrupowanie kadry do Wałbrzycha - z prywatnym paszportem. W kieszeni miał 130 dolarów, które dał mu ojciec. Wynajął pokój razem z greckim tenisistą - najtańszy, bez okien. Żywił się puszkami z Polski. I miał jedno marzenie - żeby po meczu pójść do baru i kupić sobie szklankę coca-coli, zmrożonej, z pianką i plasterkiem cytryny. Ta szklanka w barze kosztowała pięć razy więcej niż w supermarkecie.
Fibak dopiął swego - został pierwszym polskim sportowcem uznanym za zawodowca. Na tenisie zarobił 6 mln dolarów - 2,5 z nagród, a 3,5 z reklam.

O jego majątku krążą dzisiaj legendy, a kolorowe czasopisma szacują, że jest wart nawet 160 mln zł. Ma apartament w Monako, dom w Alpach i apartament w Warszawie. W jednym z jego domów przez rok mieszkał Hugh Grant, gościł też Erica Claptona i Roberta de Niro, z którym jest bardzo zaprzyjaźniony. Zresztą w firmie Roberta de Niro pracowała jedna z jego córek.

Z pierwszą żoną Ewą, z którą poznał się jeszcze na studiach, ma dwie córki. Rozstali się po przyjacielsku. I do dziś są przyjaciółmi.

Fibak o sobie mówi, że jest największym inwestorem we współczesną sztukę w Polsce. Swoją pasją zaraził wielu znanych w świecie ludzi. W swojej galerii w Warszawie promuje głównie polskich malarzy, posiada najważniejsze obrazy z lat 50. i 60.

- Żył ze świadomością, że jest wolnym człowiekiem, który dzięki pieniądzom może sobie na wiele pozwolić, ale że on nikomu nie robi krzywdy, więc niemożliwe jest, aby jemu chciano ją zrobić. Być może to go zgubiło: szczerość i bezpośredniość, i to, że zawsze oddzwania. Nawet na nieznany numer, z którego ktoś wysyła mu "miłego" SMS-a - mówi jeden z jego znajomych.

ANITA CZUPRYN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski