Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muzyka na styku kultur

Redakcja
Czekając na koniec - Lao Che Fot. Radek Polak
Czekając na koniec - Lao Che Fot. Radek Polak
- Wasz poprzedni album - "Prąd stały/prąd zmienny" - spotkał się z chłodnym przyjęciem. Nie zniechęciło Was to do eksperymentowania?

Czekając na koniec - Lao Che Fot. Radek Polak

Rozmowa z HUBERTEM "Spiętym" DOBACZEWSKIM, wokalistą i gitarzystą zespołu Lao Che, o jego nowej płycie - "Soundtrack"

- Faktycznie, kontynuowaliśmy na tej płycie nasz pomysł na granie: nowy album - nowa muzyka. "Prąd" ewidentnie różnił się od "Gospel". Myśleliśmy jednak, że przypadnie do gustu fanom. Tymczasem płyta zebrała różne recenzje. Ponieważ spodziewaliśmy się sukcesu - zostaliśmy zbici z tropu. "Może za daleko postawiliśmy stopę" - zastanawialiśmy się. Ale to były tylko pierwsze reakcje.

- No właśnie: bo przecież nowy album - "Soundtrack" - jest jeszcze śmielszym krokiem w stronę nowych brzmień.

- Nowa płyta jest jednak bardziej wypieszczona. Na tamtej poszliśmy na żywioł - to było całkowite puszczenie kierownicy. Tym razem podjęliśmy w pełni świadome kroki. Nie przestraszyły nas bowiem reakcje fanów. Znów postanowiliśmy podjąć ryzyko. Bo tak naprawdę nie mieliśmy dokąd wrócić. (śmiech) Jakie jest bowiem "prawdziwe" brzmienie Lao Che? Ambient z "Guseł"? Post-punk z "Powstania"? Nowa fala z "Prądu"?

- Dlaczego zaprosiliście do wyprodukowania "Soundtracku" realizatora z Anglii?

- "Prąd" został fajnie zrobiony przez Marcina Borsa. Potem stał się on jednak za mocno obleganym producentem. Zaczęliśmy się więc rozglądać za kimś innym. Niestety - w Polsce realizatorów na światowym poziomie jest zaledwie kilku. Pomyśleliśmy więc, żeby zwrócić się w inną stronę i otworzyć się na świat. Stwierdziliśmy, że taki styk kultur może nam dobrze zrobić. Bo przecież to już piąty album Lao Che - potrzebowaliśmy więc odświeżyć swoje myślenie o muzyce, szukaliśmy świeżych wrażeń. I wtedy dowiedzieliśmy się, że w Polsce bywa angielski producent Eddie Stevens, pracował nawet z grupą Paris Tetris. Napisaliśmy do niego maila, on posłuchał naszej muzyki, potem posłaliśmy mu demo z nowymi kawałkami - i zdecydował się zaangażować w ten projekt.

- Wybór to trochę zaskakujący: jesteście zespołem rockowym, a Stevens pracował głównie z artystami elektronicznymi, jak Moloko, Roisin Murphy czy Zero 7.

- Nie jesteśmy stricte rockowym zespołem. W ramach dźwiękowych poszukiwań, uprawiamy przecież różne style. Fajnie jest mieć w utworze przesterowaną gitarę, ale kiedy się ją zastąpi innym instrumentem, też może być ciekawie. Pochodzenie Stevensa wcale nas nie zniechęcało - a wręcz przeciwnie. Bo swego czasu dużo słuchaliśmy Moloko, podczas jazdy w busie często oglądaliśmy ich koncert na DVD, podobała nam się ta wariacka stylistyka. Stwierdziliśmy więc, że Stevens to łebski gość, który poradzi sobie z każdą muzyką. Tym bardziej że kiedy odniósł się do naszego demo, od razu zaprezentował ciekawe pomysły na konkretne instrumenty.

- I jak wypadło spotkanie dwóch kultur w studiu?

- Towarzysko to facet na wysokim poziomie, prawdziwy angielski dżentelmen, dusza człowiek. Od razu fajnie ułożył sesję - zaproponował miesiąc razem na wyjeździe w studiu. Nie że każdy muzyk wpada, nagrywa swoją partię i wyjeżdża. Dlatego nagrywaliśmy wszystko od deski do deski prawie na setkę: od razu bębny, bas i gitarę. Dopiero potem klawisze i sample, no i wokal. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że nawet przy mojej sesji był cały zespół! Fajnie kipiało energią.
- Duży wpływ na brzmienie miał Stevens?

- Od początku mieliśmy wnikliwe demo. Z korespondencji ze Stevensem wynikało, że on też chce się mocno zaangażować. I nam to pasowało. Dlatego stał się liderem przedsięwzięcia. Miał plan na brzmienie każdej ścieżki. Kiedy mówił, żeby nie nagrywać jakiegoś instrumentu, mimo że wcześniej go planowaliśmy, zgadzaliśmy się. Mało tego - zgodziliśmy się nawet na usunięcie dwóch kompozycji. I zaakceptowaliśmy inny utwór, który wygrzebał gdzieś na dnie naszego demo. Mocno mu zaufaliśmy i oddaliśmy się w jego ręce. Ale właśnie tego nam było trzeba. Bo chcieliśmy produkcji z rozmachem. Stevens miał więc carte blanche. Całe szczęście okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

- I powstała bardzo różnorodna stylistycznie płyta.

- Bo wymyśliliśmy sobie, że to będzie soundtrack. A jak wiadomo, na każdym soundtracku, choćby pierwszym z brzegu do "Kill Bill", pojawiają się piosenki różnych zespołów. I my też tak postanowiliśmy zrobić - jakby na płycie grały różne zespoły. Nie chcieliśmy się stylistycznie przebierać za jakieś konkretne grupy, a raczej pobawić się odmiennymi stylami. Dlatego mamy tu rock`n`rolla, post-punk, hip-hop, funk, trip-hop...

- ... a nawet minimal house w "Govindam". Ten utwór można nawet grać w klubach!

- Rock to nie jedynie słuszna estetyka. My nie stosujemy takich podziałów. Lubię muzykę taneczną, jeśli jest dobrze zrobiona.

- Tekstowo tym razem postawiłeś na niepokojący nastrój schyłku. To efekt apokaliptycznych przepowiedni 2012?

- Na pewno odbiło się to we mnie jakimś echem. Gdy próbowałem sobie wyobrazić tę muzykę w słowie - naszło mnie poczucie nadchodzącego zmierzchu, jakiejś zmiany, która nie wiadomo, czy przyniesie coś dobrego czy coś złego. W tych tekstach jest niepewność. Czy ten koniec będzie początkiem nowego? Czy przyniesie jakieś odpowiedzi? Czy po prostu będzie koniec i... bomba!

Rozmawiał Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski