MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Paryż nigdy nie zatonie

Remigiusz Poltorak
Remigiusz Poltorak
„A la bonne bière” to pierwsza kawiarnia otwarta ponownie po listopadowych zamachach
„A la bonne bière” to pierwsza kawiarnia otwarta ponownie po listopadowych zamachach
Jean-Luc obiecał sobie, że już nie będzie wracał do tragicznych wydarzeń sprzed miesiąca; że nie będzie odpowiadał na pytania dziennikarzy, dlaczego terroryści zabili pięć osób właśnie tutaj - w kafejce „A la bonne bière” w X dzielnicy Paryża. Ale dla nas zrobił wyjątek. - Chcieliśmy im pokazać, że jesteśmy od nich silniejsi. Że się nie poddamy - mówi.

W głosie jednego z właścicieli lokalu wyczuwamy pewność siebie, choć jednocześnie Jean-Luc czujnie rozgląda się po sali. Może z tego powodu, że traumatyczne przeżycia są jeszcze świeże, a może po prostu dlatego, że przy stolikach siadają coraz nowsi klienci, których trzeba obsłużyć. Frekwencja w kawiarni jest co najmniej taka sama jak przed zamachami.

Wypowiedziane przez energicznego Francuza dwa krótkie zdania dobrze oddają nastrój, jaki znów panuje w „A la bonne bière”. Jakkolwiek przewrotnie to zabrzmi, niewielka kawiarnia, która pechowo znalazła się na drodze terrorystów, szybko wraca do życia.

Ze wszystkich miejsc, które zamachowcy zaatakowali w tamten feralny piątek 13 listopada, to tu właścicielom udało się najszybciej przegonić demony i ponownie zaprosić paryżan. Na lunch, czekoladę albo dobre piwo - tak jak obiecują w szyldzie. Sekretarz generalny ONZ Ban Ki-Moon właśnie tu przyszedł na kawę w trakcie szczytu klimatycznego. W hołdzie ofiarom, ale też w geście solidarności z tymi, którzy przeżyli.

Nie trzeba było wiele zmieniać. Wystarczyło delikatnie pomalować ściany, zakryć ślady po kulach i wymienić szyby. Teraz w oczy rzuca się jedynie zawieszony nad wejściem duży transparent „Je suis en terrasse”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: „Siedzę w kawiarnianym ogródku” (w domyśle - i się nie boję). Gdy podchodzimy pod „A la bonne bière” miesiąc po zamachach, rzeczywiście wszystkie miejsca na zewnątrz są zajęte i nikt nie chce zmieniać swoich przyzwyczajeń, siadając jak we wszystkich paryskich kawiarniach - przodem do ulicy.

Hasło jest trafne także z innego powodu. Przemawia do wyobraźni równie mocno jak styczniowe „Jestem Charlie” (Je suis Charlie), po ataku na redakcję „Charlie Hebdo”, a potem „Jestem Paryżem” (Je suis Paris) - zaraz po zamachach w listopadzie.

- Zawiesiliśmy transparent tuż przed ponownym otwarciem lokalu. Zrobiliśmy to spontanicznie - tłumaczy nam Jean-Luc.

Jeszcze jeden prosty zabieg przyciąga uwagę przechodniów - czarna tablica stojąca przed wejściem. Zamiast zwyczajowej informacji o menu, widnieją na niej podziękowania za wsparcie, a na końcu jedno charakterystyczne zdanie: „Nadszedł czas, żebyśmy się znowu spotkali, razem, zjednoczeni; i żebyśmy szli do przodu, nie zapominając o tym, co się stało”.

Nawet ci, którzy nie wchodzą do środka, przystają na chwilę zadumy.

Pozostałe kawiarnie zaatakowane przez dżihadystów w X i XI dzielnicy Paryża wciąż są zamknięte. Przed restauracją „Casa Nostra” znajdującą się zaledwie kilkadziesiąt metrów obok „A la bonne bière”, na kolejnym rozwidleniu ulic, barierki i taśma nie pozwalają, by podejść do drzwi wejściowych. Ale nawet z daleka widać duże dziury w ścianie po kulach z karabinów maszynowych.

Znicze już się wypaliły, kwiaty usychają. Mężczyzna, który akurat przywiózł materiały budowlane na rozpoczynający się remont lokalu, przekonuje nas, że „Casa Nostra” zostanie otwarta za miesiąc. Choć to wcale nie jest takie pewne, bo właściciel restauracji jest podejrzewany - choć temu stanowczo zaprzecza - że sprzedał mediom wideo z momentu ataku.

Do normalności daleko również kilka przecznic dalej, na skrzyżowaniu ulic Bichat i Alibert, gdzie zamachowcy zastrzelili 15 osób w dwóch położonych naprzeciwko siebie kawiarniach - „Le Petit Cambodge” i „Le Carillon”. Już nie ma tam tylu kwiatów i zniczy, które barykadowały pół ulicy i uniemożliwiały ruch. Mieszkańcy sami zaczęli interweniować, bo kolejne pielgrzymki w tej spokojnej okolicy stawały się nie do zniesienia.

Niemniej, kilka pozostawionych tu pamiątek wciąż zwraca uwagę. To zdjęcia ofiar, które zginęły w tym miejscu; to charakterystyczna flaga algierskiej Kabylii, w przeszłości mało przyjaźnie nastawionej do Francji; to wreszcie koszulka drużyny piłkarskiej z Marsylii - największego rywala Paryża - ze znamiennym napisem „Nous sommes Paris”.

Pamiątki spod Bataclan
Widzimy, jak bardzo zamachy zbliżyły ludzi do siebie. Szczególnie na placu Republiki, przy zastawionym kwiatami pomniku Marianny, a jeszcze bardziej kilkaset metrów dalej - przy klubie Bataclan, gdzie zginęło aż 90 ze 130 ofiar listopadowych ataków.

Przy Bataclan policjanci pełnią wartę bez chwili przerwy, uważnie obserwując przechodniów. Czynią to mało dyskretnie, z gotowymi do użycia karabinami maszynowymi. To nowy obrazek na paryskiej ulicy, bo dotychczas paryscy funkcjonariusze nie obnosili się z bronią.

Przychodzą tu ciekawscy z całego miasta, a nawet przybywają z daleka, jak pewne małżeństwo, które mieszka w położonym kilkaset kilometrów od stolicy Francji La Rochelle.

- Jesteśmy tu pierwszy raz po zamachach. Widzieliśmy wszystko w telewizji, ale na miejscu przeżywa się to zupełnie inaczej. Dlatego chcieliśmy tu być - mówi nam Xavier.

Jak bardzo ta fala przyjezdnych wpływa na życie dzielnicy? - Przyzwyczailiśmy się już do tego nieoczekiwanego zainteresowania - przekonuje mieszkający w pobliżu Philippe. Mimo sporego zamieszania nie przestał, wraz z dwoma synami, przychodzić na niewielki skwer położony naprzeciwko Bataclan, by pograć w piłkę. Jak mówi, po to, żeby nie dać się zwariować.

- Z dziećmi sprawa jest delikatna. Od początku staraliśmy się ograniczać przy nich oglądanie programów informacyjnych, żeby za bardzo tego nie przeżywały. Na tyle, na ile to możliwe, chcemy normalnie żyć, choć nie zawsze jest to proste - tłumaczy.

Zostawione przez odwiedzających kwiaty i suweniry zalegają przy barierkach po obu stronach ulicy (wśród nich polska flaga z francuskim napisem i wieniec od księcia Monaco), a na chodniku obok zamkniętego wejścia do klubu Bataclan ścisk jest z reguły tak duży, że kierowcy prowadzący miejskie autobusy muszą uważać, by kogoś nie potrącić. Trochę dziwnym elementem dekoracji jest stojący nieopodal - wygląda, że na stałe - biały mikrobus z wetkniętą przy przedniej szybie flagą... katalońską.

Jeszcze w tamtym tygodniu pozostawionych przez odwiedzających materialnych wyrazów pamięci leżało na ulicy zdecydowanie więcej. Władze Paryża postanowiły jednak je uprzątnąć, a przy okazji uporządkować. Rysunki i wszelkie inne wyrazy solidarności zostaną zebrane w archiwach paryskich, tak aby także następne pokolenia mogły je oglądać. Musiało dojść do kolejnej tragedii, by merostwo naprawiło swój błąd, bowiem po zamachach na „Charlie Hebdo” nikt o takiej akcji nie pomyślał. - Teraz tego żałujemy - mówi Bruno Julliard z paryskiego ratusza.

Biała zjawa z „Charlie Hebdo”
Mimo że miejsce styczniowego zamachu na redakcję satyrycznego tygodnika dzieli od Bataclan zaledwie jedna stacja metra, dysonans między tymi miejscami jest uderzający.

Okolice Bataclan są zapełnione ludźmi, a ulica, przy której mieściła się siedziba „Charlie Hebdo”, jest dziś niemal zupełnie pusta. Niemal, bo właśnie podjechał i zaparkował czarny citroen. Anais i Michael opowiadają nam, jak zapamiętali dzień ataku („siedzieliśmy w domu i usłyszeliśmy strzały, ale obawialiśmy się sprawdzić, co się dzieje”), jak wyglądało życie mieszkańców okolicy przez ostatnie miesiące („ustawione przez policję na kilka miesięcy barierki utrudniały nam znalezienie miejsca do parkowania”) i jak listopadowe zamachy na nowo wprowadziły niepokój w dzielnicy.

Gdy to mówią, zza zamkniętych drzwi prowadzących do dawnej redakcji tygodnika, przez które w styczniu wdarli się terroryści zabijając dwanaście i raniąc kilkanaście osób, wyłania się... blond piękność. Na nasz widok cofa się, przez dłuższą chwilę stoi w lekko uchylonych drzwiach i dopiero upewniwszy się, że z naszej strony nic jej nie grozi, wychodzi na ulicę i zapala papierosa. Na zewnątrz jest raptem 7 stopni Celsjusza, a dziewczyna stoi w samym szlafroku i pantofelkach na bosych stopach. Przedstawia się jako Fanny. Jest modelką, pozuje do zdjęć.

- Zrobiłam sobie przerwę w pracy. Teraz w tym miejscu mieści się studio fotograficzne - tłumaczy rozbawiona malującym się na naszych twarzach zdziwieniem. Przychodzi tu od niedawna, o styczniowym ataku na redakcję dowiedziała się z przekazów medialnych. Za to w piątek 13 listopada akurat przebywała w XI dzielnicy i wyraźnie słyszała strzały z karabinów maszynowych. - Koleżanka pomyślała, że to porachunki gangsterskie, ale ja od razu miałam przeczucie, że to mogą być kolejne zamachy terrorystyczne - wspomina.

Wracamy na położony nieopodal plac Republiki. Tuż obok pomnika Marianny wyłania się instalacja z ogromnym napisem: „Fluctuat nec megritur” („Rzuca nim fala, lecz nie tonie”). Stara dewiza Paryża jest dzisiaj aktualna jak nigdy.

***

Po styczniowym ataku terrorystów na „Charlie Hebdo” środki bezpieczeństwa w Paryżu zostały bardzo zaostrzone, ale jednak do 13 listopada uzbrojeni funkcjonariusze nie byli aż tak widoczni.
Teraz to standard w całym mieście - w centrum, w luksusowej dzielnicy La Défense albo na otworzonych w wielu miejscach kiermaszach świątecznych. Nie ma szans, aby wejść w duże skupisko ludzi, choćby do galerii handlowej, bez poddania torebki lub plecaka dokładnemu badaniu detektorem. Obecność policjantów przy kawiarni Bataclan jest najbardziej znamienna, bo właśnie to miejsce stało się nieformalnym symbolem ataków z 13 listopada

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski