MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Piekarczyk wiecznie młody

Redakcja
Fot. T1-Teraz/Andrzej Tyszko
Fot. T1-Teraz/Andrzej Tyszko
Aż trudno w to uwierzyć – 13 lipca skończy sześćdziesiąt lat. Gdy się go widzi na scenie, wydaje się, że nadal jest tym samym hipisem, co ponad trzy dekady temu. Czyżby czas się dla niego zatrzymał? Marek Piekarczyk – wokalista grupy TSA, ale również artysta solowy. W środę 20 kwietnia wystąpi z akustycznym recitalem w krakowskim klubie Hard Rock Cafe.

Fot. T1-Teraz/Andrzej Tyszko

Choć urodził się w Poznaniu, dorastał w Bochni. Kiedy w 1968 roku uczęszczał do tamtejszego liceum, w Krakowie wybuchły studenckie protesty. Na znak solidarności ze starszymi kolegami zapuścił długie włosy.

- Ludzie wytykali mnie palcami – uśmiecha się. – Miałem wówczas pseudonim „Anioł”, ponieważ nie piłem, nie paliłem, nie brałem narkotyków i nie molestowałem dziewczyn. A w tamtym czasie do hipisów przenikało mnóstwo podejrzanych typów, którzy namawiali do narkotyków. Mnie jednak w ogóle nie ciągnęło do ćpania – byłem na swoim „wewnętrznym haju”.

Ubrany w długi sweter, skórzaną kurtkę, wytarte dżinsy, z drewnianym krzyżem na piersiach dużo czasu spędzał w Krakowie, przesiadując z innymi hipisami u podnóża pomnika Mickiewicza na Rynku Głównym. Często bywał również gościem klasztoru ojców Dominikanów, gdzie bracia zakonni „dokarmiali” rodzimych kontestatorów. Tam też po raz pierwszy usłyszał muzykę z rock-opery „Jesus Christ Superstar”, w której polskiej inscenizacji dwadzieścia lat później zagrał tytułową rolę. Na coroczne zloty hipisów w Częstochowie nie udało mu się nigdy dotrzeć – za każdym razem był aresztowany i przetrzymywany przez milicję. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionych lekarzy udało mu się natomiast wywinąć od służby wojskowej. Po pewnym czasie założył w swoim mieszkaniu w Bochni hipisowską komunę, którą odwiedzali ludzie z całej Europy.

- Słuchaliśmy przede wszystkim bluesa – Muddy Watersa i B.B. Kinga - wspomina. - Ale też psychodelicznego rocka – Soft Machine czy King Crimson. Naszymi idolami byli Jimi Hendrix i Bob Dylan. Kupowałem płyty od marynarzy na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku lub w sklepach dewizowych.

Od małego lubił śpiewać – z czasem zebrał kolegów i założył pierwszy zespół. Ponieważ miał wspólny wzmacniacz z gitarzystą, musiał mocno wrzeszczeć, aby przekrzyczeć elektryczne dźwięki. Kumple zakładali się, kiedy straci głos – tymczasem dzięki temu wyrobił sobie wyjątkowo mocny (nigdy nie szkolony!) wokal, którym posługuje się do dziś.

Pod koniec lat 70. pojechał na przegląd piosenki młodzieżowej w Nysie wraz z grupą Sektor A. Na tę samą imprezę dotarli również muzycy z instrumentalnego wówczas zespołu TSA. Piekarczyk od razu zakochał się w ich muzyce – dzikiej, głośnej i wyzwalającej. Tego samego lata trafił na nich ponownie podczas festiwalu w Jarocinie. O jego wokalu krążyły wówczas dobre opinie, stąd wiele zespołów składało mu propozycje współpracy. On jednak czekał na tę wyjątkową. Po koncercie TSA, ówczesny organizator Jarocina, Jacek Sylwin, skontaktował muzyków z Opola z wokalistą z Bochni. W ten sposób narodził się zespół, który w następnych latach wstrząsnął polskim rockiem.
Pierwszy koncert grupy w nowym składzie odbył się... kilkanaście dni później w Sopocie podczas festiwalu Pop Session.

- Pojechałem tam z Bochni autostopem – mówi Piekarczyk. - Dzień był bardzo upalny i duszny. Kiedy muzycy pojawili się na estradzie i przywalili w gitary - nastąpiło oberwanie chmury. Ściana deszczu lunęła na Sopot i obudziła widownię, która zerwała się z miejsc i zaczęła szaleć. Ponieważ nie zdążyliśmy opracować żadnych wspólnych numerów, miałem w czasie koncertu tylko wyjść na scenę i ukłonić się. Poprosiłem jednak kolegów, żeby zagrali jakiegoś bluesa, a ja coś zaimprowizuję. I tak też się stało - wykonaliśmy wspólnie „Trzy zapałki” - nasz późniejszy wielki przebój. Wszystko to działo się na dzień przed moimi trzydziestymi urodzinami. W ten sposób spełniła się przepowiednia pewnej bocheńskiej Cyganki, która powiedziała mi dwanaście lat wcześniej, że w dniu, kiedy skończę trzydziestkę - zostanę znanym artystą i wielu ludzi mnie pokocha.

Ponieważ TSA wyjątkowo dobrze wypadał na scenie, muzycy postanowili, że debiutancki album nagrają podczas koncertu. W tym celu zorganizowano cztery występy grupy w namiocie Teatru Stu na krakowskich Błoniach. Scena była ustawiona po środku, a wokół zgromadziła się publiczność – trochę wyglądało to jak mecz bokserski. Piekarczyk musiał się zmierzyć nie tylko z szalejącą młodzieżą, ale również ze swoją słabością. Kilka dni przed koncertami złapał zapalenie gardła – mimo iż lekarze zabronili mu mówić przez dwa tygodnie, postanowił zaśpiewać. Wyszło nieźle, choć ówczesny zapis występu nie oddawał w pełni jego możliwości wokalnych.

Fama poszła jednak w Polskę – niebawem TSA stało się obok Dżemu ulubionym zespołem polskich hipisów. Zespół grał po trzydzieści koncertów miesięcznie, przemieszczał się bez przerwy z miasta do miasta, zmieniając hotel za hotelem. Komunistyczna cenzura utrudniała mu jednak działalność – ingerowała w teksty piosenek umieszczanych na płytach i ograniczała nakłady kolejnych wydawnictw.

W pewnym momencie pojawiła się przed TSA możliwość zaistnienia na Zachodzie. Angielska firma Mega wydała płytę „Spunk” i zaprosiła grupę na koncerty za Żelazną Kurtyną. „Dotrzyjcie tylko do Berlina Zachodniego, resztą już my się zajmiemy” – deklarowali Brytyjczycy. Niestety – tylko trzech muzyków TSA dostało paszporty. Możliwość wyjazdu wzięła w łeb. Piekarczyk nigdy tego jednak nie żałował.
- Jestem Polakiem - wyrosłem w polskiej kulturze, posługuję się polskim językiem, nikt mnie lepiej nie zrozumie niż polski fan - tłumaczy. - Na Zachodzie musiałbym śpiewać po angielsku - a to jest dla mnie obrzydliwe i śmieszne. Swoje uczucia mogę wyrazić uczciwie i po swojemu tylko w ojczystym języku.

Mordercza eksploatacja TSA przez menedżerów sprawiła, że w zespole pojawiły się personalne konflikty. Grupa przerwała działalność, a jej członkowie spotkali się w sądzie walcząc o prawo do nazwy. Do ugody doszło dopiero w nowym wieku. Wydany wtedy nowy album TSA – „Proceder” – potwierdził, że mimo upływu czasu, grupa nadal jest w świetnej formie.

 

Piekarczyk nie zmarnował wolnego czasu od TSA – zagrał rolę Jezusa w musicalu „Jesus Christ Superstar”, działał z własnym zespołem Balls Power, a dwa lata temu opublikował solowy album „Źródło”, na którym znalazły się jego wersje mniej lub bardziej znanych piosenek bigbitowych z lat 60. i 70.

- Słuchając nowych nagrań współczesnych wykonawców, mam wrażenie, że wszystko je już skądś znam – śmieje się. - A ja nie mam zamiaru podpisywać się jako autor pod czyimiś pomysłami. Chciałem po prostu nagrać ciekawą płytę, na której znajdą się dobre piosenki. Tak robi wielu wokalistów na świecie, choćby Joe Cocker. Szukałem tych utworów przeszło rok, potem długo nad nimi pracowałem z innymi muzykami i teraz mają w sobie to coś, co powoduje, że są jakby bardzo moje.

Na krążku znalazły się covery utworów zbuntowanych grup z peerelowskich czasów – Klanu i Testu – oraz bardziej ugrzecznionych zespołów – choćby Niebiesko-Czarnych – które w zakamuflowanej formie przemycały w niektórych swych piosenkach niezgodę na ówczesną rzeczywistość.

  - Z upływem czasu trochę zszarzałem, ale nadal wierzę w miłość, przyjaźń, uczciwość i honor – podkreśla Piekarczyk. - Dawałem temu wyraz w tekstach pisanych dla TSA i mojego solowego projektu Balls Power. Dzisiaj wrażliwi ludzie też odczuwają głód podobnych wartości. Jeśli ktoś nie wierzy w coś dobrego i pięknego – co warte jest jego życie?

Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski