MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Misja ojca Żelazka

Redakcja
Widzę Chrystusa zawsze wtedy, gdy pozdrawia mnie trędowaty

Początki

280
Ksiądz Marian w leprozorium (drugi od prawej) Fot. Władysław Grodecki

Do trędowatych podchodzi z miłością i czułością. Gołymi rękami przewija ich gnijące rany, wypija nie przegotowaną wodę, podawaną przez chorych, którzy chcą w ten sposób odwdzięczyć się za jego troskę. Nie zachorował, bo - jak twierdzi - jest pod stałą opieką Boga. Ojciec Marian Żelazek ma 84 lata, a na misji w Indiach przebywa od 52 lat. W tym roku został zgłoszony do Pokojowej Nagrody Nobla. Jego kandydaturę, obok Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej (trzeci nasz noblista Lech Wałęsa nie zgodził się podpisać pod nominacją zakonnika, twierdząc, że bardziej należy się ona papieżowi), poparł m.in. parlament indyjski, co wydaje się niezwykłe, bo nie zasiadają w nim chrześcijaninie.

Początki

   Pierwsze dwadzieścia pięć lat swej misyjnej drogi spędził wśród Adibasów: indyjskich koczowników mieszkających w dżungli, którzy swoim bogom w ofierze składali nawet ludzi. Kiedy przybywał do wioski składającej się już z nawróconych na nową wiarę, witały go głośne uderzenia w bębny, towarzyszące powitalnej procesji, podczas której ojciec błogosławił tubylców. Kobiety na powitanie myły jego dłonie i ozdabiały go girlandami z kwiatów. Procesja ruszała w stronę kaplicy. Na jej przedzie tańczyły dziewczęta, trzymające się za ręce. Przed kościołem witali go mężczyźni. Wspólnie odbywali narady, dotyczące spraw wioski i całej parafii. Pod wieczór rozpoczynała się spowiedź, która bywało, że trwała całą noc, w tym czasie tańczono i śpiewano hymny wychwalające Boga. Czasem dopiero nad ranem, kiedy wszyscy już zwierzyli się ze swoich grzechów, ojciec Marian odprawiał mszę świętą, na której zamiast ofiary pieniężnej, wierni składali garść ryżu. Tak wyglądały dnie spędzane wśród plemion. Przez lata zbudował w diecezji Sambalpur szkołę, kościół oraz dom parafialny.
   W 1975 roku został przeniesiony do Puri, świętego miasta hinduizmu, w którym istnieje jedna z czterech głównych świątyń - świątynia Dżaganathy, Boga Świata, obsługiwana przez 17 tysięcy osób. Codziennie odwiedza ją około 10 tysięcy turystów.
   - Ojciec Marian znalazł się w zupełnie innej rzeczywistości - opowiada Jerzy Krasicki, znany krakowski pisarz i podróżnik, który ostatnio czynnie się angażował w pozyskiwanie podpisów popierających kandydaturę Żelazka do Nobla. Krasicki spędził u ojca Mariana trzy miesiące w roku 1986 i napisał o nim książkę "Drogami miłosierdzia". - Jego wcześniejsza praca, wśród Adibasów, choć mozolna, przynosiła jednak satysfakcję i widoczne efekty. Tamci ludzie byli prości i otwarci. W Puri zetknął się z nieufnymi braminami, przekonanymi o nienaruszalnej pozycji w hierarchii społecznej. Nic więc dziwnego, że traktowano go początkowo jak intruza, każdy jego krok śledzono i donoszono o nim najwyższym kapłanom. Początki pobytu ojca Mariana w Puri znam z jego opowieści. Dom misyjny przedstawiał się wtedy gorzej niż skromnie. Kaplica była nieomal w ruinie, dach w każdej chwili groził zawaleniem i przeciekał. Do kaplicy dobudowane były dwa pokoiki: kancelaria i pokój prywatny. Te pomieszczenia ojciec zajmował wraz ze szczurami. On urzędował w dzień - a one nocą.
   Ojciec Żelazek pierwsze swe kroki skierował do sióstr szarytek, które powiedziały mu o trędowatych, obozujących w fatalnych warunkach za miastem. Niejednokrotnie umierali tam z głodu lub wycieńczenia.
   - Trędowaci tracą wszelkie przywileje. Po zachorowaniu muszą jak najszybciej wyprowadzić się z miasta - mówi Władysław Grodecki, podróżnik, który dwukrotnie przewędrował dookoła świat, a w Indiach był czterokrotnie, m.in. rok temu przez dwa tygodnie mieszkał u ojca Żelazka. - Przeważnie, kiedy żona zachoruje, mąż ją opuszcza i bierze sobie nową kobietę, natomiast gdy zdarzy się to mężczyźnie, zabiera ze sobą żonę i dzieci. Poza miastem klecą prowizoryczny szałas, w którym mieszkają często do końca życia.
   Trąd jest ciężką, przewlekłą, ale wyleczalną chorobą zakaźną. Można się nią zarazić kropelkowo. Atakuje nerwy człowieka. Na początku pojawiają się białe plamy na ciele, po których nakłuciu chory nie czuje bólu. W późniejszym stadium cierpiący mogą włożyć rękę do ognia i nic przy tym nie czuć. Zdarza się, że trędowatych podgryzają w nocy szczury, a oni nie budzą się ze snu.
   Statystyki podają, że w Indiach żyje około 4 milionów trędowatych, nieoficjalnie mówi się, że tę liczbę można przemnożyć trzykrotnie. O ich problemach nie mówi się głośno, nie zajmują się nimi władze. Opuszczeni, nie należący już do żadnej kasty, skazani są na wegetację z dala od najbliższych. Nie wolno im pracować wśród zdrowych, najczęściej żyją z tego, co wyżebrzą. A to nie takie proste, bowiem Hindusi inaczej niż Europejczycy rozumieją miłosierdzie. Tymczasem we wczesnym stadium choroby wystarczyłoby zaledwie 5 dolarów na zahamowanie procesu odpadania palców, kończyn, nosa...

Wioska nadziei

   Trędowaci założyli za miastem prowizoryczną wioskę. Kiedy ojciec Marian przybył do Puri, mieszkało w niej około stu osób. Gdy pierwszy raz przybył do niej, usłyszał z szałasu: "Tu nie wolno przychodzić. Zostawcie nas w spokoju!". Pamięta kobietę, której krzyk doszedł do jego uszu. Jej obrzęknięte stopy, bez palców, dziobane przez kury... Kiedy się nad nią pochylił, w otwartej ranie na nodze ujrzał białe robaki.
   Dzięki kontaktom z władzami miejskimi udało mu się wówczas zorganizować coś w rodzaju ambulatorium. Otrzymał z Włoch ambulans ze znakiem Czerwonego Krzyża, na którego boku widniał napis "Pacjenci trędowaci są naszymi przyjaciółmi". Nazywano go kliniką na kółkach. Jeździł nim do chorych, opatrywał ich. Podejmował rozmowy z ważnymi osobami w Puri, które przyglądały się jego pracy z zainteresowaniem. Powoli gromadził fundusze na pomoc chorym, rozwijał działalność. Do leprozorium, którym zajmował się polski misjonarz, zaczęły przychodzić pieniądze z rozmaitych fundacji i z rąk prywatnych. Wiele pomagali Holendrzy, wśród których znana była tzw. adopcja serca zapoczątkowana przez Matkę Teresę. Ojciec Marian wysyła rodzinie holenderskiej zdjęcie dziecka wraz z opisem jego sytuacji życiowej, a ta wpłaca na jego konto 5, 6 dolarów miesięcznie. Ta forma pomocy najuboższym znana jest również w Polsce. Za zgromadzone pieniądze dorastający chłopak może kupić na przykład rikszę i dzięki niej zarabiać na życie, wożąc ludzi po mieście. Bo zamiarem ojca Żelazka jest nie tylko wspieranie finansowe, karmienie i leczenie chorych, ale też wybicie ich z marazmu, bierności, której się nauczyli.
   - Kiedy do niego przyjechałem, zadawałem mnóstwo pytań. Ojciec Marian odpowiadał: Masz oczy? To patrz - opowiada Władysław Grodecki. - Codziennie, od świtu, pod okna ojca Mariana przychodzili żebracy i stali niejednokrotnie po kilkanaście godzin z wyciągniętymi rękami, czekając na jałmużnę. Ich bierność jest przerażająca. Kiedyś powiedziano mi, że Kalkuta to kloaka świata. Nie wierzyłem, ale przekonałem się, że takie są naprawdę miasta w Indiach. Początkowo człowiek jest zafascynowany kulturą, przepychem ceremonii, zabytkami, potem stopniowo zaczyna zwracać uwagę na ludzi, także na żebraków, trędowatych. Wszędzie ziemiste twarze, nikt nie reaguje na cierpienie drugiej osoby... _Dziś kolonia trędowatych, prowadzona przez ojca Żelazka, liczy około 900 osób. Przybywają do niej chorzy z odległych zakątków kraju. Kiedyś kobieta porzucona przez rodzinę, przebyła pieszo ponad 300 kilometrów, usłyszała bowiem, że w Puri jest człowiek, który pomaga biednym.
   
- Historie tych ludzi są porażające - wzrusza się Jerzy Krasicki. - Pamiętam, jak ojciec Marian opowiadał mi o chłopcu, który uciął sobie język. Powiedziano mu, że to jedyny sposób na wyleczenie z trądu. Poszedł do świątyni, żeby się pomodlić, potem wziął ostry nóż i zrobił to, co doradził mu starszy kolega. Usiłował też pogryźć ten język i zjeść, nie mógł go jednak przełknąć. Przypadkiem trafił do ojca Mariana i u niego w leprozorium znalazł spokój, poczuł się potrzebny. Kalecy bez nóg, rąk to powszechny widok w tej wiosce.
   -
Pamiętam swój pierwszy pobyt w leprozorium - wspomina Władysław Grodecki. - Przeżyłem wtedy wielki wstrząs. Do tej pory trudno mi uwolnić się od widoku wyciągniętych do mnie kikutów owiniętych brudnymi szmatami oraz bezzębnych, zdeformowanych twarzy. Czułem się jak w pułapce, z której nie ma wyjścia. Do tego jeszcze pokaleczone przez rodziców dzieci, którym na przykład wydłubano oczy, aby swoim wyglądem wzbudziły litość i zarobiły parę rupii jałmużny od turystów. Bo do przeżycia w Indiach nie potrzeba wiele - wystarczy jedna rupia, czyli 10 groszy na dzień. Ludzie uważają, że głodowanie zaczyna się, gdy nic nie mieli w ustach od trzech dni._

Cudem ocalony

   Kim jest dziś 84-letni Marian Żelazek, przed dwoma tygodniami zgłoszony do Pokojowej Nagrody Nobla, który 50 lat swojego życia poświęcił opiece nad ubogimi, tysiące kilometrów od rodzinnego kraju? Urodził się w 1918 roku w Palędziu pod Poznaniem jako siódmy z szesnaściorga rodzeństwa. Wychowany w kochającej się rodzinie, do dziś o swojej matce nie mówi inaczej niż "matula". Już jako nastolatek postanowił poświęcić się Bogu i wstąpił do zakonu werbistów, gdzie przygotowywany był do pracy na misji. We wrześniu 1939 roku wszystkich nowicjuszy wywieziono do obozu koncentracyjnego w Dachau. Spędził tam długich pięć lat. Z dwudziestu sześciu młodych księży przeżyło tylko dziesięciu. Ten okres wspomina jako czas łaski i drugiego nowicjatu.
   - Gdy widziałem ginących księży, rosło i umacniało się we mnie pragnienie, aby kiedyś, jeśli przeżyję, pracować nad młodzieżą i budzić wśród niej następców zmarłych kapłanów - _zwierzył się Jerzemu Krasickiemu. - Rosło też i umacniało się moje postanowienie, że gdy wyjdę z obozu, to z wdzięczności za uratowanie mego doczesnego życia pójdę ratować życie wieczne dusz w krajach misyjnych. Przykład ludzi dzielnych i odważnych, wspomnienia o sytuacjach, w których jeden poświęcał się czy narażał dla drugiego, głęboko zapadły w moje sumienie i często służyły pomocą w pracy misyjnej, zwłaszcza w momentach specjalnie trudnych, bo powodujących chwilową gorycz zwątpienia._
   Po zakończeniu wojny wyjechał do Rzymu na studia teologiczne w Kolegium Werbistowskim, zaś w 1948 r. podjął się pracy misyjnej w Indiach...

Ryżowy katolik

   Ojciec Marian skupia się przede wszystkim na pomocy biednym, mniej na nawracaniu. Z tym ostatnim należy być bardzo ostrożnym. Wśród misjonarzy ukuło się wręcz określenie "ryżowy katolik" - ci najbiedniejsi gotowi są przyjąć w każdej chwili chrzest, jeśli otrzymają choć trochę żywności. Oto słowa samego księdza:
   - Chrzest w tych warunkach nie może mieć najmniejszych bodaj pozorów interesowności. Mógłbym ochrzcić całą kolonię trędowatych, całą, a przynajmniej połowę. Ale tego nie robię. Jeśli ktoś pragnie wstąpić do Kościoła, musi to uczynić z całą świadomością i odpowiedzialnością, z poczuciem konsekwencji. Bo konsekwencje przyjęcia chrztu świętego mogą odbić się dotkliwie na życiu neofity. Traci on automatycznie związek pokrewieństwa ze wspólnotą rodzinną i kastową, a relegacja z grupy to strata materialnego i moralnego oparcia. Wyrzucony lub wyrzucona z kasty i rodziny nie znajdzie męża ani żony. Ma przed sobą zamknięte wszystkie drzwi, zostaje odrzucony także przez sąsiadów, napiętnowany milczeniem i obojętnością. Staje się martwy w pojęciu społecznym. Dlatego czynimy ogromne wysiłki, aby ludzie ochrzczeni zostali nadal w swojej kaście, aby nikomu nie przeszkadzał na przykład bramin - katolik. Do tego jednak jeszcze długa droga...
   Ojciec Marian mieszka tuż obok leprozorium. Jego pomocnik nie ma palców prawej dłoni, długo jednak ćwiczył pisanie długopisem przymocowanym do nadgarstka i dziś prowadzi księgowość kuchni. Wioska, w której mieszkają chorzy, nie przypomina tej, do której pierwszy raz przyszedł ojciec Marian. Dzięki jego nieustannym wysiłkom powstały, zbudowane szeregowo, gliniane domki, w każdym z nich zamieszkuje jedna rodzina. Obok szpital, kuchnia, w której gotuje się obiady dla najuboższych. I wreszcie warsztaty, gdzie zatrudnienie znalazła część mieszkańców. W zakładzie szewskim robione są buty, dla każdego indywidualnie. Chorzy mają często zdeformowane stopy, z dużymi ubytkami. Ponieważ brakuje w nich czucia, nie zwracają uwagi na okaleczenia, stąd liczne zakażenia, nierzadko też dochodzi do gangreny. Mieszkańcy za takie obuwie płacą 1/3 wartości, resztę dodaje ksiądz z funduszy misyjnych. Powstała też wytwórnia powrozów i sznurków, która dzięki kontaktom ojca Żelazka sprzedaje swoje wyroby na terenie Indii. Chorzy za wykonywaną pracę otrzymują wynagrodzenie, nie muszą już codziennie kuśtykać do pobliskiej Puri, żeby użebrać na jedzenie. Dochód przynosi kurza ferma, ogród, a także wytwórnia płótna. W 1983 roku, dzięki wsparciu Holendrów, powstała upragniona przez ojca Mariana szkoła. Uczęszcza do niej ponad czterysta dzieci. Oddalona jest od kolonii o kilkaset metrów, co wynika z zamysłu księdza.
   - Chodziło o to - mówi Jerzy Krasicki - aby dzieci chorych rodziców, również uważane przez społeczeństwo za trędowate, spędzały możliwie najwięcej czasu w zdrowej atmosferze i nie były zmuszane do ciągłego obcowania, wprawdzie z najbliższymi, ale żebrakami o zniszczonym systemie nerwowym. Ta szkoła jest na wysokim poziomie. Niektórym zdolnym dzieciom udaje się ukryć swoje pochodzenie i po jej ukończeniu przechodzą do wyższych klas szkół państwowych. Oczywiście nie przyznają się, że pochodzą z kolonii trędowatych. Niektórym udało się i dziś pracują na wysokich stanowiskach.
   Kiedyś powiedziałem, że leprozorium to miejsce nieszczęsne, na co ojciec pokiwał przecząco głową i powiedział, że to wioska nadziei.

Cudotwórca

   Ojca Mariana nikt jeszcze nie usłyszał narzekającego. Choć już dawno wszedł w jesień życia, wciąż promieniuje radością i energią. Ma poczucie humoru, często żartuje. Zajmując się trędowatymi, nie ma czasu dla siebie, na odpoczynek. Niektórzy mawiają, że jest twardy jak stal, on sam twierdzi, że nazwisko go do czegoś zobowiązuje. Dumny jest przede wszystkim z wybudowanego w 1986 roku kościoła katolickiego. Nikt nie wie, jak udało mu się zdobyć pozwolenie na budowę oraz zyskać przychylność miejskich władz i głównego kapłana świątyni Dżaganath. Sam ksiądz zastanawia się, czy my, Polacy, okazalibyśmy się równie tolerancyjni, żeby pozwolić na zbudowanie świątyni hinduistycznej czterysta metrów od Jasnej Góry? W 1980 roku stworzył Centrum Poszukiwania Prawdy, w którym chrześcijanie wchodzą w dialog z hinduistami, szukają wspólnych wartości i podobieństw i przez to zbliżają się do siebie.
   Za każdym razem, gdy ojciec Marian wchodzi na teren kolonii, otaczają go chorzy skarżący się na swoje dolegliwości. Z pokorą wysłuchuje ich problemów, zmienia im opatrunki, oczyszcza gnijące, często zarobaczone rany. Trędowaci uważają go za cudotwórcę, są przerażeni, kiedy wyjeżdża poza Purię, bo obawiają się, że nie wróci. Wiedzą, że pochodzi z Polski, dlatego dla nich słowo "Polak" znaczy tyle, co "dobry". Ci, którzy go poznali, twierdzą, że jest święty. Niedawno pewien Niemiec, który odwiedził ojca na misji, stwierdził, że od tej pory stara się walczyć z wrodzonym cynizmem i nieuzasadnionym poczuciem wyższości. Siłę do dalszej misyjnej działalności daje księdzu Żelazkowi niezłomna wiara w Boga. Kiedyś zapytano go, czy spotkał Jezusa, na co odpowiedział: "Widzę Chrystusa zawsze wtedy, gdy pozdrawia mnie trędowaty".
Ewa Baran

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski