W 1938 roku w Strasburgu „biało-czerwoni” przegrali po dogrywce w debiucie w mistrzostwach świata – z jednym z faworytów turnieju, Brazylią, 5:6. Rok później w Warszawie wygrali swoje ostatnie przedwojenne spotkanie – z aktualnymi wicemistrzami świata Węgrami – 4:2. Ernest Wilimowski strzelił w tych meczach odpowiednio cztery i trzy bramki – 1/3 ze swego całego dorobku w polskiej reprezentacji. Już to świadczy o jego wielkiej klasie.
Do legendy przeszedł zwłaszcza ten pierwszy wyczyn. „Ezi” przyćmił słynnego Leonidasa (3 gole), najlepszego brazylijskiego piłkarza do czasów Pelego. Cztery razy trafił do siatki i jeszcze zarobił rzut karny.
Po latach w rozmowie z twórcą encyklopedii piłkarskiej „Fuji” Andrzejem Gowarzewskim przyznał, że miał ogromny niedosyt po grze z Brazylijczykami.
– Pozostało mi uczucie wielkiego żalu, że nie wykorzystaliśmy szansy. Mogliśmy ich łatwo ograć! To prawda, że __byli dobrymi technikami, ale my nie [byliśmy – dop.] gorsi, nie graliśmy źle. Nawet bardzo dobrze, ale ze strachem. To wszystko strach, bo nikt nie wierzył, że można wygrać z Brazylią. Tylko ja wierzyłem... Ja się nie bałem, ale kilku innych w naszej drużynie zgubiło gdzieś sportową odwagę. Grali tak, jakby bali się pokonać słynną Brazylię – mówił.
Jakie miał zdanie o asie rywali? – Leonidas, no, niezły gracz, ale za dużo się o nim pisało. Przereklamowany... – wyznał Gowarzewskiemu.
Lepsze mniemanie miał o... sobie. – Ja zawsze liczyłemna siebie, na swój wszechstronny talent i instynkt strzelecki – zwierzył się kiedyś Jerzemu Szczygielskiemu, współpracownikowi katowickiego „Sportu”.
Wilimowskiego po meczu bardzo chwalił kapitan „Canarinhos” Martim. – Jak wrócę do Brazylii i ktoś mi powie, że Polska nie umie grać, to muplunę w twarz. Polacy mają gracza, który wart jest złota, a __jest nim Wilimowski – chwalił „Eziego”.
W Strasburgu na trybunach siedział m.in. trener Niemców Sepp Herbeger, który podglądał grę Brazylii, potencjalnego rywala jego drużyny w dalszej fazie turnieju (niespodziewanie przegrała jednak ze Szwajcarią 2:4). Zwrócił uwagę na świetny występ rudzielca z piegami, który brylował na boisku i strzelał kolejne gole jak zwykle z szelmowskim uśmiechem na ustach (a nie przezkadzało mu w tym... sześć palców u prawej stopy).
Herbeger nie mógł przypuszczać, że już trzy lata później Wilimowski będzie jego podopiecznym w niemieckiej kadrze, z której „wygryzie” – na pozycji lewego łącznika – inną legendę niemieckiego futbolu, przyszłego (tak jak Herbeger w 1954 roku) trenera ekipy mistrza świata (w 1974 roku), Helmuta Schoena. „Ezi” w 8 meczach swej nowej reprezentacji zdobył 13 goli (Schoen w 17 – 16). Według córki Wilimowskiego, jej ojciec bardzo żałował, że nie zagrał w MŚ w 1954 roku (miał wtedy 38 lat), gdzie Niemcy sensacyjnie w finale pokonali Węgrów 3:2. Karierę zakończył 5 lat później. Potem pracował w zakładach budowy maszyn do szycia w Karlsruhe, gdzie zmarł w 1997 roku.
Przez lata Wilimowski był uważany za zdrajcę, jego nazwisko wymazywano z historii polskiego futbolu. Nigdy nie wrócił do Polski. W 1974 roku był gościem na mistrzostwach świata w Niemczech, gdzie Polacy zajęli trzecie miejsce. Spotkał się tam z Kazimierzem Górskim, któremu w krótkiej rozmowie próbował wytłumaczyć, że nic złego nie zrobił (mając na myśli swą „zdradę”). Gdy selekcjoner naszej drużyny zapytał go, dlaczego więc nie wrócił do Polski i dlaczego nie próbował się oczyścić z wszystkich zarzutów, odparł tylko: – Bałem się...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?