- Poznaliśmy jakieś siedemnaście lat temu, kiedy pracowałeś jako menedżer w klubach Miasto Krakoff i Łubudubu. Jak wspominasz te czasy?
- Jeszcze w międzyczasie było Kuriozum na Szerokiej na Kazimierzu. (śmiech) Najlepiej zapamiętałem Miasto Krakoff, gdzie w ciągu jednego roku udało nam się zorganizować 250 imprez, z czego ponad 100 to były koncerty. Występowały bardzo różne zespoły: raz ciężki hip-hop z Nowego Jorku, a kiedy indziej heavymetalowe Turbo z supportującym go Vaderem.
- Ta menedżerska działalność pomagała Ci jako ówczesnemu muzykowi grupy Zooid?
- Raz na dwa miesiące udało mi się wcisnąć Zooid jako support przed mniej lub bardziej znanymi zespołami, a raz na pół roku - zorganizować własny koncert. Tak naprawdę częściej występowaliśmy zanim zacząłem pracować jako menedżer.
- Zooid na początku minionej dekady był jednym z najciekawszych zespołów rockowych w Krakowie. Dlaczego nie udało Wam się przebić?
- To były ciężkie czasy. Nasza muzyka była niezrozumiała dla wytwórni płytowych i rozgłośni radiowych. Wszędzie królowały grupy, które odniosły sukces w poprzedniej dekadzie - Hey czy Myslovitz. Nagraliśmy cztery demówki, w tym jedną bardzo profesjonalną, ale nie było żadnego odzewu.
- Zooid istnieje nadal?
- Właściwie tak. W zeszłym roku nagraliśmy wreszcie studyjną płytę. Ten materiał jest teraz w produkcji i wydamy go w tym roku. Właściwie to album wspominkowy - jest tylko jeden utwór premierowy. Działamy na odległość, bo nasz basista mieszka i ma swoje studio w Nowym Jorku. Dwa razy w roku przylatuje do Krakowa - i wtedy dajemy koncerty, głównie dla znajomych.
- Teraz jesteś zaangażowany w nowy zespół - Stonerror. Myślisz, że tym razem wreszcie będzie sukces?
- Trudno powiedzieć. Spotykamy się zaledwie raz w tygodniu, gramy kilka koncertów w roku. To też działalność hobbystyczna - i pewnie tak pozostanie. Nie łudzę się, że odniesiemy taki triumf, iż będę utrzymywał siebie i rodzinę z działalności Stonerrora. Nie gramy muzyki dla mas - to coś dla odbiorcy, który lubi ostrzejsze klimaty.
- Muzyka z Waszego pierwszego studyjnego albumu brzmi bardzo „amerykańsko”, odwołując się do garażowego rocka The Stooges czy punkowej psychodelii Sonic Youth. Skąd u Was takie fascynacje?
- To brzmienie powstało w studiu. Nagraliśmy wszystkie utwory na taśmie a nie na komputerze. Specjalnie na potrzeby tej sesji pożyczyliśmy starą perkusję Ludwiga i wzmacniacz basowy z 1968 roku. W efekcie powstały dźwięki podobne do tego, co słychać na naszej EP-ce, która została zarejestrowana na żywo, ale bardziej vintage’owe.
- To dlatego nagrywaliście w studiu Maćka Cieślaka ze Ścianki, który ma analogowy sprzęt?
- Ja sobie wymarzyłem tę współpracę już w 2000 roku. I musiało minąć aż 17 lat, aby zrealizować ten plan. Maciek jest jednym z najlepszych producentów w Polsce. Bardzo mocno się zaangażował w sesję, dyrygował nami niczym orkiestrą, a do tego wspólnie stworzyliśmy jeden utwór - „Misbegotten”. Ważny był też mastering, który zrobił Rob Katz, mający na swym koncie trzy nagrody Grammy.
- Jak będziecie promować płytę?
- W serwisie YouTube można już obejrzeć nasz nowy teledysk do utworu „Sierra Morena”, który nakręciliśmy w Krakowie. Będą też koncerty, podczas których zagra z nami Maciek Cieślak. Najpierw zapraszamy 3 marca do Bazy na pół-akustyczny występ dla znajomych. Potem zagramy na żywo 9 marca w Antyradiu w audycji „Makakofonia”. I wreszcie wspomniany koncert z Maćkiem - 18 marca w Pięknym Psie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?