Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pani Mrożkowa

Redakcja
Pani Susana z mężem FOT. ARCHIWUM TEATRU MIEJSKIEGO W GDYNI
Pani Susana z mężem FOT. ARCHIWUM TEATRU MIEJSKIEGO W GDYNI
Z Susaną Osorio-Mrożek o mężu Sławomirze, Meksyku, Francji, konfiturach i miłości aż po grób rozmawia Jolanta Ciosek

Pani Susana z mężem FOT. ARCHIWUM TEATRU MIEJSKIEGO W GDYNI

- Może Pani zdradzić, jaka krew płynie w Pani żyłach?

- Mieszanka wybuchowa: ze strony matki jest we mnie krew hiszpańska i francuska, ze strony ojca hiszpańska i indiańska - Indian Zapoteków. To moja prababka ze strony ojca była Indianką Za-poteka, a mój prapradziad ze strony matki był marranem - hiszpańskim Żydem. Babka jest z Bilbao, a pradziadek z Normandii. Ostatnim składnikiem tej fantastycznej rodzinnej kompozycji jest polski mąż.

- Zapewne niewielu Czytelników wie, że Susana Osorio-Mrożek, żona znakomitego prozaika, dramatopisarza i rysownika Sławomira Mrożka, jest z zawodu także aktorką i reżyserką, związaną niegdyś przez parę lat z profesjonalną sceną...

- ...choć z teatrem moje wykształcenie nie ma nic wspólnego, bowiem studiowałam historię na uniwersytecie meksykańskim i archeologię na uniwersytecie w Veracruz, moim rodzinnym mieście.

- Skąd zatem wziął się teatr w Pani życiu - czyżby to była jakaś rodzinna tradycja?

- Ależ skąd! Ojciec był inżynierem - uwielbiał co prawda operę, ale niekoniecznie dramat; właśnie z nim po raz pierwszy zobaczyłam "Traviatę" - mama zaś bakteriologiem, teatru wręcz nie znosiła, w przeciwieństwie do mojej babki. Matka uważała, że teatr to istny burdel, nieprzyzwoita fanaberia. Aktorstwo uznawała za niemoralne, jako rodzaj sprzedawania się, szczególnie niemoralne dla młodej dziewczyny z dobrego mieszczańskiego domu.

- Dlatego wchodząc w teatr musiała Pani rozstać się ze swoim mieszczańskim rodzinnym domem?

- Nie miałam innego wyjścia, skoro rodzice nie chcieli zaakceptować mojego wyboru. W ówczesnych warunkach, chcąc zostać aktorką, musiałam uciec z domu. Byłam na praktykach archeologicznych, kiedy dostałam propozycję zagrania roli w spektaklu. To się wiązało z podpisaniem kontraktu, własnymi stałymi dochodami, i do tego w teatrze w Mexico City! Jako aktorka pracowałam tam przez dwa lata, potem, jako reżyserka, zrealizowałam kilka tekstów, m.in. Bergmana, a znacznie już później "Piękny widok" Mrożka. Czy pani wie, jaką była dla mnie radością ta praca w teatrze na stałym kontrakcie?

- Czy radość była także wtedy, gdy właśnie dzięki teatrowi w Pani życiu pojawił się człowiek i artysta niezwykły - Sławomir Mrożek?

- To był najszczęśliwszy dzień. I, jak to często bywa, zdecydował o tym przypadek. Był rok 1979, a więc Sławomir miał już na swoim koncie m.in. "Tango" i "Emigrantów". Ten ostatni dramat wystawiał nasz teatr Milan w Mexico City. Byłam jedną z nielicznych osób w zespole, które znały język angielski, więc została mi powierzona rola tłumaczki, zaproszonego przez dyrekcję teatru, wybitnego i uznanego już wtedy dramatopisarza. Spektakl "Emigrantów", przy tworzeniu którego byłam asystentką, cieszył się u nas wielką popularnością. Właśnie na jego dwusetne wystawienie zaprosiliśmy autora, który przebywał stosunkowo niedaleko od Meksyku, bo w Wenezueli, na międzynarodowym festiwalu teatralnym w Caracas. Już przy pierwszym spotkaniu poczułam, że spodobałam się Sławomirowi. Pomyślałam: podobam się takiemu inteligentnemu, przystojnemu mężczyźnie... Ho, ho, nie jest ze mną źle! I tak to się zaczęło.
- Przypuszczała Pani wówczas, że za czas jakiś romans ten zaowocuje małżeństwem?

- Dzielił nas ocean - Sławomir mieszkał w Paryżu, ja w Meksyku. A mimo to byliśmy razem przez osiem lat. Porzuciłam mój ukochany teatr, by w roku 1987 wziąć ślub w Paryżu. Zawiesiwszy wysoko na kołku aktorską karierę, zdecydowałam być odtąd żoną swojego męża, panią Mrożkową. Miałam wtedy za sobą już jedno małżeństwo, Sławomir był wdowcem. I białej sukni nie było... Od tej pory zaczęło się nasze wspólne życie wędrowników; kilkanaście razy zmienialiśmy miejsce zamieszkania, często tam i z powrotem, z kontynentu na kontynent.

- Stając przed wyborem: Mrożek albo teatr, postawiła Pani na M... - miłość. Zdarza się Pani zatęsknić za swoim teatrem?

- Na początku bardzo tęskniłam, ale potem, sukcesywnie, zaczęłam wchodzić coraz głębiej w świat Sławomira. Czytałam jego sztuki - byłam i jestem ich pierwszym recenzentem - a od momentu choroby Sławomira pomagam mu w pracy przy komputerze, załatwiam tysiące jego spraw. A jeszcze, od czasu do czasu, muszę wyjechać do Meksyku, odwiedzić rodzinę. A jeszcze prowadzę swoje "biznesy", zajmuję się sprawami kulinarnymi... w sensie profesjonalnym, a teraz konkretnie wydawniczym. Widzi pani, życie ze Sławomirem jest niezwykle interesujące, wręcz frapujące, ale niełatwe. Szczególnie od chwili jego choroby. Jak wiadomo afazja powoduje duże spustoszenie w organizmie, ogranicza sprawność człowieka. Rehabilitacja, a przy tym nasze liczne wyjazdy - to wszystko jest bardzo absorbujące, nie pozostawiające wiele czasu na tęsknoty. Czuję się bardzo Sławomirowi potrzebna, ale też i on jest dla mnie najważniejszy.

- Kiedyś powiedziała Pani, że Państwa belle epoque wciąż trwa. Mimo upływu czasu, mimo iż sporo już lat są Państwo małżeństwem?

- To prawda. Trwa, i mam nadzieję, że trwać będzie do końca. Przeżyliśmy wiele chwil szczęśliwych, ale też wiele dramatycznych. A te ostatnie najbardziej ludzi łączą, cementują. Jeśli się przeżyje takie sytuacje, jak my w Meksyku, gdy po wybudowaniu na górskim odludziu naszego rancza, naszej ukochanej "Epifanii", świętowaliśmy narodziny nowego domu...

- Właśnie wtedy nastąpił ten pierwszy dramatyczny moment?

- Nagle Sławomir zaczął tracić przytomność. Przez kilometry pustkowi pędziliśmy samochodem do szpitala w Mexico City. Po przyjeździe diagnoza: tętniak aorty. Wtedy, po raz pierwszy, mój mąż otarł się o śmierć. Wstawiono mu sztuczną aortę. Potem zaczęło się niebezpieczne życie w Meksyku, bo rozwijała się anarchia, naszemu życiu zagrażały wędrujące uzbrojone bandy. A i pośród pracowników rancza nie czuliśmy się zbyt pewnie. Często spędzaliśmy noce z karabinem w ręku. Wreszcie nie wytrzymaliśmy tego napięcia, Sławomir zadecydował: jedziemy do Polski! Tu, po kilku spokojnych latach, kolejna katastrofa - udar mózgu u Sławomira, którego konsekwencją jest afazja. To był 2002 rok, Sławomir miał już siedemdziesiąt dwa lata, a trzeba było podjąć z nim od podstaw naukę wszystkiego: począwszy od wiązania sznurowadeł i wykonywania tysiąca drobnych, a potrzebnych rzeczy, aż do mówienia, pisania, zapamiętywania... Terapia, rehabilitacja, cierpliwość. Takie rzeczy niesamowicie ludzi łączą; wtedy naprawdę można poznać drugiego człowieka.
- Czasami jednak oddalają...

- Tego nie potrafię pojąć.

- Mimo swojego ciężkiego stanu zdrowia mąż nie zaprzestał pisania. Czy wynikało to wyłącznie z potrzeb terapeutycznych?

- Tak. Na kolejnych etapach odzyskiwania poszczególnych umiejętności lekarz zalecał wykonywanie konkretnych czynności. W ramach terapii Sławomir miał odtworzyć na piśmie swoją biografię. Z tysięcy zabazgranych kulfonami liter kartek powstał "Baltazar", ta niezwykła autobiografia, w której autor - a jakby nie on, tylko ktoś inny - składa w całość swoje - cudze życie.

-Jaki rytm życiu Państwa Mrożków dyktuje choroba?

- Mogę powiedzieć, że życie przy Sławomirze upływa spokojnie, choć jesteśmy bardzo różnymi ludźmi: on zamknięty, małomówny, niektórzy myślą, że gburowaty. A to nieprawda. Sławomir po prostu nie lubi zbędnych słów, prze-mądrzalstwa, ludzkiej nachalności, gadulstwa ponad miarę. Ja zapewne jestem bardziej towarzyska, otwarta, rozmowna. Tak więc, uzupełniamy się. Wiem, co mu jest potrzebne, co lubi, czego nie znosi. I staram się, żeby miał zapewnione to, do czego jest przyzwyczajony - w swoim czasie, na swoim miejscu, w określonym porządku. Sławomir jest złożony z tysiąca rytuałów, przyzwyczajeń, nawyków, fobii... Trzeba chcieć to zrozumieć i uszanować. Dlaczego miałabym na przykład nie akceptować faktu, że pisał przez lata ulubionym piórem, że lubi określony kolor koszul, że pielęgnuje przystrajanie głowy szczególnymi kapelusikami i czapeczkami? Takie drobiazgi też składają się na kolor człowieka, tworzą jego świat.

- Czy świat z dramatów Sławomira Mrożka jest Pani światem?

- Tak, jego teatr, a zarazem świat w nim opisywany, jest mi bliski. Podobnie zresztą jak świat Czechowa, Szekspira... Także Pintera czy Becketta, choć ten ostatni był moją fascynacją w młodości. Im jestem starsza, tym te jego ciemne klimaty są mi bardziej obce. Beckett jest dla młodych, bo młodość lubi chmury. Starość pragnie jasności, lgnie do słońca.

- Twórczość Mrożka spełnia Pani potrzebę jasności?

- Jeszcze go osobiście nie znałam, kiedy zaczęłam czytać jego dramaty, bo przecież był już tłumaczonym na wiele języków pisarzem. Jego "Na pełnym morzu", "Zabawa", czy "Garbus" były bardzo popularne, a ja poznałam je, będąc jeszcze bardzo młoda. Byłam zafascynowana jego wyobraźnią, poczuciem humoru. Ale też nigdy nie byłam zupełnie bezkrytyczna. A potem... Wszystko, co podobało mi się w jego dramatach, spotkałam u niego samego, w moim życiu ze Sławomirem. Sławomir jest moim światłem.

- Podobno w czasie zaręczyn, chcąc uwiarygodnić przed Pani rodziną swoje uczucia, zaśpiewał miłosną serenadę?

- Prawda, prawda. I całkiem nieźle mu to poszło.

- Jak powiedziała Pani wcześniej, zjeździli Państwo kawał świata, by od kilku lat znaleźć swą spokojną przystań na Lazurowym Wybrzeżu - w którym miejscu czuła się Pani najlepiej?
- Mieszkaliśmy we Francji, Meksyku, w Polsce, teraz znów we Francji... Jednak człowiek zawsze tęskni za rodzinnym miejscem. Memu sercu najbliższe jest Veracruz. Nicea jest pięknym i wygodnym miejscem, niektórym wydaje się, że wszyscy, którzy tam mieszkają, są na niekończących się wczasach. Takie miasto komfortu, luksusu, pełne zamożnych rezydentów i niebiednych turystów. Mamy tam piękne mieszkanie, którego urządzanie zajęło mi sporo czasu - dobre miejsce do spokojnej pracy i odpoczynku.

- Sławomir Mrożek to, jak Pani powiedziała, najważniejsza Pani miłość, potem jest teatr, a potem...

- No właśnie, z tym "potem" chyba trochę się zmieniło. Sztukę teatru wyprzedziła sztuka kulinarna, gastronomiczna pasja i wszystko, co z tym się wiąże. Gotowanie jest dla mnie przejawem sztuki, wymaga wielu niezwykłych talentów. Podczas kucharzenia, jeśli chcę przyrządzić naprawdę doskonałe danie, adrenalina bije mi jak na scenie. Tam musisz wiedzieć, kiedy zrobić pauzę - w kuchni też musisz wiedzieć, w którym momencie zdjąć z ognia sos, żeby wydobyć jego najwłaściwszy aromat i smak. Kuchnia, sztuka gotowania to piękna rzecz! Teatr to przeszłość, zamknięty rozdział w moim życiu.

- Przez znaczny czas, także podczas pobytu w Krakowie, zajmowała się Pani restauratorstwem zawodowo, szczególnie kultywując tradycję rodzimej kuchni. Ma Pani do kuchni meksykańskiej szczególną czułość?

- Meksykanie lubią gotować, bo lubią dobre jedzenie. U mnie w rodzinie babka i matka gotowały bardzo dobrze, a ja od dziecka z nimi: wciąż coś siekałam, mieszałam, kroiłam, robiłam sosy, karmel... A przez czas jakiś, gdy byłam młoda i szalona, to myślałam, że kuchnia to jest to, czym lubię zajmować się najbardziej. I z tego powodu w moim życiu zdarzył się epizod skandynawski: w Norwegii w Oslo, a potem w Szwecji pracowałam w restauracjach, będąc u szczytu kariery szefową kuchni. Specjalizowałam się w potrawach dla diabetyków. Uczestniczyłam w programie badawczym nad produkcją żywności dla diabetyków w ramach National Association for Diabetic Children. Mieszkając w Meksyku, już wtedy ze Sławomirem, miałam niewielką wytwórnię konfitur, także takich dietetycznych, dla chorych na cukrzycę. To było we wspomnianej "Epifanii": Sławomir pisał, a ja szykowałam konfitury. Tam drzewa rodziły mnóstwo dorodnych owoców: jabłka, śliwy, gruszki... Dostarczałam te konfitury aż do czterech dużych marketów. Największym powodzeniem cieszyły się takie z jabłek ucieranych z masłem, cukrem i dodatkiem wódki. Oczywiście, wszystko trzeba było umiejętnie przesmażyć - coś pysznego! Wiozłam je potem do Polski w okrętowych kontenerach, ale sztorm i wzburzone morze wzburzyły zawartość konfiturowych słoiczków.

- Tak, rzeczywiście, nie dowiozła ich Pani do Krakowa, za to w samym jego sercu, w Rynku Głównym, otworzyła Pani restaurację Casa Susana, gdzie mogliśmy zapoznawać się ze znakomitymi, i w umiarkowanych cenach, dziełami meksykańskiej kulinarnej sztuki.
- Dzieła to może i były, gdy kucharze byli trzeźwi, co nie było, niestety, obowiązującą regułą. Jednak Kraków był dla mnie w sumie bardzo szczęśliwym miejscem zamieszkania. Kochałam to miasto i mam wrażenie, że jakaś jego część i mnie pokochała. Miałam tu, i nadal mam, wielu bliskich mi przyjaciół. Ale początki nie były łatwe. Kiedy przyjechaliśmy z zielonego Meksyku do szarego wówczas, wręcz czarnego Krakowa, kiedy duży dom w "Epifanii" zamieniliśmy na mieszkanie przy Sebastiana, kiedy meksykańskie słońce straciliśmy, a pod Wawelem wciąż było mokro, ciemno i zimno - to wtedy przeżywałam szok. Ale ludzie, nowe przyjaźnie, poczucie zaakceptowania mnie, to wszystko pozwoliło mi pokochać Kraków. A do tego zajęłam się własnymi "biznesami", bo przecież oprócz Casa Susana był jeszcze Wenzel i Słodki Wenzel. Te miejsca odniosły duży sukces. Tylko na Poselskiej nie powiodło się: restauracja z kuchnią polską i węgierską splajtowała po roku.

- Literackim i także edytorskim efektem Pani kulinarnych pasji jest wydana przez krakowski Universitas książka "Meksyk od kuchni. Książka niekucharska". Wiem, że w planach jest tom kolejny - kiedy możemy się go spodziewać?

- Ta kolejna praca to już nie plany, ale fakty dokonane. Książka jest napisana, a na ukończeniu jest jej tłumaczenie, żmudne i trudne wielce, zważywszy na jej leksykalne komplikacje. Ma ją wydać także Universitas, więc ja z radością przyjadę znów do Krakowa na jej premierową odsłonę.

- "Meksyk od kuchni" to nietypowa, wielce oryginalna książka (nie) kucharska...

- To prawda, choć nieprawdą jest, że nie jest to książka kucharska. Jej nietypowość polega na tym, że nie składa się tylko z przepisów i opisów dań, ale opowiadam w niej także o kuchni meksykańskiej w aspekcie historycznym. Pierwszy tom obejmuje społeczności preko-lumbijskie do XVI wieku, a drugi poddaje opisowi okres od XVII wieku do dzisiaj. Całość jest o tym, jakie były przed wiekami i jakie do dziś są specyficzne cechy kuchni meksykańskiej, co ją wyróżnia, jakie są jej podstawowe i szczegółowe składniki.

- Co do tych składników podstawowych: czego na pewno nie może zbraknąć w daniach meksykańskiej gospodyni?

- Pomidorów, papryki, kukurydzy, fasoli i baraniego mięsa. Oczywiście, niezbędne jest chili i ziemne orzeszki. Warzywa, takie jak dynia, owoce awokado czy pinii też królują na stołach. Z mojej książki można też szczegółowo dowiedzieć się o innych "pikantnych" składnikach kulinarnych obyczajów, np. o ludożerstwie obrzędowym u Azteków.

- Nie prowadzi już Pani restauracji - teoria wyparła niemal całkowicie praktykę. Choroba i wiek męża skłaniają do zmiany kulinarnych nawyków i trybu życia. Jak żyje się Państwu w Nicei?

- Pracowicie. Wstajemy między 7 a 9, Sławomir zjada śniadanie, klasyczne z chlebem, serem, konfiturami, a ja wypijam tylko kawę. Potem Sławomir dostaje ode mnie listę sprawunków i idzie do pobliskiego sklepiku na zakupy, gdzie zaprzyjaźniony sklepikarz przygotowuje wszystkie produkty. Trochę sobie porozmawiają, a potem spacer powrotny. Dla męża jest to rodzaj rehabilitacji, poprzez wypełnianie rutynowych obowiązków i zalecony codzienny ruch. Ja w tym czasie doglądam moich "biznesów". Potem indywidualna praca - każde z nas ma swój gabinet, gdzie może skupić się nad swoimi zajęciami. Zjadamy wspólny obiad, często wedle kuchni meksykańskiej, ale nieraz Sławomir ma ochotę na schabowego - to też potrafię! Obiad składa się z trzech dań, w tym deseru. Jest sporo warzyw, sałatki, natomiast kolację zjadamy niewielką. Bardzo lubimy do niej wypić butelkę dobrego wina.
- Jest Pani szczęśliwa, że mąż, mimo tylu przeciwności, wrócił do aktywnego życia?

- Bardzo, bardzo. Festiwal w Gdyni, uroczystości na Wawelu i w Katowicach, plany realizacyjne premiery najnowszej jego sztuki "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama" w 2013 roku, no i wreszcie, u progu nowego roku, wydanie III tomu "Dziennika" - to bardzo ekscytujące rzeczy.

-Skoro jest tak, to czy jeszcze pozostaje w Pani jakieś miejsce na marzenia?

- Szybko muszę wymyślić jakieś marzenie, żeby nie wyjść na pyszałkowatą, zadufaną w sobie starszą panią. W najbliższym czasie chciałabym znaleźć czas, aby pojechać na chwilę do Meksyku. Do Meksyku, do Meksyku... do Meksyku!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski