Miał Jan Pieszczachowicz szczęście do takich spotkań, ale też umiał i chciał mu pomóc. Na 70. urodziny mógł zatem obstalować sobie książkę „Pisarze i dzieła. Moje 70-lecie”, w której opisał swe spotkania z twórcami literatury od lat 60. poczynając.
A miał okazję zetknąć się z niemal wszystkimi, z wieloma się zaprzyjaźnił, jakże wielu wspierał – a to jako prezes Oddziału Krakowskiego Związku Literatów Polskich, rozwiązanego w stanie wojennym, a w tamtym czasie ogromnie znaczącego (w przeciwieństwie do ZLP obecnego), a to jako naczelny „Studenta”, „Pisma” czy zastępca naczelnego szacownego Wydawnictwa Literackiego.
Polonista po UJ, który, mimo iż nawet nie uwinął się z doktoratem, to kolejnymi dokonaniami i publikacjami – także książkowymi – zdobył taki autorytet, że właśnie sam stoi na czele kapituły Nagrody im. Kazimierza Wyki, ciała zdominowanego przez profesorskie persony nie tylko z Krakowa.
Opisał więc Jan Pieszczachowicz pisarzy, co to już po Tamtej Stronie, bo, jak zaznaczył we wstępie, im dłużej żyje, tym bardziej jest przekonany, że należy im się wierna pamięć. Dodał też, że to książka „powstała również ze sprzeciwu wobec zapominania o przeszłości, naturalnego lub tendencyjnie przyspieszonego, np. z powodów ideologicznych”. Te 500 stron to zarazem lustro Pieszczachowicza preferencji, gustów, towarzyskich kółek, w których się obracał, zawodowych relacji oraz powinności uważnego krytyka.
Stąd może i eklektyczny to zestaw, nierówny zarówno pod względem miejsca poświęconego danym autorom – od sążnistych szkiców po nieledwie notatki; ich pozycji na literackim Parnasie – od noblistów po zapomnianą Anielę Gruszecką, jak i estetyk i poetyk – Pawlikowska-Jasnorzewska i Wojaczek, Skwarnicki i Lem, Mrożek i Kapuściński, tu Jan Błoński, tu zapomniana jako krytyczka Anna Bukowska, tu Artur Sandauer, takoż od lat w cieniu. Smakowicie opisuje JP swe zdumienie, gdy przed wspólną wyprawą za granicę starszy kolega z Warszawy wręczył mu walizkę: „Pan to będzie nosił, tylko proszę nie zgubić...”.
Ale bez względu na to, o kim Pieszczachowicz pisze, zawsze znajduje własny ton kogoś, kto ma słuch na literaturę i na człowieka, kto nie boi się wyrazić sądu ani ujawnić sentymentów starszego pana.
Miał, powtórzmy, Jan Pieszcza-chowicz szczęście.Wybrał sobie zajęcie, które pozwoliło mu poznać swych literackich idoli, tych, których czytał w młodości jeszcze w rodzimym Sandomierzu, jak Jerzego Ludwika Kerna, jak Jana Błońskiego, którego uważał za jeden z niedościgłych ideałów, rzecz jasna obok Kazimierza Wyki, który był mistrzem.
Dla obu. Ile wziął z nich JP, nie mnie oceniać, ale wiem jedno – daj Boże więcej piszących tak klarownie, ładnie, z sensem i wdziękiem – o literaturze, ale i o życiu, czym często zajmuje się krytyk jako naczelny „Krakowa”. Zresztą po tym tomie, mówiącym, jak było, zapowiada książkę o tym, jak jest. I tu pewnie łagodny nie będzie. Dał już tego dowód przed laty w „Smutku międzyepoki”.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?