MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści o chlebie powszednim, który wciąż budzi w nas emocje

Marek Szczerbiński
Chleb... Dla większości z nas nie jest to zwykły produkt spożywczy
Chleb... Dla większości z nas nie jest to zwykły produkt spożywczy FOT. SŁAWOMIR MIELNIK
Konkurs. „Jest to opowieść prawdziwa – w intencji autora »co do joty«, ale pamięć może płatać psikusy – o dawnej ulicy Starowiślnej, o sklepie mistrza Jana Buczka i Jego chlebie...” – tak swój tekst, wyróżniony w naszym konkursie pierwszą nagrodą, rozpoczyna Marek Szczerbiński.

„Opowieść o chlebie” – tak zatytułowaliśmy konkurs, organizowany wspólnie przez Piekarnie Buczek i redakcję „Dziennika Polskiego”. Mieliśmy nadzieję, że chleb wciąż budzi w nas emocje, wspomnienia, że nie jest tylko kolejnym produktem spożywczym. Liczyliśmy, że choć kilkanaście osób będzie chciało usiąść do komputera czy do kartki papieru i napisać o sobie, o swojej rodzinie, o chlebie...

Nie myliliśmy się – chleb wciąż budzi w nas emocje. Na nasz konkurs wpłynęło aż ponad 300 prac. Wybór tych najciekawszych był naprawdę trudny, ale w końcu wybraliśmy 16 laureatów. Ich teksty będziemy sukcesywnie publikować na łamach „Dziennika Polskiego” – począwszy od dziś, w każdą sobotę aż do sierpnia.

Poniżej prezentujemy pierwszą z nagrodzonych prac, zatytułowaną „Ten od Buczka chleb powszedni” – zajęła ona w naszym konkursie I miejsce. Jej autorem jest Marek Szczerbiński.

Ten od Buczka chleb powszedni

Urodziłem się w Krakowie niespełna rok po wojnie. Przy Sta­ro­wiślnej, jak najbardziej dosłownie – bo w ów poranek święta Trzech Króli rodzice nie zdążyli już z domu do szpitala... Jakieś trzysta metrów od kamienicy pod numerem 51, gdzie powstała właśnie piekarnia Jana Buczka. Po tej samej stronie ulicy...

Z chlebem wiążą się jedne z najodleglejszych dziecięcych wspomnień. Mama dawała mi do ręki siatkę (taką prawdziwą – sznurkową, z „okami” – a nie torbę na zakupy, określaną przez zniechlujony teraz język polski wszechogarniającym terminem „siatka”) i wysyłała po chleb nałęczowski. Szedłem w stronę mostu na Wiśle, do piekarni na skrzyżowaniu z ulicą świętego Wawrzyńca.

Dlaczego nie kierowała mnie wtedy w przeciwnym kierunku, do mistrza Jana? Nie wiem. Może zaważyła odległość (kilkadziesiąt kroków dalej), może dla dziecka ryzykowne było przechodzenie przez ulicę Miodową (od czasu do czasu przejeżdżał nią samochód), a może po prostu firma „Buczek” pracowała dopiero na późniejszą renomę? Zaważyły pewnie te wszystkie czynniki jednocześnie.

Do piekarni na początku Wa­wrzyńca było tak blisko, że Mama mogła obserwować mnie z balkonu. Idąc, spoglądałem na drugą stronę ulicy, w kierunku wystawy sklepiku Wala (pani Walerii Pacułt), na której często leżał jakiś słodycz i wystawy „Żyda” (pana Adama Marmura), gdzie rzadko trafiło się coś więcej niż biały ser. Może jeszcze jaja, określane przez właściciela jako „przedwojenne”...

Rodzice mówili mi, że pan Marmur uniknął Oświęcimia dzięki Polce, z którą się później ożenił i wspólnie sklep prowadzili (w latach bezpośrednio powojennych rzadko używano nazwy Birkenau-Brzezinka, określenie Holocaust było zupełnie nieznane, dzieciom nie mówiono Auschwitz, lecz po prostu Oświęcim).

W połowie lat 50. oba sklepy zlikwidowano, ale wróciły po „październiku” (chociaż Wali zmieniono ciut lokalizację). Dalej, już w pobliżu mostu, kusiła lodziarnia „Miś”. Natomiast przy moim chodniku było tylko nieciekawe składowisko złomu i materiałów budowlanych. Na tym obiekcie pracował właśnie (pierwsza połowa lat 50.) popularny w Krakowie przed wojną generał Bernard Mond, „awansowany” przez władzę ludową na stanowisko pomocnika magazyniera (o sprawie dowiedziałem się znacznie później, generała podmagazyniera nie pamiętam, zmarł w 1957 roku). Przed wojną uważany był za lewicującego – może dlatego uniknął surowszego losu?

Gdy poszedłem do szkoły podstawowej („jedenastki” przy ulicy Miodowej), to często zapędzałem się w stronę ulicy Berka-Joselewicza i pierwsze bardziej wyraziste wspomnienia „piekarni Buczek” sięgają tego okresu. Kupowaliśmy tam przede wszystkim pieczywo pszenne: tak zwane rybki oraz bułki kajzerki i bośniaczki. Szwedek – wspomnianych w artykule Katarzyny Kachel (,,Dziennik Polski”, 24 XII 2014) – nie mogę sobie przypomnieć.

Humorystyczne wspomnienie z tego okresu... W szkole ubożsi koledzy (umieszczeni na specjalnej liście) mogli codziennie kupić bułkę „wodną” po symbolicznej cenie 5 groszy (w sklepie musieliby zapłacić pół złotego).

Do tego był jeszcze garnuszek mleka. Następował nieustannie powtarzany ceremoniał. „Pani” (wychowawczyni klasy) pytała: „Od kogo te bułki macie?”, a odpowiedź miała brzmieć i zawsze brzmiała „Od prezydenta Bolesława Bieruta!”. Lecz pieczywo okazywało się na tyle świeże, że – dostrzegaliśmy to już wtedy – nie mogło być przywożone z Warszawy. Najbliżej była piekarnia przy Bohaterów Stalingradu (zmieniona właśnie nazwa Starowiślnej) nr 51. Czyżby więc pan Buczek „robił za Bieruta”? Ale może szkole nie wolno było kupować u „prywaciarza”? Tego nie da się już dziś ustalić.

Starowiślną obsługiwały wtedy dwie tylko linie tramwajowe: „trójka” w kierunku dworca kolejowego i „szóstka” na Salwator (planty Dietlowskie zamordowano później). Jeździłem nimi (a ściślej wożono mnie) do centrum, póki na nogach było dziecku jeszcze za daleko. Na mijany lokal pod numerem 51 nie zwracałem oczywiście uwagi.

Gdy już stało się wszędzie blisko i szybko, jako uczeń, licealista, student, młodzieniec, a wreszcie facet we wczesno-średnim wieku przebiegałem w kierunku Rynku, mijając tę piekarnię, nierzadko kilka razy dziennie. W sumie, w ciągu ponad 40 lat, dziesiątki, setki, tysiące, wiele tysięcy razy... Spotykałem nieraz przed progiem starszego, z biegiem lat coraz starszego pana w białym piekarskim fartuchu.

Przyszły lata 80. i w okolicy sklepu zaczęła zagradzać chodnik długa kolejka (dawniej zdarzała się tylko bezpośrednio przed świętami). Nieraz w tym ogonku stawałem. Podziwiałem dwie panie, które zwijały się jak w ukropie, podając klientom chlebki pszenne okrągłe i podłużne (można było dostać tylko po jednym bochenku każdego rodzaju). Pieczywo z rąk jednej z nich smakowało mi szczególnie! Gwoli prawdzie – nawet w najgorszych okresach PRL-u pieczywa nie brakowało w sposób permanentny, trzeba było tylko „odstać swoje” w kolejce.

W końcu, jakoś zaskakująco i z nienagła, domknął się ten rozdział historii. Początek lat 90., któreś z pierwszych wyborów w III Rzeczypospolitej. Jakże się nie zaangażować, gdy wybory naprawdę wolne! Jestem członkiem komisji w mojej dawnej szkole przy ulicy Miodowej. Już z samego rana przychodzi większa grupa (pewnie po mszy w kościele Bożego Ciała), a wśród nich starszy pan, niestety, bez dowodu osobistego.

Ależ to przecież mistrz Buczek! Komisja jest w kropce: rozpoznajemy wyborcę, ale z drugiej strony przepisy wymagają dokumentu tożsamości, a trochę głupio wracać starszą osobę do domu. Na szczęście przewodniczący przypomina sobie, że wystarczy świadectwo dwóch uprawnionych do głosowania w tym lokalu i pyta obecnych, czy pana bez dowodu rozpoznają? – Ależ oczywiście, to przecież pan Buczek, nasz piekarz – rozlega się zgodny chór. Ktoś jeszcze dodaje: – Znamy go od zawsze, bo od zawsze kupujemy pieczywo u niego...

A gdy z wiekiem maleją w nas żądze ułud świata, coraz lepiej rozumiemy głęboki sens przysłowia, że „kto ma chleb, ten ma wszystko”!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski