Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie śpię po nocach, gdy muszę kogoś skreślić

Redakcja
Fot. Karolina Misztal
Fot. Karolina Misztal
MUZYKA. Z MARKIEM PIEKARCZYKIEM, wokalistą zespołu TSA, a zarazem trenerem w telewizyjnym programie "The Voice Of Poland", rozmawia Paweł Gzyl

Fot. Karolina Misztal

- Byłeś zaskoczony propozycją udziału w "The Voice Of Poland"?

- Jasne, że byłem!

- Dlaczego padło na Ciebie?

- Może szukali rockmana, który jest spoza tzw. towarzystwa wzajemnej arogancji lub kogoś, kto myśli trochę inaczej? Nie wiem tego, bo nie przyznali się do dzisiaj.

- Jak zareagowałeś na propozycję?

- Początkowo się zjeżyłem i powiedziałem, że się do takich programów nie nadaję, że nie biorę w nich udziału, bo żyję sobie spokojnie na uboczu i jest mi z tym dobrze.

- Rozważyłeś ją jednak...

- Przypomniał mi się odgrzebany niedawno tekst nieżyjącego Bogusia Łyszkiewicza: "Pod pozorem wielkiej sprawy, czy dla siebie żyjesz sam?". Pomyślałem więc: może to jakieś nowe wyzwanie losu? Może komuś w ten sposób pomogę i sobie też przy okazji? Tkwię przecież w tym samym ciasnym kręgu od wielu lat. A to byłoby coś zupełnie innego, jakaś nowa przygoda.

- Co Cię przekonało, że się jednak zgodziłeś?

- To, że nie mam być jurorem, tylko trenerem. Także to, że w programie tym nie ma udawania - gra prawdziwy zespół, wszyscy śpiewają na żywo. Ten program - na tle innych - ma wysoki poziom i nie jest banalny. Spotkałem tam bardzo ciekawych ludzi - choćby innych trenerów.

- Każdy z Was jest z innej bajki.

- Myślę, że to bardzo dobre połączenie. Mamy często odmienne zdanie na temat wielu spraw, ale polubiliśmy się wzajemnie, a nawet chyba zaczęła nas łączyć jakaś nowa odmiana przyjaźni. Nie walczymy ze sobą, choć właściwie powinniśmy, bo taka jest między innymi idea tego programu. My się jednak raczej uzupełniamy i zawsze łączy nas jedno: wszyscy poważnie traktujemy muzykę i tych, którzy tam śpiewają. Poza tym szanujemy się nawzajem.

- Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w tym programie?

- To, że muszę jednych wybierać, a drugich odpychać. Nie spodziewałem się, że to będzie tak trudne. Te wszystkie sytuacje włażą mi głęboko w psychikę, wręcz nie mogę spać po nocach. Bardzo przeżywam to, gdy muszę kogoś skreślić, odrzucić. Nie potrafię działać bez emocji, tak na zimno. Taką mam już "starożytną" skazę na duszy.

- Co sprawia Ci największą frajdę?

- Słuchanie tych śpiewających ludzi. Jeszcze nigdy w życiu nie miałem okazji, aby posłuchać tylu utalentowanych wokalistów i pięknych głosów naraz. Wszyscy są naprawdę wspaniali i znakomicie śpiewają.

- Najbardziej emocjonalnie zareagowałeś, słuchając występu Doroty Osińskiej.

- Coś we mnie poruszyła. Byłem bardzo wzruszony, nie potrafię określić, dlaczego aż do tego stopnia. Po jej występie mieliśmy przerwę. I wtedy powiedziałem do innych trenerów: "Każdy z nas ma za sobą straszne przejścia, upychamy więc ten ból gdzieś na dnie duszy w ciemnych zakamarkach. A potem przychodzi taka Dorotka i wydobywa to wszystko na wierzch i stajemy się nagle całkiem bezbronni. Wtedy pojawia się łza". Dorota jest tak świetną i świadomą artystką, że poważnie zastanawiam się, czy jestem jej do czegoś potrzebny? Zaprosiła mnie właśnie, poza programem, żebym nagrał z nią duet. Zgodziłem się - zaczęliśmy więc pracę nad piosenką i nagramy ją lada dzień.
- A jak Ci się podobało wykonanie "51" z repertuaru TSA przez Julię Iwańską?

- Niestety, Julia nie zaśpiewała tego przekonująco. Może inne piosenki wychodzą jej lepiej? Tego nie wiem. "51" to bardzo trudna i specyficzna piosenka. Trzeba być bardzo zdesperowanym lub odważnym, żeby się z nią zmierzyć. Wiesz, musiałem wybrać dwanaście osób z około setki kandydatów. Nie było więc siły, żeby kogoś nie pominąć niesprawiedliwie. Starałem się jednak wyciągnąć z tego szeregu najlepszych. Być może, udało mi się to. Wciąż jednak myślę z bólem o tych wspaniałych ludziach, którzy odpadli, bo nie było już miejsca w programie.

- Nie obawiasz się, że telewizja stwarza tym wokalistom sztuczne warunki: świetny zespół, wielkie brawa, wspaniałe oświetlenie. Potem wyjdą na normalną scenę i...

- Zależy od tego, na czym komu zależy. Albo na muzyce, albo na stu koncertach rocznie. To kwestia wyboru. Moim zadaniem jest zrobienie wszystkiego, co w mojej mocy, żeby uczestnicy programu, którzy mi zaufali, wypadli jak najlepiej - czasem nawet kosztem mojego zwycięstwa w tym programie. Oni są najważniejsi.

- Gdyby takie programy były w latach 70., wziąłbyś w którymś z nich udział?

- Ależ skąd. Straciłbym chyba głos ze strachu na tej scenie w studio - do takich egzaminów w ogóle się nie nadaję. Dlatego podziwiam odwagę tych, którzy decydują się spróbować sił i jeszcze zachwycają swoim wykonaniem.

- Występowałeś jednak na różnych przeglądach i festiwalach.

- Bo musiałem. Miałem w Bochni zespół Biała 21, a ponieważ Cech Rzemiosł Różnych kupił nam sprzęt i instrumenty, my w zamian jeździliśmy na różne imprezy po kraju, żeby mieli jakieś dyplomy usprawiedliwiające wydatki. Nigdy jednak żadnego konkursu nie wygraliśmy. Zawsze przeze mnie. Bo jak ryknąłem, w dodatku te swoje zbuntowane teksty, to jurorzy się wycofywali z pozytywnej oceny. Dlatego zawsze przywoziliśmy tylko wyróżnienia. Bronił mnie jednak ówczesny szef Cechu Stanisław Broszkiewicz. Jestem mu bardzo wdzięczny, że bezinteresownie narażał się dla mnie, pomagał mi i wstawiał się, jak było trzeba. W tamtych czasach wymagało to od niego wielkiej odwagi i charakteru.

- Czy telewizyjne talent-shows zastąpiły rockowe konkursy?

- Pewnie tak. Jednak wciąż istnieje mnóstwo różnych przeglądów muzycznych w całej Polsce. Często gramy na nich na zakończenie jako tzw. gwiazda, ale telewizja ma większą "siłę rażenia". Gdy pół miliona osób zobaczy taką Dorotę Osińską na ekranie, to co najmniej połowa z nich rozpozna potem jej twarz na okładce płyty w sklepie. No i oczywiście ją kupi.

- A co Ty zyskasz na tym programie?

- Przede wszystkim znakomitą promocję - dla mnie i zespołu TSA. Gramy wciąż udane i świetnie przyjmowane koncerty dla pełnych sal, choć na nasze koncerty trzeba kupować bilety. Mam to szczęście, że los ciągle wyzywa mnie na pojedynki i wystawia na kolejne próby. Rzuca mi wyzwania, które pozornie są przeciwko mnie. Tak jest i teraz. Do niedawna mówiłem wszem i wobec, że jestem przeciwny takim programom. Nawet z nich kpiłem. A potem podjąłem decyzję wbrew tym uprzedzeniom. To działanie ma swoje korzyści, bo zetknięcie się przeciwieństw zawsze tworzy nową wartość. Tak samo jest z człowiekiem, szczególnie w jego działaniach artystycznych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski